II - Adaptacja

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Mijają kolejne dni. Kolejne tygodnie. Sytuacja się nie zmienia. Żaden z Was już nie odważy się wyjść z domu. Każdej kolejnej nocy słyszane przez Was odgłosy walki są coraz bliżej, a po okolicy kręcą się uzbrojeni Serbscy separatyści. 

W końcu brak jedzenia i coraz większe poczucie zagrożenia zmusza Was do przeniesienia się do centrum miasta. Znajdujecie jakąś starą, opuszczoną, na w pół zniszczoną kamienicę i w niej postanawiacie poczekać na to, co przyniosą kolejne dni. Po jakimś czasie zaczynacie się uczyć jak przetrwać. Strzały i wybuchy wciąż Was przerażają, ale zaczynacie się do nich przyzwyczajać. Wszechobecna śmierć też już nie robi na Was takiego wrażenia jak na początku. Teraz nie myślicie o tym, ile osób zginęło. Myślicie o tym, żeby przeżyć kolejny dzień.

Mijają miesiące, a Wy już znacie miejsca, w których można znaleźć coś przydatnego. Wiecie gdzie nie należy się zapuszczać. Wiecie, które ulice są nieustannie obserwowane przez wojsko, nie zastanawiające się nad tym, jakiej narodowości był człowiek, którego właśnie zastrzelili. Nie spotykacie nikogo, kto mógłby chcieć Wam pomóc. Jesteście sami. W trójkę. I wiesz, że gdyby nie obecność braci, już dawno być się poddał. Bo jesteś osobą, która nie lubi zmian, zwłaszcza tak drastycznych. Nie masz już nadziei na poprawę. Ale oni tak. Oni wciąż wierzą, wciąż chcą żyć. Więc obiecujesz sobie, że dacie radę. Że zrobisz wszystko, żeby ich ochronić. Nie ważne ile ta cholerna wojna będzie trwać.

Przeżyjecie.

- To idę. - stwierdził Domen, wzdychając - Jakieś specjalne zamówienia?

- Woda i jedzenie przede wszystkim. Reszta wedle uznania - stwierdził Cene, nie odwracając wzroku od mapy miasta, którą znaleźliśmy w jednym z pokoi budynku, będącego aktualnie naszym schronieniem.

Domen przytaknął skinieniem głowy i spojrzał na mnie z powagą.

- A ty coś taki cichy? Żadnego „nie idź tam, omijaj tamto, uważaj na to"?

Mimowolnie się zaśmiałem, słuchając jego zaczepek.

- Z pustym plecakiem nie wracaj. - odparłem.

Nie odpowiedział. Wziął nóż i wyszedł. Gdy tylko zamknął za sobą drzwi, spuściłem wzrok i spoważniałem. Lubił drwić z tego, że się o niego martwiłem. Jasne, że się martwiłem, byliśmy w środku pierdolonej wojny domowej, a on wciąż zdawał się nie rozumieć, że nie wszędzie może wejść, i że nie każdy kogo spotka, jest niegroźny. Niechętnie godziłem się na to, żeby wychodził szukać czegoś do jedzenia, chociaż szybko się nauczył podstawowych zasad przetrwania w tym mieście. Znał miejsca, w które lepiej nie chodzić, potrafił się dobrze ukryć, być cicho, obronić się w razie konieczności. Niewiele jak na dziewiętnaście lat. I zbyt wiele jak na dziewiętnaście lat. 

- Mamy co jeść przez następne dwa dni. A co potem? - spytał Cene, wyrywając mnie z zamyślenia. 

- Nie wiem. - odparłem - Musimy oszczędzać. 

- Ciągle oszczędzamy. - stwierdził z lekką pretensją w głosie.

- Jutro poszukam trochę dalej. Gdzieś na pewno jeszcze coś zostało.

Cene przytaknął, ale bez przekonania. Wciąż analizował mapę, szukając miejsca w którym moglibyśmy coś znaleźć i gdzie ryzyko spotkania kogokolwiek, kto mógłby być niebezpieczny, było minimalne. Po chwili jednak stwierdził, że jest zmęczony i poszedł do „swojego" pokoju. Dzisiaj był mój czas na wartę, więc chwyciłem jedną z niewielu książek, których nie zdołałem jeszcze przeczytać i usiadłem przy stole kuchennym, skąd miałem idealny widok na drzwi wejściowe, okno z wybitą szybą i wszelkie inne otwory, których jeszcze nie zabarykadowaliśmy.

Niedługo miało minąć pół roku, odkąd to wszystko się zaczęło. Miasto było kompletnie odcięte i coraz trudniej było o znalezienie czegoś pożytecznego. Wszystko zabrało wojsko, albo separatyści. Ewentualnie ludzie, którym spodobała się wizja całkowitego bezprawia i bardzo chętnie zaczęli żyć na własnych zasadach, eliminując każdego, kto próbowałby stanąć im na drodze. Każda z tych trzech grup była gotowa strzelić do człowieka, zanim ten zdołałby ich w ogóle zauważyć.

Czasem ktoś był gotowy się za coś wymienić. Czasem znajdowaliśmy coś w opuszczonych domach. Ale było coraz ciężej. I niebezpieczniej. Separatyści nie oddali miasta tak łatwo, a stacjonujące tu wojsko uznało każdego cywila za potencjalnego wroga. Wszędzie patrolują snajperzy, więc tylko wychodząc nocą ma się szanse na bezpieczny powrót do domu. Chociaż i tak nie każdemu się to udaje. Istniało też duże ryzyko, że ktoś postanowi przyjść do nas, dlatego zawsze jeden musiał pilnować domu. Dziś była moja kolej.

Nienawidziłem każdej nocy spędzonej w ten sposób. Moim jedynym towarzyszem był ten pierdolony karabin, który znaleźliśmy w kamienicy. Przygotowany do zabijania, tak jakby mało osób zginęło w ostatnim czasie. Za każdym razem, kiedy brałem go w ręce, czułem coś dziwnego. Ale to nie była siła i władza nad życiem i śmiercią. To był ogromny ciężar. Tak jakby z każdym wystrzelonym pociskiem, który przyczynił się do śmierci człowieka, ta broń stawała się coraz cięższa. Każdej nocy modliłem się w duszy, żeby nie musieć przyczyniać się do kontynuowania tego zjawiska. Żeby nigdy nie być zmuszonym do użycia go. Ale jednocześnie miałem świadomość, że jeżeli nie będę miał wyboru, nie będę się wahał. Moja moralność i sumienie nijak się miały do poczucia obowiązku jakie miałem w obecnej sytuacji. Obowiązku chronienia tego co mieliśmy. Pilnowania tej kupy gruzu, którą nazywaliśmy domem i która dawała nam względne bezpieczeństwo. I przede wszystkim, pilnowania tej dwójki przed każdym, kto mógłby chcieć ich skrzywdzić. A takich osób nie brakowało. Świat w którym żyliśmy do tej pory zniknął całkowicie i powstał nowy, na nowych zasadach, do których musieliśmy się przystosować, jeśli chcieliśmy przeżyć. A chcieliśmy.

Po to też zbierałem książki. Bo dzięki nim byłem w stanie na chwilę przestać myśleć o beznadziejności naszej sytuacji. Nie musiałem patrzeć na broń leżącą przede mną, ani słuchać odgłosów dochodzących z zewnątrz. Przeważnie były to strzały i eksplozje, czasem czyiś krzyk. Na początku zwracałem na to uwagę. Teraz już nie robiło to na mnie takiego wrażenia. Czytałem wszystko co wpadło mi w ręce, nie ważne o czym było. Byleby tylko na chwilę oderwać myśli od tego co się dzieje wokół nas. Chociaż ta, którą miałem aktualnie, była całkiem niezła. Przesiedziałem nad nią kilka godzin, zanim przysiadł się do mnie Cene.

- Wyspany? - spytałem ironicznie, nie odwracając wzroku od książki.

- Ta. - odparł ponuro. - Młody jeszcze nie wrócił?

- Nie. Możemy zacząć panikować za jakieś... trzy godziny.

- Co będziemy robić do tego czasu?

- Gramy w karty? - spytałem z lekkim uśmiechem, spoglądając na brata.

On odwzajemnił uśmiech, więc wyjęliśmy karty i przez następne pół godziny graliśmy w jakąś wymyśloną przez nas wersję pokera. Z jednej strony cieszyłem się, że Domen i Cene są tu ze mną. Gdybym miał radzić sobie całkiem sam, już dawno pewnie byłbym martwy. Z drugiej zaś, zrobiłbym wszystko żeby byli bezpieczni. Najlepiej, żeby dołączyli do Niki i Emy. Boże, nawet nie wiedzieliśmy gdzie one są. Mogliśmy tylko mieć nadzieję, że nic im nie jest i że kiedy to wszystko się skończy, szybko je znajdziemy. Jeżeli w ogóle...

- Przestań.

- Co? - spytałem, przenosząc zaskoczony wzrok z kart na Cene. Patrzył na mnie z powagą.

- Przestań o tym wszystkim myśleć. - powtórzył, na co ja jedynie westchnąłem - Nie możesz się zamartwiać rzeczami na które nie masz wpływu. W końcu ktoś kiedyś postanowi tu interweniować, jest dwudziesty pierwszy wiek, a my nie żyjemy w Afryce czy innej Arabii, tylko w Europie. W końcu będą mieli dość tego, że ta wojna psuje ich utopijny wizerunek i ją zakończą.

- Nawet jeżeli, to co dalej? - spytałem bez przekonania.

- Znajdziemy Nikę i Emę i jakoś sobie poradzimy. Skoro umiemy przetrwać w samym środku wojny domowej, przetrwamy wszystko.

Znów westchnąłem i spróbowałem przyjąć punkt widzenia młodszego brata. Podsumowałem to niepewnym „okej" i wróciliśmy do gry. Po kilku minutach usłyszeliśmy otwierające się drzwi wejściowe.

- A teraz nikt nie przyszedł nas okraść, tylko młody wrócił z wodą i jedzeniem. - powiedział pogodnie Cene, uśmiechając się, jednak bardzo szybko spoważniał i wstał, chwytając karabin i patrząc podejrzliwie w kierunku wyjścia. Drzwi otwierały się bardzo powoli, co napawało nas niepokojem. Dlatego poczuliśmy ogromną ulgę, widząc, że do środka wchodzi tylko jedna osoba zamiast całej grupy i rozpoznając w niej sylwetkę naszego brata.

To była ostatnia dobra wiadomość tej nocy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro