||D. Prevc & P. Prevc|| I wanna die, I wanna save the world

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ile to już godzin? Dni? Tygodni? Dłużej? 

Nie mam pojęcia. 

Nie obchodzi mnie to. 

Nic mnie nie obchodzi. 

Otwieram oczy, budzony przez promienie porannego, zimowego słońca.

Ile to już czasu? Nie wiem. Nie chcę wiedzieć. Zamykam je ponownie. Znów zasypiam. Nie chcę się obudzić. 

Nigdy.

Słyszę głosy rodziców. Petera. Rozmawiają o czymś. O mnie? Nie wiem. Mam to gdzieś. Próbuję zasnąć. Udaje się. 

Proszę, żebym tym razem się nie obudził. 

Przychodzi Ema. Kładzie się obok mnie. Wtula się we mnie. Mówi coś, ale w ogóle jej nie słucham. Nie chcę jej. Niech sobie idzie. Niech mnie zostawi. 

Chcę być sam. 

Przychodzą do mnie po kolei. Mama. Tata. Peter. Coś mówią. Coś tłumaczą. Czasem krzyczą. Czasem przynoszą jedzenie, którego i tak nie ruszam. Nawet nie próbuję udawać, że ich słucham. Że mi zależy. Bo to i tak nie ma żadnego sensu. 

Znów zasypiam. 

Budzę się z kolejnym natłokiem myśli w głowie. Ale te są inne niż poprzednie. Zupełnie inne. Nagle wszystko do mnie dociera. Co ja robię? Jak mogę się tak zachowywać? Boże, przecież oni mnie potrzebują. Przecież oni na mnie liczą. Właśnie na mnie. Jestem dla nich ważny. Jestem potrzebny. Muszę się nimi zająć. Zrobię to. 

Wstaję z łóżka, biorę szybki prysznic, przebieram się. Co robić? Idę pobiegać. To pomoże. To zawsze pomaga. Wychodzę z domu i zaczynam biec. Przed siebie. Dokąd? Do lasu. Przez las. Na drugi koniec. Na wzgórze. Do skoczni. Jeszcze dalej. Muszę być w formie. Przecież niedługo zaczynają się kolejne zawody. Muszę się pokazać z jak najlepszej strony. Muszę to zrobić. Zrobię to. Nic mnie nie powstrzyma. Przecież jestem najlepszy. Pokażę wszystkim, że tak jest. Udowodnię im. Udowodnię Jemu. Zrobię to dla Niego. Zasłużył. 

Wracam do domu. Co ze sobą zrobić? Jestem głodny. Idę do kuchni. Jem kanapkę. Drugą. Trzecią. Czwartą. Popijam sokiem. Ktoś zapala światło. Odwracam się. Peter. 

- Co ty do jasnej cholery robisz? 

- Byłem pobiegać i zgłodniałem. Ej, jak zjem to pójdziemy na skocznię? Muszę potrenować.

- Domen... Jest trzecia nad ranem.

- W nocy jeszcze nie skakałem! To musi być świetne! Pójdziesz ze mną? 

- Idź. Spać. 

Wychodzi. Zostawia mnie. Trudno, poradzę sobie sam. Kończę jeść, biorę wszystkie rzeczy na trening i wychodzę z domu. Myślałem, że Peter poszedł spać, ale on idzie za mną. Zatrzymuje mnie. Powstrzymuje. Ostatecznie go słucham, ale wiem, że jak tylko rano wstanę, pójdę na skocznię. Na pewno pobiję rekord. Długo nie mogę zasnąć, ale w końcu mi się udaje. 

Trzy dni. 

Przez trzy dni robię wszystko by im pomóc. Każdemu. Mamie, tacie, Peterowi, dziewczynom. Dużo ćwiczę. W końcu niedługo kolejny Puchar Świata. Muszę być w formie. Może pobiję rekord? 

Czwartego dnia otwieram oczy i jedyne czego chcę, to umrzeć. 

Znów to samo. Troska. Jedzenie, którego i tak nie tknę. Krzyki. Nerwy, stres, płacz, strach. Wszystko to samo. Ile to trwa? 

Nie wiem. 

Dni. Może tygodnie.

I kilka cięć na rękach. 

Ktoś przychodzi. Ktoś obcy. Pyta, rozmawia. Coś tłumaczy. Nie wiem co, nie słucham go. Nie obchodzi mnie co mówi. 

Gdzieś mnie zabierają. Szpital? Dziwni ludzie, białe ściany, jaskrawe światła. Nie chcę tu być. Proszę, tak bardzo nie chcę. Boję się tego miejsca. Nie zostawiajcie mnie tu. 

Oni mi pomogą. Nieprawda, to kłamstwo. Nie pomogą. Zrobią mi coś złego. Wiem to. Widzę to w ich spojrzeniach. Nie pozwolę na to. Nie dam się. Nie będę ich słuchał. 

Ile to trwa? Krótko. Kilka dni. Później wychodzę. 

Czuję ciepło. Spokój. Bezpieczeństwo w objęciach starszego brata. Zabiera mnie. Teraz już wszystko będzie dobrze, prawda? 

Wiem! Wrócę do domu. Wrócimy razem. Do rodziców, do dziewczyn. Znów będę trenował. Wrócę do skakania. I będę wygrywał. Wygram wszystko. Zrobię wszystko. Osiągnę wszystko. Dla Niego. Pokażę im ile jestem wart. Pokażę na co mnie stać. 

Ale my nie wracamy do domu. 

***

Po raz trzeci wołam go na śniadanie i po raz trzeci odpowiada mi cisza. W końcu z poirytowaniem idę pod jego pokój i trzykrotnie uderzam pięścią w drzwi.

- Idziesz czy nie? Masz jedzenie na stole.

Znów cisza. Żadnych kroków, nawet żadnego szmeru wskazującego na to, by się poruszył. Otwieram drzwi i zaglądam do środka.

- Głuchy jesteś? - pytam ze złością. 

Bez reakcji. Leży na łóżku z kołdrą zaciągniętą na głowę, odwrócony do ściany. A ja nawet nie pytam co się stało. Przecież doskonale wiem. Biorę głęboki oddech i wychodzę, wracając do kuchni. Opieram się dłońmi o blat i patrzę przed siebie. Znów to samo. A jednak nie stało się to dla mnie normą. Wciąż mnie denerwuje. Stresuje. Przeraża. Minęło pół roku, a ja wciąż mam ochotę ryczeć za każdym razem, kiedy widzę go w tym stanie. 

Uderzam dłonią w mebel, znów głęboko wzdycham i przełykam ślinę, tłumiąc wszelkie emocje. Biorę talerz z posiłkiem i wracam do jego pokoju. Talerz kładę na szafce obok łóżka. Siadam na jego skraju i chwytam go za ramiona, nachylając się nad nim.

- Domen... - mówię cicho, łagodnie, jak do dziecka - Wstawaj, już dziewiąta.

- Zostaw mnie... - odpowiada, pociągając nosem. Drży. Płacze. Boi się. 

- No jak to? Przecież miałeś ćwiczyć codziennie. W ten sposób nie będziesz najlepszy. 

- I tak nie będę. Nigdy. 

Odpuszczam. Jedynie głaszczę go dłonią po ramieniu i się odsuwam. 

- Okłamałeś mnie wczoraj, co nie? Nie brałeś leków. 

Pytanie pozostaje bez odpowiedzi, chociaż doskonalę ją znam. Tak się kończy obdarzanie go zaufaniem. Wiedząc, że nic nie wskóram, wychodzę, upewniając się tylko, że w pokoju nie ma niczego, czym mógłby sobie zrobić krzywdę. 

Praktycznie do końca dnia i cały kolejny spędzam samotnie, bo on nawet nie wstaje z łóżka. 

Wieczorem siadam na balustradzie przed domem i odpalam papierosa, obserwując zachodzące słońce. Ile to już trwa? Trzy miesiące? Cztery? Kilka tygodni, odkąd mieszkamy we dwóch? A u niego wciąż to samo. Raz ma opracowany plan zbawienia świata, po to by za jakiś czas znów nie widzieć sensu w życiu. Chce być najlepszym skoczkiem na świecie, a za chwilę próbuje się zabić. Nie śpi po nocach, zabiera siostry na wycieczki, w ogóle nie zdając sobie sprawy z możliwych konsekwencji tego, co robi. A potem cały dzień siedzi i trzęsie się z nerwów, bojąc się rzeczy, których sam nie jest w stanie wyjaśnić i zrozumieć. 

Dobrze, źle, dobrze, źle i tak w kółko.  

Dla mnie przez cały czas jest źle. Przez cały czas trzeba go pilnować. Kontrolować. Zbierać z ziemi i pchać do przodu, albo ściągać z góry, gdy wzleci za wysoko w swoich postanowieniach. 

Słyszę otwierające się za mną drzwi. Po chwili staje obok i smutno wpatruje się w ten sam widok. 

- Już ci lepiej? - pytam ironicznie, nie patrząc na niego. 

- Nie. - odpowiada, a ja dostrzegam skutek działania leków. Jest normalny. Chwilowo. - Peter... Czemu rodzice się mnie pozbyli? 

- Bo jesteś pojebany. - stwierdzam, patrząc na niego z lekkim uśmiechem. Szybko jednak poważnieję i zmieniam ton na łagodny. - Nie pozbyli się. Kochają cię. Po prostu nie dają sobie rady. 

- Czemu? - pyta dalej, a ja głęboko wzdycham na myśl, że znów muszę mu tłumaczyć to samo. 

- Bo widzisz... - zaczynam, dopalając papierosa i zrzucając filtr na ziemię - To jest tak... Jest dwójka ludzi. Mają piątkę dzieci. Jedno od zawsze sprawiało problemy... - zaczynam historię, wyliczając kolejno na palcach siebie, a później swoje rodzeństwo - Dorosło i się uspokoiło, ale trochę nerwów ich kosztowało wyprowadzenie go na właściwą drogę. Drugie zawsze było grzeczne i aż do przesady słuchane, ale zginęło w wypadku. Trzecie było taką... Mieszanką tego pierwszego i drugiego. Dawało w kość, ale było nawet słuchane. Tylko że mu odpierdoliło po śmierci tego drugiego. A czwarte i piąte wciąż trzeba wychować. I to jest teraz dla nich najważniejsze. - mówię, patrząc na brata z powagą - To są tylko ludzie. Nie poradzili sobie po śmierci Cene. Nikt z nas sobie nie poradził. Ledwo panują nad dziewczynami, nie są w stanie jeszcze pilnować ciebie przez całą dobę. Tak jest po prostu lepiej. Dla wszystkich. 

- Dla ciebie nie. - patrzy na mnie niepewnie i mówi tonem, jakby winił siebie samego za całą tą chorą sytuację - Więc dlaczego zabrałeś mnie z tego szpitala? I marnujesz kolejne miesiące życia tkwiąc tu ze mną i znosząc to wszystko, co się dzieje? 

- Bo wierzę, że szybciej wyzdrowiejesz pod moją opieką, niż w szpitalu pełnym psycholi i podejrzanych lekarzy. - mówię, schodząc z balustrady i przeczesując dłonią jego włosy - Bo jesteś moim bratem, kocham cię i nie mógłbym żyć ze świadomością, że jesteś tam sam i się boisz. Poza tym, Cene by mnie straszył do końca życia, gdybym cię tam zostawił. - dodaję i wchodzę do domu, nie czekając na odpowiedź. 

W mojej głowie pojawia się ta sama myśl, która towarzyszy mi każdego wieczora. Jak będzie jutro? Wstanie z łóżka i pójdzie ratować świat? Znów będę siedział przy nim pół dnia i w kółko tłumaczył, że życie jednak ma sens? A może wszystko będzie dobrze i pojedziemy w odwiedziny do rodziców i dziewczyn, za którymi tak bardzo tęskni? 

------------------------------------------------------
Iiiii znów Prevce 😂😂😂

Już dawno myślałam, żeby napisać coś na podstawie depresji dwubiegunowej. Była schizofrenia, nadszedł czas i na to 😊

W sumie na początku to miało być tylko z perspektywy Petera, ale jakoś w trakcie pisania stwierdziłam, że w sumie dwie perspektywy będą spoko. Chociaż opisywanie tego co czuje osoba biopolarna jest coś problematyczne, to chyba wyszło całkiem nieźle 🤔

Miłego czytania 💖

~ Kurolilly



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro