||D. Huber & S. Huber|| Reach out Your hand to me

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wczesne popołudnie. Wyjątkowo ciepły i słoneczny, jak na początek marca, dzień. Parkuję samochód na podjeździe małego, jednorodzinnego domku i gaszę silnik. Wysiadam, wylewnie witam się ze średniej wielkości psem w typie owczarka, który wesoło biega po podwórku, a następnie podchodzę do dębowych drzwi i naciskam dzwonek. Czekając na odpowiedź rozglądam się dookoła i podziwiam okolicę, wspominając lata beztroskiego dzieciństwa, które tutaj spędziłem, bawiąc się od świtu do zmierzchu. Uśmiecham się na myśl o tych czasach, kiedy godzinami grałem w piłkę, udając, że jestem jedną z legend tego sportu lub po prostu wędrowałem po pobliskich lasach i polanach, szukając przygód. Przypominam sobie także nieprzespane noce pod namiotem rozstawionym w ogrodzie, spędzone na podziwianiu gwiazd, albo opowiadaniu przerażających, jak na tamten wiek, historii. 

I zanim uśmiech zdąży zniknąć z mojej twarzy, drzwi otwierają się i moim oczom ukazuje się druga po mamie, najważniejsza kobieta w moim życiu. Choć mijający czas bezlitośnie odcisnął na niej swoje piętno w postaci siwych włosów i wielu zmarszczek pokrywających jej twarz, dla mnie jest taka, jaka zawsze była. Schludna, zadbana, z klasą, a jednocześnie emanująca radością, humorem i dobrocią serca, którą zawsze nam... Mi... Okazywała. 

- Cześć, babciu - uśmiecham się szeroko i pochylam lekko, by po chwili zostać objętym przez jej szczupłe ramiona. 

- Danielek - odpowiada radośnie, jak zawsze, zdrabniając moje imię. Tylko jej zawsze na to pozwalałem. Nawet mamie, po wielu zaciętych dyskusjach i bulwersach, wyperswadowałem zwracanie się do mnie normalnie, podczas gdy wobec babci, nigdy nawet nie przyszło mi to do głowy. Nawet gdy przez to byłem obiektem czyichś drwin. - W samą porę, wchodź. 

Wchodzi wgłąb mieszkania, zachęcając mnie, bym ruszył za nią, co ochoczo robię, wcześniej wpuszczając przodem jej psa. Gdy już jestem w środku, nostalgia i wszystkie wspomnienia, uderzają we mnie z podwójną siłą. Nie mogę wyjść z podziwu jak, pomimo upływu tylu lat, nie zmieniło się tu absolutnie nic. Ten sam układ mebli, kolor ścian, które kilka lat wcześniej zostały jedynie odświeżone, wystrój i przede wszystkim zapach... Intensywny, ale jednocześnie przyjemny, przywodzący na myśl te cudowne czasy, kiedy jedynym zmartwieniem była konieczność przerwania zabawy na rzecz obiadu. Mieszający się z dochodzącą z kuchni wonią mojego ulubionego posiłku, przygotowanego specjalnie dla mnie. 

- Mam nadzieję, że jesteś głodny? - pyta babcia, poprawiając przygotowany wcześniej stół w jadalni na posiłek dla dwóch osób. 

- Bardzo - odpowiadam z szerokim uśmiechem, zajmując swoje ulubione miejsce świadomy, że nawet gdybym bardzo nalegał, nie pozwoliłaby mi w niczym sobie pomóc. 

Idzie do kuchni, by nastroić posiłek, a ja jeszcze raz rozglądam się po pomieszczeniu, napawając się wewnętrznym spokojem i beztroską, wywołanymi przez klimat tego domu. Czuję to praktycznie całym sobą, dopóki mój wzrok nie zatrzymuje się na krześle stojącym na przeciwko, co momentalnie wybija mnie z tego błogostanu. Widok pustego miejsca wywołuje nieprzyjemne ukłucie gdzieś w klatce piersiowej, które usiłuję ukrócić, spuszczając wzrok.

Mięczak...

Babcia po chwili wraca i kładzie przede mną talerz z obiadem, na widok którego moje serce skacze z radości, niczym przy spotkaniu z ukochaną osobą. Dostaję również szklankę z domowej roboty kompotem wiśniowym i czekam już tylko aż również i ona siądzie przy stole, by wspólnie zjeść posiłek, będący jedynie tłem do prawdziwego powodu moich odwiedzin.

- Wylatujecie jutro? - pyta z uśmiechem, przerywając ciszę, która zapadła po tym, jak wychwaliłem jej kulinarne zdolności.

- Tak - odpowiadam, pomiędzy kolejnymi kęsami. - O szóstej mamy samolot.

Cóż, każdy profesjonalny sportowiec, przesądny czy nie, posiada swój własny, osobisty rytuał, który, odprawia przed każdymi zawodami. U niektórych to modlitwa, u innych kolejność zapięcia nart, bądź ręka, którą pierwszą wkładają w kombinezon, podczas ubierania się. A ja? Na dzień przed każdym wyjazdem odwiedzam babcię. Nie wiążę tego z żadnym przypływem szczęścia podczas zawodów, ani błogosławieństwem, które miałoby dzięki temu na mnie spaść, ale robiliśmy... Robiłem... To od samego początku. Odkąd tylko zaczęły się wyjazdy za granicę. I tak już zostało.

- I ile ten turniej potrwa?

- Dziesięć dni codziennego skakania.

- Jesteś gotowy? - babcia rzuca mi przenikliwe, choć łagodne spojrzenie.

- Jasne, że jestem - odpowiadam, prostując się i dumnie wypinając pierś. - Już się nie mogę doczekać, aż pokażę wszystkim na co mnie stać.

Uśmiecha się pobłażliwie, tak jak uśmiechała się zawsze, gdy jako dzieciak mówiłem, że w przyszłości zostanę superbohaterem. Ale nie odbieram tego jako próbę ukrócenia mojej pewności siebie. Wiem, że mnie wspiera. Wiem, że we mnie wierzy. Zawsze tak było.

- Daj z siebie wszystko - mówi i uśmiecha się szerzej, po czym spuszcza wzrok. - Obaj dajcie.

Ostatnim zdaniem całkowicie zaburza moją wewnętrzną, emocjonalną równowagę, czego nie ukrywam, od razu poważniejąc i znów skupiając się jedynie na posiłku. Ale wiem, że zrobiła to specjalnie. Już w drodze do niej, wiedziałem, że ten temat zostanie poruszony I chociaż myślałem, że jestem na to gotowy, w rzeczywistości było inaczej.

- Nic nie powiesz? - pyta, przerywając kolejną, długą chwilę milczenia. - Nie zamierzasz mi wyjaśnić, co się stało?

- Nic się nie stało - mruczę, uparcie trzymając wzrok wbity w talerz.

- Danielku... - zaczyna. - Od początku byliście nierozłączni i wszystko robiliście razem. Przed każdymi wyjazdami odwiedzaliście mnie wspólnie. Dzisiaj mija trzeci miesiąc, odkąd robicie to osobno. Widzę, że coś się między wami zmieniło i nie myśl sobie, że ci odpuszczę.

- A co... - mówię, mocno zaciskając dłoń na trzymanym w niej widelcu. - Stefanek nic ci nie powiedział?

- Nie ma go tu, więc pytam ciebie.

Biorę głęboki oddech, by opanować narastające nerwy i podnoszę na nią wzrok.

- Po prostu... - wzdycham. - Czasem przyjaźń się rozpada. Takie jest życie, trudno.

- O co się pokłóciliście? - naciska, a ja już wiem, że nie uda mi się uniknąć wyjawienia szczegółów tej beznadziejnej historii.

- No... - waham się, wiedząc, że to co powiem, zabrzmi wyjątkowo żałośnie. - O... Dziewczynę...

- Jak to? - pyta, z zaskoczeniem, unosząc brwi.

- Po prostu, on poznał dziewczynę, ja stwierdziłem, że ona się dla niego nie nadaje i sam się nią... - urywam, czując narastające zakłopotanie. - Zająłem. I się obraził, chociaż zrobiłem to z czystej troski. Naprawdę stać go na kogoś lepszego i zdecydowanie bardziej... No, wiernego.

Czuję jak wraz z wypowiadaniem kolejnych słów, moja twarz robi się coraz bardziej czerwona, ale bynajmniej nie z jakiegokolwiek poczucia winy, a po prostu z powodu poruszania tego typu kwestii z... babcią. Od początku nie miałem wyrzutów sumienia związanych z tą sytuacją. A wręcz przeciwnie, nawet cieszyłem się, że dziewczyna mojego brata, choć teraz już była, zdradziła go ze mną, a nie z nikim innym. Przynajmniej miał mu kto powiedzieć prawdę, bo w przeciwnym razie, mogłaby go oszukiwać latami. A że moje tłumaczenia i argumenty, że byłem całkowicie zachlany, w ogóle do niego nie docierały, skończyło się to dość poważną bójką, którą byli w stanie zakończyć dopiero Michael i Gregor, odciągając nas od siebie siłą.

I tak właśnie zakończyła się historia idealnego rodzeństwa Huberów. Od tej pory ignorujemy świadomość wzajemnego istnienia i żyjemy tak, jakbyśmy obaj byli jedynakami. Czy czuję się z tym dobrze? Niekoniecznie. Ale ponieważ to jego pięść pierwsza wylądowała na mojej twarzy, nie mam zamiaru jako pierwszy wyciągać do niego ręki.

- Dziecko... - babcia troskliwie kładzie dłoń na mojej i chociaż przez jej głos wciąż przemawia łagodność i życzliwość, tym razem na jej twarzy nie gości żaden uśmiech. - Kobiety są bardzo przebiegłe. Potrafią manipulować, owinąć sobie mężczyznę wokół palca, bez najmniejszego problemu. Ale naprawdę uważasz, że ta konkretna była warta tej więzi, którą mieliście?

Uspokajam się trochę i nabieram nieco pewności siebie, widząc, że nie zostałem w żaden sposób oceniony. I chociaż to jest ostatnia osoba, po której mógłbym się tego spodziewać, i tak jestem miło zaskoczony.

- Nie - przyznaję zgodnie z prawdą. - Ale to on pierwszy postanowił tę więź przerwać, a ja nie mam zamiaru teraz za nim biegać. Wyjaśniłem mu wszystko, a skoro nie potrafił tego przyjąć jak dorosły człowiek, no to cóż... Nie moja wina - wzruszam ramionami.

- Stefanek zawsze był bardzo wrażliwy - wzdycha babcia.

Zawsze był beksą...

- A ty zawsze się o niego troszczyłeś, chociaż jesteś tylko rok starszy - kontynuuje, rzucając mi rozbawione spojrzenie. - Pamiętasz? 

- Pamiętam - odpowiadam bez namysłu.

Do mojej głowy mimowolnie wracają wszystkie wspomnienia z dzieciństwa, które stworzyliśmy ze Stefanem właśnie w tym domu. Jak spędzaliśmy całe dnie, grając razem w piłkę, albo bawiąc się w odkrywców i poszukiwaczy przygód. Jak w ciepłe, letnie wieczory, rozstawialiśmy namiot w ogrodzie i przez całą noc oglądaliśmy gwiazdy, albo opowiadaliśmy sobie straszne historie. Jak w czasie deszczu spędzaliśmy godziny przed konsolą, grając w wyścigi, albo bijatyki, w których zawsze dawałem mu fory. Albo jak w trakcie burzy, przychodził do mnie, przerażony błyskami i odgłosem piorunów, a ja bez chwili zawahania, robiłem mu miejsce na swoim łóżku. Rzeczywiście, dzielił nas tylko rok. Niewiele. A jednak zawsze byłem dla niego troskliwym i opiekuńczym starszym braciszkiem, nawet jeśli w rzeczywistości, wcale nie musiałem.

- Przyjdzie taki moment, że będziecie się potrzebować - mówi nagle babcia, wyrywając mnie z tego zamyślenia. - Może ty jego, może on ciebie. I może nie okażecie sobie tego wprost, za bardzo owładnięci dumą, ale jestem pewna, że będziecie o tym wiedzieć. Bo widzisz, nawet gdybyście nie mieli kontaktu latami, jeżeli cokolwiek stanie się jednemu, drugi będzie wiedział. Rodzeństwo czuje takie rzeczy. Pamiętaj, żeby nigdy tego nie ignorować.

- Jasne - uśmiecham się wymownie. - Jemu powiedziałaś to samo?

W odpowiedzi babcia odwzajemnia gest, po czym wstaje i zaczyna sprzątać po obiedzie, w czym teraz już, natychmiast jej pomagam. Później zamieniamy jeszcze kilka zdań na temat samego turnieju i innych, zdecydowanie mniej istotnych spraw, a następnie żegnam się z nią i wychodzę.

Wracam do samochodu, a później do domu, z głową pełną najróżniejszych myśli na temat sytuacji pomiędzy mną a Stefanem.

***

Zgrupowanie w Norwegii, na dwa dni przed oficjalnym rozpoczęciem turnieju RawAir, przebiega tak, jak każde poprzednie od tych kilku miesięcy. Ja dzielę pokój z Gregorem, Stefan z Philippem. Nie odzywamy się do siebie, nawet podczas grupowych rozmów przy posiłkach. Nie istniejemy dla siebie.

Widzę, że ma to negatywny wpływ na resztę kadry. Każdy czuje napięcie panujące między mną, a moim bratem, gdy przebywamy w swoim towarzystwie. Niejednokrotnie w ciągu ostatnich miesięcy nasi koledzy próbowali zażegnać nasz spór, ale nie przyniosło to zamierzonego efektu, a wręcz przeciwnie, tylko zaostrzyło sytuację. Nawet nasz trener przeprowadził z nami rozmowę wychowawczą dla dobra pozostałych, ale to również nic nie dało. Żadna osoba trzecia nie jest w stanie nic na to poradzić. Jeżeli mielibyśmy dojść do porozumienia, któryś z nas musiałby tego chcieć. A nie chce żaden.

Nie wiem, czy jemu w jakikolwiek sposób to przeszkadza. Nie mam pojęcia, czy chce odzyskać ze mną kontakt. Porozmawiać. Otrzymać kilka rad i wsparcie, jak zawsze przed każdym konkursem, albo po prostu poczuć się przeze mnie zaopiekowany, przez proste pytania, czy dobrze się czuje i czy zjadł śniadanie. Nie okazuje tego w żaden sposób, nie daje mi żadnych, nawet najdrobniejszych sygnałów, które bez wątpienia odczytałbym momentalnie.

A ja? Jeszcze tydzień temu sądziłem, że już dostosowałem się do tej sytuacji. W rzeczywistości, po ostatniej rozmowie z babcią czuję, że nasze relacje ze Stefanem, a raczej ich brak, zaczynają mi mocno doskwierać. Być może to tylko nostalgiczna tęsknota za tym, co było kiedyś, a może przemawia przeze mnie jakiś mimowolny instynkt braterski, nie wiem.

Zauważam to, gdy na dzień przed kwalifikacjami w Oslo, siadamy we własnym gronie, przy jakimś, nieznanym nam, Norweskim piwie i rozmawiamy. Cicho, spokojnie, poważnie. Każdy z nas wyraża swoje oczekiwania i jednocześnie obawy związane z turniejem i własną dyspozycją. Chcemy osiągnąć sukces, zarówno indywidualnie i jako drużyna. Każdy z nas dużo o tym myśli. Każdy się stresuje. Tego typu rozmowy są niezwykle oczyszczające, dlatego zawsze, przed każdym większym turniejem, zbieramy się wszyscy w pokoju Krafta i Hayböcka i uzewnętrzniamy swoje odczucia i emocje. Oczywiście wraz ze Stefanem całkowicie pomijamy kwestię naszego sporu, nie chcąc zakłócać tego wieczornego rytuału, który od kilku lat gości w naszej kadrze. A jednak, gdy przychodzi kolej na niego i wszyscy, wraz ze mną, słuchają w milczeniu jego słów, zaciskam mocniej dłoń na butelce piwa i wbijam wzrok w okno.

- Nie liczę na nic - zaczyna z lekkim uśmiechem. - Chciałbym utrzymać dobrą dyspozycję. Punktować regularnie i być wystarczająco dobrym, by znaleźć się w drużynie w Vikersund.

- Widzieliście prognozy? - wtrąca się Gregor. - warunki będą ciężkie.

Wszyscy przytakują, kiwając głowami, a ja kątem oka widzę jak Stefan spuszcza pełen niepewności wzrok. Przygryzam wargę na ten widok, doskonale wiedząc, o czym myśli.

Pamiętam ten konkurs w Innsbrucku sprzed trzech lat, gdy warunki były wręcz dramatyczne. To miał być jego debiut w Pucharze Świata. Pamiętam doskonale ten moment, gdy siedział na belce, czekając, aż szalejący wiatr się nieco uspokoi. Pamiętam, że siedząc na górze skoczni, uważnie obserwowałem co się dzieje i modliłem się w myślach, by trener nie puszczał go w tych warunkach. Jakimś cudem mnie wtedy posłuchał i wycofał go ze startu, pomimo zielonego światła. To nie tak, że nie wierzyłem w Stefana. Wierzyłem. Zawsze w niego wierzyłem. Ale po pierwsze, tego dnia znacznie bardziej doświadczeni zawodnicy mieli ogromne problemy w locie i przy lądowaniu, a po drugie... To on w siebie nie wierzył. Bał się, widziałem to po nim, kiedy kamera skierowana była na jego twarz. Cholernie się bał. Z resztą, jeszcze tego samego dnia, już po odwołaniu konkursu, wypłakiwał się w moje ramię ze stresu i złości na samego siebie. A ja, chociaż ciężko było mi patrzeć na niego w tym stanie, cieszyłem się, że tak się to skończyło. Bo mogło znacznie gorzej.

Ten strach nigdy do końca mu nie przeszedł. Dalej stresuje się podczas konkursów, w których to wiatr odgrywa główną rolę. I chociaż chciałby być ponad tym wiem, że jeszcze nie potrafi. I wstydzi się tego, zwłaszcza przy reszcie kadry.

- Dasz radę - mówi Kraft, rzucając mojemu bratu pełen wsparcia uśmiech i lekko klepiąc go po ramieniu.

Tym razem to ja spuszczam wzrok, żałując, że sam nie mogę okazać mu wsparcia, które bez wątpienia bardzo by mu się teraz przydało.

Jesteś zwykłą pizdą, Daniel.

Ucinam te myśli, biorąc duży łyk piwa i wracając do swoich, jakby to babcia powiedziała 'przepełnionych dumą', założeń, że nie zrobię pierwszego kroku.

***

Oslo. Pierwszy przystanek turnieju. Jak dotąd najdziwniejszego w mojej karierze, bo odbywającego się przy całkowicie pustych trybunach, przez co każdy kolejny skok wydaje mi się taki... Nijaki. Zwykły. Bez kibiców, to wszystko przypomina nieoficjalny trening, jakich mamy wiele w ciągu całego roku. Zdecydowanie nie daje takiej przyjemności i satysfakcji jak normalne zawody, z udziałem kilkunastu tysięcy ludzi.

Z drugiej strony, jest tak cicho. Przyjemnie. Można rozmawiać bez przekrzykiwania się, nikt nie męczy o zdjęcie, ani o autograf i chociaż kamery telewizyjne wciąż są wszechobecne, nie czuję presji związanej z tym, że wszystko co zrobię, będzie transmitowane na całym świecie.

W kwalifikacjach oddaję mocno przeciętny skok i nie zrażony niczym, schodzę z zeskoku, by spokojnie się przebrać. Nie czuję ani szczególnej radości, ani zdenerwowania. Zakwalifikowałem się, to najważniejsze, a utracone punkty jeszcze nie raz będę miał okazję odrobić. Kiedy już wydostaję się z kombinezonu i mam na sobie normalne ubranie i buty, kręcę się w okolicy zeskoku, w razie, gdyby trzeba było złożyć gratulacje naszemu królowi kwalifikacji. Przy okazji rozmawiam z Michaelem, który w przypływie szczęścia, na dłużej zagrzał sobie miejsce jako lider. Niedługo dołącza do nas również Gregor.

Odwracam się do monitora wyświetlającego obecną klasyfikację, gdy spiker wypowiada imię i nazwisko mojego brata. Nie wiem jak do tego doszło, że nagle znalazł się tak wysoko, ale nie przywiązuję do tego większej wagi. Nie obserwuję jego skoku, ale przez ciszę panującą na skoczni, doskonale słyszę, kiedy jedzie po rozbiegu, a następnie się wybija. Po dwóch, trzech sekundach słyszę jak jego narty stykają się z zeskokiem, a później... Sam nie wiem.

Nie wiem, co dociera do mnie jako pierwsze. Ten charakterystyczny dźwięk, gdy narty wymykają się spod kontroli, wstrzymane oddechy Gregora i Michaela, którzy widzieli, co się stało, czy to cholerne ukłucie gdzieś w środku mojego ciała, nakazujące natychmiast mi się odwrócić.

Więc robię to, szukam go wzrokiem, a gdy odnajduję, widzę, że leży. Widzę jak powoli wyciąga w naszym kierunku drżącą rękę i wiem, że to nie jest wołanie o pomoc ratowników, tylko mnie. I chociaż dzieli nas kilkanaście metrów, mógłbym przysiąc, że słyszę jak wypowiada moje imię.

- Daniel... - Czuję jak Greg łapie mnie za ramię, ale wyrywam mu się i biegnę w kierunku Stefana.

Gdy myślę racjonalnie, wiem, że to jest niepotrzebne. Że ratownicy, a później nasz sztab medyczny, zajmą się zawodnikiem, który upadł. Że wszyscy inni, nie ważne jak bardzo by się nie martwili, będą tylko przeszkadzać. Ale teraz daleko mi do racjonalności. Teraz kieruje mną tylko i wyłącznie instynkt i jakaś siła, która mówi jasno, że muszę przy nim być, jednocześnie zagłuszając wszystkie przejawy logicznego myślenia.

Dobiegam do niego jako pierwszy i padam na kolana tuż przy nim.

- Jestem - mówię, chcąc zapewnić go o swojej obecności, w razie gdyby przez szok nie zdawał sobie z tego sprawy, a następnie wypinam jego buty z nart, choć przez zdenerwowanie, jest to niezwykle trudne.

- Daniel... - wypowiada moje imię cicho, drżącym, łamiącym się głosem, gdy zdejmuję z jego głowy kask. Znów wyciąga w moją stronę dłoń, którą momentalnie chwytam.

- Już dobrze, jestem tu - powtarzam, uśmiechając się.

On wykorzystuje moją dłoń, by się podciągnąć i usiąść, a następnie wtula się we mnie z całej siły. Dopiero wtedy czuję, jak bardzo jest roztrzęsiony i przerażony tym, co się stało. Adrenalina zdecydowanie odebrała mu, podobnie jak mi, zdolność logicznego myślenia.

- To było...

- Cii... - uspokajam go, wplatając dłoń w jego włosy i tuląc go do siebie mocniej. W tym momencie dziękuję całemu światu za to, że kwalifikacje odbywają się bez kibiców. - Nic się nie stało. Nic ci nie jest. Prawda? 

Nie odpowiada, jednak po chwili odsuwa się i ze spuszczonym nisko wzrokiem, kiwa twierdząco głową. W tej samej chwili docierają do nas ratownicy, jednak po krótkim wywiadzie, odchodzą. Stefan wstaje z moją pomocą i sam, o własnych siłach schodzi z zeskoku. W szatni ogląda go jeszcze nasz medyk, ale na szczęście, skończyło się na otarciach i potłuczeniach.

A ja?

Uznaję tę sytuację jako znak, o którym mówiła mi babcia. I nie zamierzam go ignorować. Wiem, jak bardzo stresujące jest dla niego to wszystko i jak bardzo wystraszył się tego upadku. Z resztą, jak każdego poprzedniego.

Świadomy, że będzie to przeżywał, zaraz po dotarciu do hotelu, zamieniam się z Philippem pokojami. Tak, niby dzieli nas tylko rok. W tym wieku to już żadna różnica. Ale Stefan zawsze był trochę beksą. A ja troszczyłem się o niego tak długo, że już chyba nie umiem inaczej. Czuję niewyobrażalną ulgę, gdy wchodzę do pokoju, a on spogląda na mnie ze łzami w oczach i pozwala się przytulić i uspokoić.

Wszystkie spory i konflikty, bez względu na to jak poważne, odchodzą w zapomnienie. Dla niego liczy się już tylko to, że przy nim jestem. A dla mnie, że jest cały i zdrowy.

I chociaż spełniłem postanowienie mówiące, że to on musi pierwszy wyciągnąć rękę, jestem pewien, że postąpiłbym tak samo, nawet gdyby tego nie zrobił.

W końcu... To mój młodszy braciszek. I zawsze nim będzie. Bez względu na wszystko.

~~~

Ło jezu, pisałam to 1,5 dnia, myślałam, że umrę xD

Mało tego, nie podoba mi się zakończenie >.< Czuję, że zjebałam sprawę. 🙄

Generalnie tydzień temu miałam sen, że Stefan się rozwalił na skoczni i od tamtej pory jakoś tak siedział mi w głowie ten szocik. Oryginalnie planowałam go rok temu i miał wyglądać zupełnie inaczej, ale no... Nie pykło, jak zwykle 😅

Tak, czy inaczej, mam nadzieję, że się podobał, że pozostawił po sobie uśmiechy, a nie łzy, i że czytając go, grzecznie siedzicie w domach. 😎 Widzicie, jak łatwo w tych czasach stać się super bohaterem, przyczyniającym się do ratowania świata? Wystarczy siedzieć w domu i oglądać seriale/czytać fanfiki. I już! Polecam gorąco!

#Staythefuckhome #Wattpadandchill

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro