I - Pierwsze dni

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Patrzysz na nich obu, szukając w ich spojrzeniach jakiejkolwiek pomocy. Ale widzisz tylko strach, zwiększający się z każdą kolejną sekundą, odkąd przyznałeś, że nie wiesz co robić. Potrzebujesz wsparcia, ale nie znajdziesz go u nich. Nie teraz. Teraz są jak osierocone dzieci, całkowicie polegające na Tobie. Wpatrzeni w Ciebie, z gasnącą nadzieją na to, że wskażesz im drogę. Nie możesz ich zawieść.

Odwracasz od nich swój wzrok. Ścierasz łzy z twarzy, podczas gdy w Twojej głowie panuje kompletny chaos. Dopiero po kilku długich minutach udaje Ci się ułożyć plan na najbliższy czas.

- Musimy... - zacząłem, próbując opanować drżenie i tak już łamiącego się głosu - Pochować mamę i tatę. Pomożecie mi z tym?

Cene prawie od razu przytaknął, jakby odcinając się od własnych emocji. Widział, że nie radziłem sobie z tym, co działo się wokół nas. Całkiem dobrze wychodziło mu udawanie, że się trzyma. Jedynym, co go zdradzało było jego milczenie. Z Domenem było inaczej. Niczego nie ukrywał, jak zawsze. Stał roztrzęsiony i zaryczany, dopóki na niego nie krzyknąłem, żeby nam pomógł.

Pochowaliśmy ich za domem. Prosty grób, krzyż ułożony z kamieni, szybka modlitwa i znów trzeba było myśleć co dalej. Mając w głowie ostatnie wiadomości, kazałem braciom pozbierać z domu wszystko, co mogło nam się przydać i znieść to do piwnicy. Wiedziałem, że w razie czego tam będzie bezpieczniej, niż jakbyśmy mieli spać w naszych pokojach. Poza tym, chciałem ich mieć na oku. Sam byłem na skraju załamania i tak naprawdę trzymałem się tylko dlatego, że czułem się za nich odpowiedzialny bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Bałem się, że ich ta sytuacja mogła przerosnąć. Że sobie nie poradzą. Szczerze mówiąc, w tamtej chwili bałem się wszystkiego.

Wieczorem po prostu zeszliśmy do piwnicy i tam siedzieliśmy w milczeniu, starając się ignorować dochodzące z zewnątrz odgłosy strzałów i eksplozji. Mimo, że ich źródło było w bezpiecznej odległości od nas, za każdym razem wywoływały dreszcze na plecach.

- Spróbuj zasnąć. - powiedziałem półszeptem, patrząc na siedzącego naprzeciwko mnie Cene.

- Jasne... - odparł pretensjonalnie i odwrócił wzrok.

- On nie miał z tym problemów. - wskazałem ruchem głowy na Domena, który spał oparty o moje ramię. Dochodziła druga w nocy.

- I dobrze. Niech chociaż na chwilę się od tego odetnie.

Przytaknąłem skinieniem głowy i nie odpowiedziałem. Spojrzałem na najmłodszego z nas. Od jakiegoś czasu moja lewa ręka była całkiem zdrętwiała od trzymania jej bez ruchu przez kilka godzin, ale nie miałem zamiaru się ruszać. Ostatnie czego chciałem, to obudzić Domena i tym samym zmuszać go do przypominania sobie gdzie jest i co się stało. Zabawne, że jeszcze dwa dni temu w trójkę skakaliśmy sobie do gardeł przy każdej okazji, a teraz...

- Co zrobimy?

Wyrwany z zamyślenia, w pierwszej chwili chciałem odpowiedzieć, że nie wiem, ale wstrzymałem się. Głęboko westchnąłem i szybko przemyślałem naszą sytuację. Była beznadziejna.

- Poczekamy.

- Ile?

- Kilka dni, może tygodni. Aż to wszystko się skończy. Później znajdziemy dziewczyny i jakoś damy sobie radę.

- Jeżeli w ogóle uda nam się je znaleźć.

Słowa Cene momentalnie podniosły mi ciśnienie i ledwo się powstrzymałem, żeby nie zacząć się z nim kłócić. Sam nie wiem dlaczego. Być może ze strachu przed tym, że jego wątpliwości mogły być słuszne. Być może sam nie wierzyłem, że jeszcze kiedyś zobaczymy Emę i Nikę, a jego sceptyczne podejście bezlitośnie mi o tym przypominało.

- Uda się. - odparłem stanowczo - Gdziekolwiek są, czekają na nas. Postarajmy się, żeby nie musiały czekać zbyt długo, okej?

Już nie odpowiedział. Dobrze wiedziałem, że ma do mnie pretensje o to, że go nie posłuchałem. Od początku mówił, że powrót do domu to zły pomysł. Że lepiej będzie to przeczekać. To nie tak, że nie martwił się o naszą rodzinę. Dobrze wiedzieliśmy, że nasze siostry mają gdzieś wyjechać i wrócić, kiedy sytuacja się uspokoi. Ja nie wierzyłem, że może być aż tak źle. Uparłem się, Domen stojąc przed wyborem, wolał być po mojej stronie, a Cene po prostu nie chciał puszczać nas samych do miejsca, w którym nie jest całkowicie bezpiecznie. Teraz obwiniał mnie o to, co się stało. I po części miał rację, chociaż nie odważyłem się mu jej przyznać.

Zasnął nad ranem. Ja siedziałem dalej, tłumiąc w sobie narastający niepokój, za każdym razem, gdy usłyszałem strzały gdzieś z oddali. Kilka razy nawet chciałem obudzić Domena, tylko po to, żeby móc z nim porozmawiać i nie skupiać się na tych odgłosach, ale ostatecznie pozwoliłem mu się wyspać. W końcu sam zamknąłem oczy, a gdy je ponownie otworzyłem, mojego najmłodszego brata już nie było w piwnicy. Lekko zdenerwowany wyszedłem na górę, starając się nie obudzić wciąż śpiącego Cene. Przez chwilę krążyłem po domu, szukając Domena, aż w końcu znalazłem go stojącego w drzwiach od pokoju naszych sióstr. Podszedłem do niego i stanąłem obok.

- W porządku? - spytałem z troską.

Twierdząco kiwnął głową. Przez chwilę obaj milczeliśmy i sądziłem, że nie uda mi się z nim porozmawiać, ale w końcu wziął głęboki oddech, poprzedzający wypowiedź.

- Ema pewnie się boi. - stwierdził ponuro. - Obie się boją.

- To silne dziewczyny. Dadzą sobie radę.

- To dzieci. - odparł, patrząc na mnie wzrokiem pełnym pretensji - Ja się boję jak cholera. Ty też. I Cene. A co dopiero one.

- Domen, najważniejsze że są bezpieczne. Tutaj by nie były.

- Więc czemu my tutaj jesteśmy?! - spytał, podnosząc głos.

Znów poczułem narastające zdenerwowanie, ale tym razem nie próbowałem nad nim zapanować. Na Domenie, zawsze łatwiej niż na Cene, było mi się wyżywać, więc i tym razem nieszczególnie się hamowałem.

- Nie kazałem wam wracać ze mną! - krzyknąłem, próbując w ten sposób odzyskać nad nim kontrolę i zapominając, że ta metoda już dawno przestała być skuteczna.

- A co mieliśmy zrobić?! Zostać we dwóch i dzień w dzień zastanawiać się, czy jeszcze żyjesz, czy już cię ktoś zajebał?!

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, Domen poszedł do salonu, przy okazji szturchając mnie ramieniem. Zrozumiałem, że nie wygram tej kłótni i że wszelkie próby są bezsensowne. Jeżeli mają mieć mi to za złe i wypominać, w porządku. Niech to robią. Ja musiałem zadbać o to, żeby nie stało im się nic złego. I żeby niczego nam nie brakowało. Przede wszystkim nadziei na to, że wkrótce sytuacja wróci do normy, przynajmniej częściowo. A żeby tak się stało, musieliśmy trzymać się razem.

Kolejne dni mijały nam na rozpaczliwych próbach skontaktowania się z kimkolwiek, kto mógłby nam pomóc. Przyjaciele, dalsza rodzina, ktokolwiek. Nikt się nie odezwał. Byliśmy sami, a ciągłe odgłosy walk dochodzące z miasta nie zachęcały do szukania pomocy na zewnątrz. 

Kiedy ten pierwszy szok przeminął i powoli zaczynaliśmy się przyzwyczajać do sytuacji w jakiej się znaleźliśmy, pojawił się nowy problem. Zaczynało nam brakować jedzenia. Mimo, że długo szukałem bezpieczniejszego sposobu, w końcu postanowiłem, że pójdę do najbliższego sklepu, oddalonego od nas o niecały kilometr, żeby coś znaleźć. Domen postanowił, że pójdzie ze mną i mimo początkowych protestów, zgodziłem się. Cene wolał zostać i pilnować domu. Więc poszliśmy we dwóch, całą drogę milcząc i skupiając się na panującej wokół nas ciszy.

Było niesamowicie spokojnie. Gdyby nie powybijane okna w niektórych budynkach, czy jakieś odłamki, które mijaliśmy od czasu do czasu, można by pomyśleć, że świat po prostu stanął w miejscu, a wszyscy ludzie zniknęli. Ciężko było mi uwierzyć, że nikogo prócz nas tu nie ma, raczej po prostu nie wychodzili z domów. To tylko potęgowało fakt, że nie czułem się bezpiecznie. Gdy dotarliśmy na miejsce i mieliśmy wchodzić do sklepu, usłyszeliśmy dość potężny wybuch i strzały, kilkaset metrów od nas. Zamarłem, czując kolejny dreszcz, przeszywający moje ciało. Wraz z Domenem spojrzeliśmy w miejsce, z którego dobiegały te odgłosy, ale nie byliśmy w stanie nikogo dostrzec. On po krótkiej chwili chciał wejść do sklepu, ale przytrzymałem go za ramię.

- Czekaj. Nie wiem, czy powinniśmy tam wchodzić.

- To wracaj, skoro się boisz. - stwierdził niechętnie - Ja nie zamierzam być głodny.

Rzuciłem mu karcące spojrzenie i ignorując fakt, że zupełnie się tym nie przejął, wszedłem do środka. Czułem, że nie powinienem mu ustępować, ale z drugiej strony nie chciałem znowu za wszelką cenę stawiać na swoim. Nie chciałem dawać mu kolejnego powodu do jakichkolwiek pretensji. Przechodząc wśród kolejnych półek, szybko zauważyłem, że większość rzeczy już ktoś sobie przywłaszczył. Starałem się być tak cicho jak tylko potrafiłem, podobnie jak Domen, trzymający się tuż za mną. Jednocześnie czułem coraz większy niepokój. Jego źródło znalazłem kilka metrów dalej, gdy zobaczyłem leżące na ziemi ciało mężczyzny. Znałem go. To był właściciel sklepu. Zamknąłem oczy i głęboko westchnąłem, starając się jak najszybciej pozbyć z głowy widoku krwi i kolejnego martwego człowieka. Spojrzałem na Domena. Stał za mną, całkowicie zszokowany tym, co właśnie odkryliśmy.

- Chodźmy stąd. - powiedziałem cicho, przechodząc obok niego i ciągnąc go za sobą.

Ledwo skończyłem zdanie i znowu usłyszeliśmy strzały. Tym razem zdecydowanie bliżej niż poprzednio. Zdecydowanie za blisko. Dochodziły z zaplecza. Niewiele myśląc, chwyciłem Domena za koszulkę, zasłaniając mu usta dłonią i schowaliśmy się za jedną z półek, tuż przed ciałem właściciela. Mocno go przytrzymałem, uniemożliwiając mu jakikolwiek ruch. Widząc, jak bardzo jest wystraszony, próbowałem go jakoś uspokoić.

- Nie patrz. Zamknij oczy, weź głęboki oddech i bądź cicho. - wyszeptałem i cierpliwie poczekałem, aż wykona polecenie - Nic nam nie będzie. 

Usłyszeliśmy jakieś głosy. Czterech mężczyzn. Mimo, że były coraz głośniejsze, nie potrafiłem zrozumieć ani jednego słowa i dopiero po chwili rozpoznałem ich język. Pomyślałem, że to właśnie ci ludzie mogą być odpowiedzialni za śmierć naszych rodziców. Nagle poczułem ogromną ochotę wyjścia im na przeciw, żeby i ledwo się powstrzymywałem, żeby nie spróbować. Oczywiście nie miałbym najmniejszych szans. Gdy usłyszałem, że wyszli z zaplecza i chodzą po sklepie, zamknąłem oczy i zacząłem się modlić, żeby nas nie znaleźli. Jestem pewny, że gdyby tak się stało, nie wyszlibyśmy z tego żywi. Na szczęście szybko wyszli ze sklepu i poszli w swoją stronę. Wtedy też puściłem Domena i wziąłem głęboki oddech, pełen ulgi. On jednak nie mógł się uspokoić. Wciąż wpatrywał się przed siebie, cholernie roztrzęsiony. 

- Hej... - powiedziałem spokojnie, opierając dłoń na jego plecach - Już dobrze.

- Miałeś rację... - stwierdził drżącym głosem. - Nie powinniśmy byli tutaj przychodzić. Wracajmy do domu. Jak najszybciej.

Rzuciłem mu lekki, łagodny uśmiech, po czym rozejrzałem się dookoła. Nie miałem najmniejszego zamiaru sprawdzać co znajduje się na zapleczu, ale jeszcze raz przeszliśmy się wśród wszystkich półek, zbierając to, co mogłoby nam się przydać, a potem szybko się ulotniliśmy.

Droga powrotna również przebiegała w całkowitym milczeniu. Jedyną różnicą było to, że Domen trzymał się kilka metrów z tyłu, idąc ze wzrokiem wbitym w ziemię. Co jakiś czas musiałem się odwracać, w celu upewnienia się, że na pewno jest za mną. Gdzieś z oddali dobiegł nas dźwięk kolejnego wybuchu i dopiero wtedy Domen przyspieszył i zaczął iść obok mnie.

- Ci w sklepie... - zaczął, nie podnosząc wzroku.

- Serbowie. - odparłem z powagą.

- To przez nich jest tak, jak jest?

- Z tego co wiem, to tak. To oni wszystko zaczęli. Jest ich wystarczająco dużo, żeby rozwalić kraj od środka.

- Myślisz, że to mogli być ludzie, którzy zabili mamę i tatę? - spytał, ukrywając lekko łamiący się głos.

Musiałem poświęcić kilka chwil na to, żeby powstrzymać chęć rozryczenia się. Szybko przetarłem oczy, czując w nich coraz więcej łez i głęboko westchnąłem.

- Możliwe. - stwierdziłem cicho. - Mam nadzieję, że nie postanowią wrócić.

- Niech spróbują. Osobiście ich pozabijam.

Spojrzałem na niego z zaskoczeniem. Widziałem, że jest przerażony tym, co się działo wokół nas i nie spodziewałem się, że tak szybko zacznie zamieniać strach w nienawiść. Nie do końca mi się to podobało, ale nie próbowałem zmienić jego nastawienia. Nie próbowałem mu wytłumaczyć, że jeżeli ci ludzie wrócą, to najprawdopodobniej my ucierpimy na tym bardziej. Nie chciałem, żeby się bał. Strach zawsze go blokował, a ja potrzebowałem go w pełni świadomego swoich czynów i gotowego na każde zadanie i każdą sytuację z jaką przyjdzie mu się zmierzyć. Starałem się na to przygotować ich obu. Uśmiechałem się, pocieszałem ich, dawałem nadzieję, której sam miałem coraz mniej. Pierwszy raz w życiu tak bardzo się czegoś bałem. Pierwszy raz naprawdę nie wiedziałem, co przyniosą kolejne dni. Liczyłem na to, że wszystko niedługo się skończy, ale z tyłu głowy miałem świadomość, że rzeczywistość może być nieco inna.

-----------------------------
Hm. W założeniu ten rozdział nie miał być taki długi 🤔 Sama nie wiem, czy lepiej Wam się czyta takie, czy te około 1000 słów, w sumie dajcie znać 🙂

Jestem też strasznie ciekawa ile z Was stwierdzi, że to ff jest przynajmniej znośne, bo w sumie klimat taki raczej nietypowy 😂

No zobaczymy 😊 póki co życzę miłego dnia!❤

~Kurolilly

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro