||J. Learoyd|| A Payment [2/2]

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Małe dziecko z wielkimi marzeniami. Chyba tak mógłbym najtrafniej określić samego siebie z przeszłości. W skokach zakochałem się odkąd pierwszy raz, w wieku pięciu lat, obejrzałem w telewizji Turniej Czterech Skoczni. Od tamtej pory robiłem wszystko, by móc wystartować w tym prestiżowym turnieju. Bieda w domu nieszczególnie mi to ułatwiała, a co gorsze, odebrała mi coś, czego być może potrzebowałem najbardziej. Wsparcie rodziców. Zwłaszcza ojca, który nie wierzył w to, że jego syn, zwykłe dziecko z małej, francuskiej wioseczki, zdoła cokolwiek osiągnąć, przez co zostało mi postawione ultimatum. Albo skupiam się na nauce, by iść na dobre studia i dzięki dobrze płatnej pracy wyciągnąć rodzinę z ubóstwa, albo idę w sport i utrzymuję się sam. Bez pomocy kogokolwiek.

Od tej pory plątałem się od domu do domu, od wsi do miasta i z powrotem, byle tylko znaleźć miejsce, gdzie mógłbym zarobić choć trochę. Wszystkie pieniądze wydawałem na jedzenie i możliwość treningów i trwało to przez kilka lat, dopóki nie zauważył mnie jeden z trenerów pracujących w klubie Courchevel. Później już poszło szybko.

Dobre wyniki w czasach juniorskich, owocowały natychmiastowym przyjęciem do pierwszej kadry, głównie z racji braku innych kandydatów. Byłem tym zachwycony i obiecałem sobie, że będę robił wszystko, by udowodnić, że mój ojciec się mylił, i że jestem w stanie osiągnąć wiele jako sportowiec.

Zacząłem jeździć po całej Europie i brać udział w Pucharze Świata. Co prawda bez większych sukcesów, ale wszyscy wokół uspokajali mnie i powtarzali, że jeszcze przyjdzie czas mojej chwały. No i poznałem Vincenta, który wtedy wydawał mi się kimś w rodzaju mentora. Wspierał mnie, dużo pomagał, uczył, podpowiadał... Był jak starszy brat, uczący życia młodszego. To było wspaniałe doświadczenie.

Sądziłem, że Vince jest moim przyjacielem. Wierzyłem w to. Ufałem mu. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że on postrzega tę relację nieco inaczej. Zaczął... Spokojnie. Wyjątkowo spokojnie jak na jego wybuchowy charakter. Miłe gesty, komplementy, czułe słowa, starania jak o prawdziwą miłość. Walczył o moją uwagę, ale jednocześnie dawał mi dystans. Traktował mnie jak dzikie zwierzę, które należy oswoić, powoli i krok po kroku, poprzez powtarzanie tych samych czynności, wzbudzających zaufanie. Ale ja za każdym razem mu odmawiałem, naiwnie sądząc, że w końcu da sobie spokój. Nie jestem gejem, nawet gdybym był, to on jest dużo starszy i to wszystko było dla mnie niesamowicie niezręczne i dziwne. I powiedziałem mu o tym, co okazało się najgorszym błędem mojego życia.

Bo Vince, w przeciwieństwie do mnie, pochodzi z bardzo bogatej rodziny. On nie musiał o nic walczyć i na nic pracować, wszystko miał zawsze podane na tacy. I nie rozumiał, że czegoś nie może dostać. Nie umiał poradzić sobie z odmową. I właśnie wtedy przestał się starać, a postanowił po prostu wziąć mnie sobie siłą.

Oczywiście, że powiedziałem o tym trenerowi, zaraz po tym, jak Vincent zgwałcił mnie pierwszy raz. On jednak zdawał się być tym niewzruszony. Po kolejnym razie, powiedziałem drugiemu trenerowi. Po kolejnym, komuś innemu. I w ten sposób cały nasz sztab wiedział o tym, co dzieje się nocą w moim pokoju. I nikt nie odważył mi się pomóc. Wszyscy rozkładali ręce.

Chciałem szukać pomocy poza naszym związkiem narciarskim, oczywiście, że tak. Ale zanim ją znalazłem, nasz trener wyjaśnił mi, dlaczego nie mogę tego zrobić. I dlaczego oni nie mogą nic z tym zrobić.

Okazało się, że francuski związek narciarski ma bardzo duże problemy finansowe. Nie stać ich było na wysyłanie nas na konkursy po całej Europie i czasem poza nią. Ale Vincent jest wręcz obrzydliwie bogaty i to on finansuje wszystkie wyjazdy. Bez niego, ta kadra by nie istniała. To automatycznie zwalnia go z odpowiedzialności za wszystko, co robi i czyni nietykalnym, również dla mnie. Bo jeżeli komuś bym o tym powiedział, a on przestałby wykładać pieniądze... Co miałbym zrobić? Nie stać mnie na opłacanie wyjazdów samemu. Sponsorzy również są temu niechętni. A wrócić do domu nie mogę. Nie mam po co.

I właśnie dlatego to wszystko tak wygląda. I dlatego na to pozwalam. Wszyscy na to pozwalają.

Mackenzie słuchał mnie z uwagą, nieustannie mierząc mnie przenikliwym spojrzeniem, zupełnie jakby chłonął i analizował każde wypowiadane przeze mnie słowo. Gdy skończyłem historię, on siedział z ręką opartą na kolanie, dłonią zasłaniając usta. Minęło kilka długich minut, zanim westchnął głęboko i postanowił się odezwać.

- To chore - stwierdził.

- To moja jedyna opcja, jeśli chcę dalej skakać.

- I ile tak wytrzymasz? - spytał z wyraźnym zdegustowaniem. - Kolejny rok?

- Tyle ile będzie trzeba - wzruszyłem ramionami.

- Kurwa, Jonathan, czy ty się słyszysz? - podniósł głos, jednocześnie wstając i zaczął nerwowo krążyć po pokoju. - On cię niszczy. I zniszczy cię do końca. To, co robi, jest poważnym przestępstwem, za to się siedzi kilkanaście lat! A ty po prostu mu na to pozwalasz, bo co?

- Bo nie mam alternatywy - odparłem spokojnie. - Skoki to moje życie, zrozum to. Nic innego nie umiem, do niczego się nie nadaję i nie mam dokąd pójść.

- Masz podwójne obywatelstwo, możesz po prostu...

- Nie, nie mogę! - krzyknąłem, mając dość tłumaczenia mi, w jak wielkim gównie się znalazłem. Tak jakbym sam o tym nie wiedział. - W Anglii nie ma czegoś takiego jak skoki narciarskie, rozumiesz? Nie mogę zmienić kadry narodowej, bo nie ma Brytyjskiej kadry w skokach, nie mogę odejść, ani mu odmówić, ani iść na policję, bo skończę na ulicy! Myślisz, że nie szukałem jakiegoś wyjścia z tej sytuacji? Nie rozważałem, co można zrobić? Wielokrotnie szukałem drogi ucieczki, ale... - przerwałem, czując jak mój głos się załamuje, a oczy zachodzą łzami. - Jej po prostu nie ma...

Mackenzie momentalnie się uspokoił, widząc mój stan. Chyba zrobiło mu się trochę głupio, że do tego doprowadził. Westchnął głęboko i podszedł bliżej, kucając tuż przede mną. Chwycił mnie za ramiona, co w mojej głowie wywołało kolejny alarm i intuicyjną chęć oddalenia się.

- Nie możesz tak żyć - powiedział, patrząc mi prosto w oczy. - Pomogę ci. Wyciągnę cię z tego, jakoś, jeszcze nie wiem jak, ale...

- Muszę iść - przerwałem mu, wyrywając mu się i wstając.

- Zaczekaj...

- On nie może zauważyć, że nie ma mnie w pokoju - stwierdziłem, podchodząc do drzwi. - Dziękuję za herbatę. I za to, że mnie wysłuchałeś. Ale nic więcej nie możesz dla mnie zrobić.

Wyszedłem z jego pokoju i wolnym krokiem wróciłem do własnego, jeszcze raz myśląc o tym, co powiedział. Oczywiście, miał rację. To wszystko było chore. Ale ja naprawdę nie miałem innego wyjścia.

Wróciłem do siebie i odetchnąłem głęboko, jednak gdy poczułem charakterystyczny zapach perfum, po moich plecach przeszedł dreszcz, a ciało mimowolnie się spięło. Był tu. Nie dostrzegłem go przez zgaszone światło, ale nie miałem wątpliwości, że siedział w moim pokoju. Szybko z resztą się zdradził, gdy usłyszałem jak wstaje z łóżka. Jego sylwetka stawała się coraz wyraźniejsza, aż w końcu dostrzegłem jego poważną twarz, gdy stanął tuż przede mną.

- Gdzie byłeś? - spytał oschle.

- Na spacerze - odparłem, spuszczając wzrok. Nie miałem ochoty na niego patrzeć. A może brakło mi odwagi?

- Kłamiesz, Jonathan.

- Nie, byłem na spacerze w parku i...

Nie dał mi dokończyć. Uderzył mnie, na tyle mocno, że odwróciłem głowę i zamknąłem oczy, czując jak mój policzek zaczyna niemiłosiernie szczypać.

- Widziałem cię z nim - stwierdził Vincent, chwytając mnie za podbródek i zmuszając, bym na niego spojrzał. - O czym rozmawialiście, co?

- O zawodach... - wyjąkałem, pociągając nosem. Znowu zbierało mi się na płacz i tym razem nie byłem w stanie tego powstrzymać. - Odprowadził mnie do hotelu, rozmawialiśmy o zawodach, pogodzie i mieście, nic więcej.

Uderzył mnie mocniej, tym razem pięścią, a nie otwartą dłonią. Tego już nie ustałem i upadłem na ziemię.

- Dalej kłamiesz, dziecinko - powiedział cicho, kucając przede mną. - I muszę cię za to ukarać.

~~~

Na śniadanie szedłem w jego towarzystwie. Tuż obok. Wiedziałem, że teraz będzie mnie pilnował. Że nie pozwoli nikomu się do mnie zbliżyć. Z resztą, kto by chciał? Wyglądałem jak wrak człowieka w dresach i za dużej bluzie, mającej ukryć wszystkie siniaki. Gdy weszliśmy na stołówkę, uniosłem wzrok, który do tej pory trzymałem wbity w podłogę i rozejrzałem się. Wszystkie kadry były już obecne. Wszyscy jedli, rozmawiali, śmiali się, wygłupiali. Nikt nie zwracał na nas uwagi. Nikt, oprócz Mackenziego, który ignorując wygłupy swoich amerykańskich kolegów, obserwował mnie uważnie. Na pewno widział nowe siniaki na mojej twarzy. Na pewno wiedział, że jest ich więcej. I na pewno zrozumiał, gdy Vince szarpnął mnie za obolałe ramię, ciągnąc mnie do stolika po drugiej stronie pomieszczenia.

Sam przyniósł mi jedzenie, chcąc maksymalnie ograniczyć mój kontakt z innymi. Nie wolno mi się było ruszyć z miejsca bez jego pozwolenia. I nie zamierzałem nawet próbować mu się sprzeciwić.

Jedliśmy w milczeniu. On, wciąż wpatrzony w swój telefon, ja, grzebiący beznamiętnie widelcem w jedzeniu. Przez cały czas czułem na sobie wzrok Kanadyjczyka, ale nie odważyłem się odwzajemnić spojrzenia. Chyba po prostu było mi wstyd. Poza tym, bałem się tego, co zrobi Vincent, kiedy się zorientuje, że ktoś próbuje ingerować w ten, według niego, idealny układ.

W pewnym momencie pojawił się przy nas drugi trener. Spojrzał na mnie, westchnął z politowaniem, jak zawsze, po czym przeniósł wzrok na Vincenta.

- Trener chce z tobą rozmawiać. Teraz.

- Jasne, skończę jeść i przyjdę - odparł Vincent, nie odwracając wzroku od ekranu telefonu.

Pierdolony teatrzyk. Tak jakby trener lub ktokolwiek ze sztabu, miał nad nim jakąkolwiek władzę. To on rządził. On ustalał zasady. On i nikt inny.

A jednak, kiedy skończył jeść, wstał, odniósł tackę, po czym wrócił do mnie, rzucając mi lodowate spojrzenie.

- Masz z nikim nie rozmawiać, jasne? Jak skończysz jeść, to wrócisz do pokoju. Jeżeli będziesz kombinować, dowiem się i potraktuję cię znacznie gorzej, niż tej nocy. Zrozumiałeś?

- Tak... - odparłem cicho, nie podnosząc wzroku znad talerza.

Vincent wyszedł, a ja po prostu dalej rozgrzebywałem posiłek, nie mogąc nawet myśleć o tym, by cokolwiek przełknąć. Po kilku minutach, mimowolnie spojrzałem w kierunku Mackenziego. On wciąż mi się przyglądał, teraz intensywniej, niż wcześniej. Nie czułem się z tym dobrze. Nie ufałem mu. Nie znałem jego zamiarów. Wydawał się miły, nie zrobił nic, co mogłoby jednoznacznie stwierdzić, że ma wobec mnie złe zamiary, ale... Nie traktowałem go jako sojusznika. Nie potrafiłem.

W końcu sam postanowiłem zakończyć śniadanie, więc wstałem, krzywiąc się przy tym z powodu obolałego ciała, odniosłem tackę z resztką jedzenia i wyszedłem ze stołówki. Nie minęła nawet minuta, kiedy usłyszałem za sobą kroki.

- Jonathan.

Mackenzie. Znów szedł za mną. Znów czegoś chciał, a ja nie miałem zamiaru znów dostać wpierdolu za jego wtrącanie się. Przyspieszyłem kroku, nie reagując na jego kilkukrotne wołanie. Ale w końcu znalazł się na tyle blisko, że był w stanie chwycić mnie za ramię i zatrzymać.

- Zaczekaj...

- Puść mnie! - krzyknąłem, wyrywając się mu. - Nie mogę z tobą rozmawiać.

- Pobił cię... - stwierdził cicho, uważnie mi się przyglądając.

- Tak, przez ciebie - warknąłem, odsuwając się. - Wszystko przez ciebie, więc daj mi wreszcie spokój.

Odwróciłem się i poszedłem w stronę swojego pokoju, jednak on znów powiedział coś, co sprawiło, że zamarłem w miejscu. Znów znał słowa, które były w stanie mnie zatrzymać.

- Wiem, jak ci pomóc - powiedział. - Mogę cię od niego uwolnić.

Spojrzałem na niego z zaskoczeniem. Zbyt wielkim, by być w stanie coś odpowiedzieć.

- Zostaw tę kadrę. Zostaw wszystko i leć ze mną do Kanady. Tam cię nie dopadnie. Będziesz bezpieczny.

Bezpieczny. Kiedy ostatnio czułem się bezpieczny? Chyba już nie pamiętam. W mojej głowie zaczęły rodzić się kolejno najróżniejsze pytania, odnośnie szczegółów jego planu, jednak zanim zadałem którekolwiek z nich, za sobą usłyszałem głos, który wręcz zmroził krew w moich żyłach.

- Jonathan. Do mnie.

Vincent najwyraźniej skończył już rozmowę z trenerem i co gorsze, był świadkiem mojej rozmowy z Mackenziem. Byłem pewien, że tym razem mnie zabije, choć.. .Czy to nie byłoby najlepsze wyjście? Westchnąłem głęboko i posłusznie zacząłem iść w jego kierunku.

- Jonathan, nie musisz tego robić - powiedział Mackenzie, z wręcz błagalnym wyrazem twarzy, podchodząc bliżej. - Zostaw tego skurwiela i chodź ze mną. Dzisiaj mamy samolot, jutro będziemy już daleko stąd.

- Ej, nikt cię nie prosił, żebyś się wtrącał! - warknął Vincent. - To nie jest twoja sprawa!

- Teraz to już jest moja sprawa - odparł spokojnie Kanadyjczyk. - Za długo już znęcasz się nad tym chłopakiem. Jonathan, proszę cię, chodź.

- Nie słuchaj go, dziecinko. Polecisz z nim i co? Myślisz, że coś się zmieni? Że będzie ci lepiej? Mówi, że chce ci pomóc, a sam zerżnie cię przy pierwszej okazji. Z resztą, do niczego innego się nie nadajesz.

Stałem pomiędzy nimi, słuchając raz jednego, raz drugiego. I najgorsze w tym wszystkim było to, że nie miałem pewności, kto ma rację. Kto mówi prawdę. Czy mogę zaufać Mackenziemu. Łzy ciekły po moich policzkach. W końcu przestałem ich słuchać. Przestałem na nich patrzeć. Zamknąłem oczy i świadomy tego, że wreszcie mam wybór, szansę na zadecydowanie o czymś i przede wszystkim na zmianę, postanowiłem z niej skorzystać. Spojrzałem na Vincenta i uśmiechnąłem się smutno.

- Przykro mi, Vince - powiedziałem spokojnie. - Ale to koniec.

Odwróciłem się od niego i zacząłem iść w kierunku Mackenziego, na którego twarzy malował się wyraz ogromnej ulgi.

- Jonathan, wracaj tu w tej chwili! - usłyszałem za sobą, ale zignorowałem go.

On jednak nie zamierzał tak łatwo odpuścić. Ruszył za mną i chwycił mnie za ramię, próbując zatrzymać. Chciałem mu się wyrwać, ale trzymał mnie zdecydowanie mocniej, niż wcześniej Mackenzie. Ten zareagował natychmiast, podchodząc do nas i zadając Vincentowi cios z pięści w twarz.

- Dotknij go jeszcze raz, to dostaniesz mocniej, skurwysynu - warknął, oczywiście płynnie po francusku, chwytając mnie za nadgarstek i chowając za siebie.

- Pożałujesz tego - odparł Vincent, ścierając krew płynącą z rozciętej wargi. - Obaj pożałujecie.

- Nie mogę się doczekać - zaśmiał się Kanadyjczyk, po czym puścił moją rękę i objął mnie ramieniem, po czym zaczęliśmy iść w przeciwną stronę.

Nic nie mówiłem. Nie wiedziałem, co mógłbym powiedzieć. Wciąż nie wiedziałem, dlaczego mi pomógł. Czego chciał w zamian. Jakie miał zamiary wobec mnie. Pocieszałem się tym, że gorzej już nie będzie, choć to gówno prawda. Zawsze może być gorzej.

- Już dobrze, dzieciaku - Mackenzie zmierzwił moje włosy, zupełnie jak starszy brat, albo ojciec. - Możesz o nim zapomnieć.

Chciałbym, choć wiedziałem, że nie zapomnę tak szybko. Szedłem wraz z Kanadyjczykiem i choć bałem się jak cholera, byłem mu wdzięczny, że wyrwał mnie z tego koszmaru, jakim było moje życie w tej kadrze.

A przynajmniej taką miałem nadzieję.

***
Zbulwersowaliście na pytanie o zakończenie, więc można powiedzieć, że uratowaliście Jonathana od losu, jaki chciałam mu zgotować 😈

A przynajmniej od opisania tego wprost. 😎

Co stanie się dalej? Jaki los czeka go w Kanadzie? Jakie zamiary ma wobec niego Mackenzie? 🤔

Odpowiedzi na te pytania pozostawiam Wam 😊

Miłego 💖

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro