VII - Nadzieja

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Co o tym sądzisz? - spytałem cicho, siedząc na przeciwko Cene. Nie byłem pewien, czy Domen śpi, a nie chciałem, żeby usłyszał o czym rozmawiamy.

- Nie zgodzi się. - odparł, uważnie przyglądając się trzymanej w ręce przepustce. Po chwili przeniósł wzrok na mnie - Wiesz o tym.

- Wiem i nie chcę go do niczego zmuszać. Tylko uświadomić, że w razie problemów mamy wyjście z sytuacji.

- Nie my, tylko Domen.

- A my razem z nim, bo jego bezpieczeństwo to też nasza sprawa. - powiedziałem szybko, czując poirytowanie wywołane słowami Cene - Co z tobą?

W odpowiedzi tylko spuścił pełen wątpliwości wzrok, tym samym uświadamiając mi powód jego zachowania.

- Tylko jeden z nas może się stąd wydostać. - stwierdziłem spokojnie - Ja na pewno nie mam zamiaru tego robić. Domen nie da się tak łatwo przekonać, więc jeżeli ty chcesz...

- Nie. - przerwał mi. Dobrze wiedziałem, że skłamał. I chociaż przeszło mi przez myśl, że przemawia przez niego egoizm, nie miałem mu tego za złe. Wręcz przeciwnie, doskonale go rozumiałem.

Oczywiście mogłem dalej naciskać, zmuszając go do przyznania jak bardzo nie daje sobie rady ze wszystkim, co się działo wokół nas. Jak bardzo chciałby znaleźć się gdziekolwiek indziej, byle daleko od tego miejsca. Nie zrobiłem tego. Po pierwsze dlatego, że go potrzebowałem. A poza tym, nie chciałem dopuścić do siebie świadomości, że Cene powoli traci nadzieję, której nie potrafiłem mu przywrócić. Dla własnego spokoju wolałem wymuszać na nim nieszczere deklaracje mówiące, że przecież wszystko jest dobrze, i że nawet we dwóch bez problemu dalibyśmy sobie radę. Nie miałem pojęcia jak wielki błąd popełniam.

Po rozmowie z nim poszedłem do Domena. Nie spał, po prostu leżał na łóżku, a gdy tylko mnie zobaczył, usiadł i spojrzał na mnie z ulgą w oczach.

- Wszystko w porządku? - spytał szybko - Długo cię nie było.

- Tak, tak. Nie uwierzysz kogo spotkałem. - stwierdziłem, siadając na skraju jego łóżka. 

Opowiedziałem mu dokładnie o wszystkim, co przydarzyło mi się tej nocy. Informacja o tym, że Tepeš jest w mieście wyraźnie go ucieszyła. W przeciwieństwie do mnie, on nie dostrzegał w Juriju żadnego zagrożenia. Ucieszył się jeszcze bardziej, na wiadomość, że ten chciał nam pomóc. I dopiero kiedy zaczął rozumieć dokąd zmierza ta rozmowa, uśmiech zniknął z jego twarzy. 

- Nie ma takiej opcji. - stwierdził stanowczo.

- Daj mi skończyć. Z tym mógłbyś...

- Wiem, wydostać się stąd. Ale nie zamierzam tego robić. 

- Domen...

- Czemu akurat ja? Czemu sam nie pójdziesz, albo nie zaproponujesz tego Cene? Bo co, bo jestem ranny? - pytał, patrząc na mnie ze złością, pomieszaną ze strachem.

- Między innymi. - odparłem spokojnie.

Domen głęboko westchnął i spuścił wzrok, wyraźnie smutniejąc. 

- Nie wierzysz już, że to przeżyjemy. Chcesz się mnie pozbyć, żeby mieć pewność, że nic mi nie będzie i wtedy będziesz miał gdzieś to, co się stanie z tobą. Cene myśli w ten sam sposób...

Nie odpowiedziałem mu od razu. A kiedy postanowiłem przerwać kilkusekundową ciszę między nami, on znów na mnie spojrzał, powstrzymując mnie. Tym razem bez strachu. Bez złości. Jedynie z czystą determinacją w oczach, w których pojawiły się łzy. 

- I właśnie dlatego nie ruszę się stąd, choćbym miał się wykończyć z bólu, gorączki, czy utraty krwi. Nie ważne, czy ktoś mnie zastrzeli, czy ta rudera zawali mi się na głowę, czy po prostu umrę z głodu, jeżeli tak ma być, to trudno. Albo wyniesiemy się stąd razem, w trójkę, albo zostanę tutaj do końca, a jak ten koniec będzie wyglądał, to nie ma dla mnie znaczenia. I ty to zaakceptujesz, bo obiecałeś mi, że nie zostawisz mnie samego i masz dotrzymać pierdolonego słowa, dotarło?

Dotarło. Nawet z większym efektem, niż mógłbym przypuszczać. Nie sądziłem, że jego słowa mogłyby mnie tak bardzo uderzyć. Dlatego odpuściłem i kazałem mu obiecać, że jeżeli kiedykolwiek zmieni zdanie, powie mi o tym. Przepustkę schowałem, uznając ją za ostateczność, którą wykorzystam dopiero, kiedy naprawdę nie będzie innego wyjścia. Kiedy to będzie jedyna szansa na przeżycie dla któregoś z nas. 

Kolejnej nocy to Cene miał czegoś poszukać, ale nie wydawał się być do tego szczególnie przekonany. Gdy było już dawno po zmroku, a on wciąż nie wyszedł ze swojego pokoju, poszliśmy do niego z Domenem, żeby dowiedzieć się o co chodzi. 

- Co ty, śpisz? - spytałem ze zdziwieniem, widząc, że leży na łóżku. 

- Nie. - odparł cicho - Nie czuję się najlepiej. 

- A co ci się dzieje? - spytał Domen, tonem pełnym troski. 

- Nie wiem. Nie mam siły, żeby gdziekolwiek iść. 

- Nie masz gorączki. - stwierdziłem, po tym, jak przyłożyłem dłoń do jego czoła - Ale lepiej zostań. Dzisiaj jest zimno, a jeśli się rozchorujesz, to będziemy mieli problem. Nie wiem, może spróbuj się przespać, a ja pójdę. Domen, przypilnujesz domu? 

- Jasne. - odparł i zostawiliśmy Cene samego. 

Ta noc była nie tylko chłodna, ale również deszczowa, co bezlitośnie przypominało mi o tym, że lato powoli się kończy i z każdym kolejnym tygodniem będzie coraz zimniej. Nie miałem absolutnie żadnego planu na poradzenie sobie z brakiem ogrzewania. Idąc kolejnymi ulicami próbowałem znaleźć jakieś rozwiązanie tej sytuacji, chociażby tymczasowe, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Zajęło mnie to do tego stopnia, że będąc w połowie kolejnej ulicy, zorientowałem się, że jest to jedna z tych, na które w ogóle nie powinienem był wchodzić. A skoro wszedłem, powinienem być już martwy. Dlaczego tak się nie stało? 

Rozejrzałem się po dachach stojących wokół budynków i ze zdziwieniem odkryłem, że są puste. Żadnych ludzi. Żadnych snajperów. Dookoła mnie nie było żadnego patrolu wojska, a przecież od samego początku kręcili się tutaj każdej nocy. To wcale mnie nie uspokoiło. Wręcz przeciwnie, miałem nieodparte wrażenie, że coś jest mocno nie w porządku. Mimo to, poszedłem dalej, tym razem zwracając uwagę na to, gdzie idę. Kolejne bloki i kamienice okazywały się puste. Tak samo jak sklepy. Nigdzie nie mogłem znaleźć nic do jedzenia. 

W końcu znalazłem się przed miejskim szpitalem. Tym samym, do którego poszedł Cene, szukając pomocy dla Domena. Kierowany jakimś niezrozumiałym dla mnie instynktem, postanowiłem tam pójść. Już przy wejściu zatrzymał mnie jeden ze strażników i widząc, że nie jestem ranny, nie chciał mnie wpuścić. Zrobił to dopiero, gdy na zewnątrz pojawiła się dziewczyna, która pomogła Domenowi. Katja. Wytłumaczyła mu, że mnie zna i mogę wejść. Byłem lekko zaskoczony tym, że mnie pamiętała, ale wszedłem za nią do środka. 

- Co się stało? - spytała - Jesteś ranny? Chory? 

- Nie... - odparłem, zastanawiając się, co ja właściwie robię. 

- Twoi bracia? 

- Nie, wszystko z nimi w porządku. 

- No to po co przyszedłeś? 

- Ja... - zacząłem, ale zanim zdążyłem jej powiedzieć, że tak naprawdę to nie mam pojęcia, podszedł do niej jakiś starszy mężczyzna. Wyglądało na to, że on też był lekarzem. 

- Katja, zrobisz obchód na górze? - spytał. 

- Tak. - odparła, po czym przeniosła wzrok na mnie - Chodź. Skoro już jesteś, to mi pomożesz. 

Niewiele myśląc, poszedłem za nią na pierwsze piętro szpitala, gdzie zaczęliśmy wchodzić do każdej sali po kolei, by sprawdzić, w jakim stanie są znajdujący się tam ludzie. W większości byli to cywile, którzy mieli mniej szczęścia niż ja tej nocy. Co do pochodzenia i zajęcia niektórych osób miałem pewne podejrzenia, które zachowałem dla siebie. Z przygnębieniem stwierdziłem, że na kilkunastu ludzi, którymi Katja się zajmowała, może trzy osoby wyraźnie dochodziły do siebie. Pozostali mieli bardzo ciężkie rany i wszystko wskazywało na to, że po prostu czekają na śmierć. Twarz każdej z nich na długo wyryła się w mojej pamięci. Nie rozumiałem w jaki sposób ta dziewczyna radzi sobie w otoczeniu, gdzie śmierć była ciągle obecna. Ja po pół godziny miałem ochotę po prostu stamtąd uciec, a ona wydawała się być niewzruszona. Przyzwyczajona. 

Gdy skończyła obchód, wróciliśmy na parter i poszedłem za nią do pokoju, który chyba należał do niej. Uważnie się po nim rozejrzałem, wciąż nie do końca rozumiejąc, dlaczego jeszcze stamtąd nie wyszedłem. 

- To jak... - zaczęła - Dowiem się, co tu robisz? 

- Przechodziłem obok. - odparłem - Zastanawiałem się, czy to faktycznie funkcjonuje tak, jak mówił Cene. 

- Mniej więcej. Każdy może tu znaleźć pomoc, przynajmniej dopóki wystarcza nam na to środków. A ten młodszy... Domen? Wszystko z nim dobrze? 

- Tak, czuje się zdecydowanie lepiej. Nie wiem jak ci dziękować za pomoc. 

- Zdjąłeś mu szwy? - spytała, ignorując ostatnie zdanie, zupełnie jakby fakt, że uratowała komuś życie, nie miał dla niej żadnego znaczenia. 

- Nie, rana się jeszcze nie zagoiła do końca. Ciężko jest mi go zmusić, żeby się oszczędzał. 

Kiwnęła głową ze zrozumieniem, po czym podeszła do jednej z szafek i rozpuściła spięte w kucyka, gęste blond włosy. 

- Miał gorączkę? - pytała dalej, zdejmując z siebie zakrwawioną koszulkę. 

Zgodnie z prawdą przyznałem, że nie i z czystej grzeczności odwróciłem wzrok od jej smukłego ciała, co przyszło mi z niezwykłym trudem. Po chwili usłyszałem jej cichy śmiech. 

- No proszę, pół roku żyje jak zaszczute zwierzę, ale kulturę osobistą zachował. - stwierdziła z uśmiechem, po czym zbliżyła się na kilka kroków - Doceniam.

Wszystko, co wydarzyło się w ciągu następnych kilkudziesięciu minut było efektem jednego spojrzenia i niekontrolowanego pocałunku. Potem znaleźliśmy się w łóżku, stojącym na końcu pokoji. I chociaż skłamałbym mówiąc, że ten seks nie był przyjemny, jakiekolwiek uczucia czy czułość nie brały w tym udziału. Nie o to chodziło. Oboje ulegliśmy zwykłej, ludzkiej potrzebie bliskości i zapomnienia. Ucieczki od świata, w którym się znaleźliśmy, przynajmniej na chwilę. Być może rzeczywiście, trochę jak zwierzęta. Ale chyba jednak nie do końca. 

Gdy skończyliśmy, ze zdumieniem obserwowałem jak po prostu się ubrała, spięła włosy i już była gotowa, by wrócić do pracy. Do dawania złudnej nadziei ludziom, którym nie można było już pomóc. Zupełnie jakby była maszyną. Niekoniecznie bez uczuć, ale na pewno bez słabości. 

- Jak ty to robisz? - spytałem w końcu, nie mogąc się powstrzymać. 

- To znaczy co? 

- Ludzie wokół ciebie giną. Podejrzewam, że więcej ich tu trafia, niż wychodzi o własnych siłach, a ci którzy wyjdą, prawdopodobnie umrą w ciągu następnych dwóch dni. A ciebie to w ogóle nie rusza. Nie poddajesz się, nie odpuszczasz, tylko uparcie walczysz z czymś, z czym nie można wygrać. Skąd masz w sobie tyle siły? 

- A ty? - spytała, patrząc na mnie z powagą - Czemu tak bardzo starasz się przetrwać? Nie łatwiej byłoby dać się zabić? Naprawdę uważasz, że takie życie jest cokolwiek warte?

- Nie. - przyznałem - Ale nie mogę tak po prostu się poddać. Mam dwie młodsze siostry, które są gdzieś w bezpiecznym miejscu i czekają na nas. Poza naszą trójką, nie mają już nikogo, więc muszę zrobić wszystko, żebyśmy przetrwali. Żeby one już nikogo nie straciły. 

- Wierzysz, że ta wojna kiedyś się skończy? 

- Nie wiem, czy wierzę. Ale mam nadzieję, że tak będzie.

Zanim odpowiedziała, na jej twarzy pojawił się lekki, smutny uśmiech. 

- Chcesz wiedzieć jak to robię? To proste. Ja nie mam nadziei. Na nic, na żadną zmianę, czy poprawę sytuacji. Zamiast łudzić się, że kiedyś ta wojna się skończy i codziennie na nowo czuć rozczarowanie, wolę się skupić na tym, żeby uratować tylu, ilu tylko będę w stanie. Gdybym myślała inaczej, twój brat byłby już martwy. 

Spuściłem wzrok i nie odpowiedziałem. Po tych słowach poczułem, że jest mi jej zwyczajnie żal. Początkowo miałem ochotę spróbować ją jakoś przekonać, że przecież to się musi kiedyś skończyć, ale szybko uznałem, że dla niej już chyba jest na to za późno. Dlatego po prostu wstałem z łóżka, na którym do tej pory siedziałem.

- Muszę już iść.

- Czekaj. - stwierdziła Katja, powstrzymując mnie przed wyjściem z pokoju - Nie chcielibyście się do nas przenieść? Nie brakuje jedzenia, leków, jest bezpieczniej niż u was. Przydałoby się kilka osób do pomocy. 

Spojrzałem na nią z lekkim zaskoczeniem, przez kilka chwil zastanawiając się nad takim rozwiązaniem. 

- Dzięki za propozycję, ale nie wiem, czy to jest dobre miejsce dla moich braci. Nie chcę, żeby się przyzwyczaili... No wiesz. Żeby uznali, że śmierć to coś normalnego.

- Jasne, rozumiem. Jakbyś zmienił zdanie, to zapraszam. A póki co, weź to. - powiedziała z uśmiechem, podając mi opakowanie leków. 

- Nie mogę. - stwierdziłem z lekkim zaskoczeniem - Tutaj są bardziej potrzebne. 

- Przestań, dobrze wiesz, że gdyby nam brakowało, nie dałabym ci ich ot tak. Bierz i spadaj, kończy ci się czas. 

Głęboko westchnąłem, podziękowałem i wziąłem leki, po czym zacząłem iść w kierunku wyjścia. 

- Peter... 

- Tak? - spytałem, zatrzymując się i patrząc na nią. 

- Życzę ci, żeby twoja nadzieja nie okazała się złudna. Obyś doczekał końca tej cholernej wojny. Ty i wszyscy, na których ci zależy. 

W odpowiedzi lekko się uśmiechnąłem i wyszedłem. Przez całą drogę powrotną zastanawiałem się nad sensem jej słów oraz nad tym, co ja właściwie odpierdoliłem tej nocy. W pewnym momencie w mojej głowie pojawiło się jeszcze jedno pytanie. Niby najmniej istotne z tych wszystkich, a jednak równie intrygujące. 

Skąd ona wiedziała jak mam na imię?

----------------------------------
Z racji tego, że w zeszłym tygodniu nie było rozdziału, ten jest trochę dłuższy 😊

Kolejne będą już raczej regularnie, bo chcę do końca tygodnia napisać całość i kto wie, może wrzucać je częściej niż raz na tydzień? 🤔

Generalnie jesteśmy już w połowie całego opowiadania, także ten. No dzieje się i będzie się działo 😂

Miłego czytania 💖

~ Kurolilly




Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro