||P. Prevc|| Powerless

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Peter...

To jedno słowo nieustannie wybrzmiewa w mojej głowie, zadając ból nieporównywalny do czegokolwiek mi znanego. Jeden głupi wyraz. Imię. Moje imię, którego nienawidzę nawet bardziej, niż siebie samego.

Peter...

Słyszę jak na zmianę wypowiadane jest przed dwa głosy, należące do dwóch, najważniejszych w moim życiu osób. Słyszę ich ton, ten sam, którym wypowiedzieli je w swoich ostatnich chwilach.

Peter, proszę...

Słyszę ich niepewność, cichą nadzieję, że będę potrafił im pomóc, ale przede wszystkim strach. Wyraz tego, jak bardzo mnie potrzebowali.

A ja byłem bezsilny. Byłem, jestem i na zawsze już pozostanę. Gdybym potrafił, zrobiłbym wszystko, by im pomóc. Gdybym mógł, oddał bym za nich swoje życie.

Gdybym tylko mógł...

Gdybym tylko pomyślał...

Gdybym zorientował się wcześniej...

***
Weekend w Planicy przebiegał zupełnie normalnie. Wszyscy z naszej kadry byli w dobrej formie, osiągaliśmy świetne wyniki, a atmosfera jak co roku była wspaniała.

Nic nie wskazywało na to, że za chwilę moje życie zamieni się w koszmar.

Wraz z resztą chłopaków czekaliśmy przy zeskoku na Domena. Gdy wylądował, zapewniając nam pierwsze miejsce w konkursie drużynowym, jako pierwszy podszedłem mu pogratulować. W końcu byliśmy braćmi, musieliśmy sprawiać pozory dla własnego dobra. Nikt nie musiał wiedzieć, że od dwóch dni byliśmy tak skłóceni, że kilkakrotnie prawie doszło między nami do bójki.

Po konkursie i dekoracji od razu poszedłem do szatni, by jak najszybciej się przebrać. On przyszedł kilka minut później, ale nawet na niego nie spojrzałem. Nie miałem zamiaru wdawać się z nim w jakąkolwiek dyskusję. Jedynie kątem oka widziałem jak siada na ławce, opierając łokcie na kolanach i chwytając się za głowę, co zinterpretowałem jako efekt wysokiej temperatury i zmęczenia.

- Anže... - powiedział prawie szeptem, nie podnosząc wzroku z podłogi. - Masz coś przeciwbólowego?

Lanišek, który wszedł do szatni chwilę przede mną, pokręcił przecząco głową, rzucając Domenowi zmartwione spojrzenie, na co ten westchnął głęboko. Ja oczywiście miałem w torbie tabletki, ale nie miałem zamiaru mu ich tak po prostu, bezinteresownie dawać. Czekałem, aż o nie poprosi, już czując złość na samą myśl, że za chwilę znowu będzie tłumaczył swoje zachowanie bólem głowy. Tak jak robił to od dłuższego czasu.

- Peter... - zaczął.

Już miałem sięgać po opakowanie leków, kiedy poczułem jak narastający stres zaczyna mnie paraliżować. On wcale nie chciał prosić o żadne tabletki. To nie był ten ton jego głosu. Był inny, choć doskonale go znałem. Słyszałem go za każdym razem, kiedy działo się coś złego. Kiedy mnie potrzebował.

Ten ton zawsze sprawiał, że władzę nad moim rozumem przejmował jakiś instynkt. Zupełnie jakby ktoś włączył w mojej głowie przycisk z napisem "tryb starszego brata". Złość, którą do niego żywiłem, momentalnie mnie opuściła. Spojrzałem na niego z pewną formą strachu w oczach. Strachu o niego. I to jedno spojrzenie na jego twarz, na jego pełne łez oczy wystarczyło mi, by zrozumieć, że jest źle.

- Idź po lekarza - rzuciłem stanowczo do zdezorientowanego Laniška. - Szybko.

Nim ten zdążył wyjść z szatni, podszedłem do Domena i oparłem dłoń na jego ramieniu, drugą przykładając do jego twarzy. Momentalnie przestał być dla mnie dorosłym, w jakimś tam stopniu odpowiedzialnym człowiekiem, a z powrotem stał się po prostu moim młodszym bratem, który potrzebował mojej opieki.

- Jestem - powiedziałem szybko, czując potrzebę słownego zapewnienia go o mojej gotowości do pomocy.

Chociaż byłem pewien, że doskonale o tym wiedział, nie mogłem powstrzymać chęci podkreślenia tego stanu rzeczy. Potwierdzenia, że wszystkie nasze konflikty i negatywne odczucia względem siebie, w tym momencie tracą znaczenie. Że bez względu na wszystko, więź którą sobie wytworzyliśmy przez te wszystkie lata jego życia, zawsze będzie dla mnie ponad wszelkie bitwy, wielokrotnie toczące się między nami.

- Co się dzieje?

Spojrzał na mnie ze łzami w oczach. Mocno chwycił mnie za ramiona, oparł się o mnie całym swoim ciężarem, a chwilę później stracił przytomność. A ja mogłem go tylko uchronić przed uderzeniem głową o twardą podłogę.

***
Diagnoza, jaką przedstawił naszej rodzinie lekarz była tym bardziej szokująca, że Domen dobrze o niej wiedział. Wiedział, że jest ciężko chory. Że umiera. Że nie ma żadnej szansy na ratunek dla niego.

Nie powiedział nikomu.

Gdy uświadomiłem sobie, jak bardzo musiało mu być ciężko przez cały ten czas, poczułem się winny. Nałożył na siebie ogromne obciążenie psychiczne. Bez wątpienia czuł się cholernie samotny. Na pewno nie raz potrzebował wsparcia, którego nie dostał od nikogo.

Był sam.

Przed rodzicami mógł to ukryć, nie wspominając już o naszych siostrach. Cene i tak rzadko bywał w domu. Ale ja... Ja widziałem się z nim ciągle. Na zgrupowaniach, treningach, podczas całego sezonu spędziłem więcej czasu w jego towarzystwie, niż Miny. I nawet do głowy mi nie przyszło, że coś może być nie tak. Zamiast tego, ciągle miałem o coś pretensje, ciągle dawałem się wciągnąć w kłótnie, ciągle go raniłem.

A teraz, kiedy już zrozumiałem swój błąd, było za późno. Za późno na wszystko.

- Jest przytomny, mogą państwo do niego wejść. Tylko proszę go nie przemęczać.

Rodzice weszli pierwsi. Ja zostałem na korytarzu. Po tym jak usłyszałem o nowotworze, kompletnie się rozsypałem i potrzebowałem czasu, żeby być w stanie choćby zamienić z nim kilka zdań. Nie dostałem go dużo, ponieważ mama i tata wyszli po kilkunastu minutach. Oboje zapłakani, roztrzęsieni i z wyrazem całkowitej rozpaczy i bezsilności na twarzy.

- Idź Peter, on bardzo chce z tobą porozmawiać.

Westchnąłem głęboko, zupełnie jakby słowa mamy były poleceniem wykonania obowiązku domowego, którego wyjątkowo nie miałem ochoty wykonywać. Ale tym razem nie miałem wyboru. Wszedłem do niewielkiej sali i z trudem wstrzymując łzy, usiadłem przy jego łóżku. On patrzył w okno, z delikatnym, ledwo widocznym uśmiechem na twarzy. Najwyraźniej całkowicie pogodzony ze swoim losem.

- Dlaczego nic nie powiedziałeś? - spytałem roztrzęsionym głosem, nad którym nie byłem w stanie zapanować.

Powoli odwrócił głowę w moją stronę, obdarzając mnie tym swoim niewinnym uśmieszkiem, którego używał zawsze, kiedy coś przeskrobał.

- Po co? - odparł cicho, tak jakbym zapytał go o coś całkowicie niedorzecznego.

Przy okazji zdradził to, jak bardzo cierpi. To było w pełni słyszalne w jego słabym głosie. I widoczne w oczach, których wyraz daleki był od normalnego. Nie było w nich tej iskry zwiastującej setki pomysłów na minutę i gotowość, do zrealizowania ich wszystkich na raz. Były puste. Przypominały oczy starca, któremu nie pozostało w życiu już nic, oprócz oczekiwania na jego koniec.

- Jak to po co?! - mimowolnie uniosłem głos, nie kontrolując łez płynących po mojej twarzy. - Po to, żebym ci, kurwa, jakoś pomógł, znalazł jakieś rozwiązanie, albo po prostu był przy tobie, kiedy tego potrzebowałeś.

- Rozwiązania nigdy nie było - stwierdził, poważniejąc i ignorując fakt, że całkowicie się rozryczałem. - A ty... Przecież byłeś. Zawsze byłeś, nawet jak się kłóciliśmy. Peter, ja nie chcę współczucia. Nie chcę i nigdy nie chciałem, żeby ktoś siedział przy mnie i powtarzał jak bardzo mu przykro. Chciałem żyć normalnie, tak długo, jak to tylko było możliwe. I między innymi dzięki tobie mi się to udało.

- A teraz co? Ty miałeś czas, żeby się z tym pogodzić, a my? Pomyślałeś o tym w ogóle? Co przeżywają rodzice, dziewczyny, Cene, co przeżywam ja? Do końca musisz być takim egoistą?!

- Poradzicie sobie - powiedział, kładąc dłoń na moim nadgarstku. - Musicie. Zwłaszcza ty musisz. Dla całej naszej rodziny. Dla Miny. I dla małego. Okej?

Gwałtownie wstałem, nie mogąc znieść jego słów, ani pogodzić się z tą sytuacją. Byłem wściekły, choć sam nie wiedziałem na co. Zacząłem nerwowo krążyć po sali, próbując znaleźć sposób, żeby to odwrócić, chociaż dobrze wiedziałem, że tak jak powiedział Domen, sposobu nie było. Nie dało się zrobić nic.

- Mogę cię jeszcze o coś prosić? - spytał, kompletnie ignorując mój stan.

Spojrzałem na niego, obojętnie, z wyrzutem, chłodno, tak jak przeważnie na niego patrzyłem przez ostatnie tygodnie. Z powrotem usiadłem przy jego łóżku, czekając na tę prośbę, choć w głębi siebie kurewsko się jej bałem.

- Nie bądź na mnie zły - poprosił. - Dobrze?

- Nie jestem - odparłem chłodno, trzymając wzrok wbity drzwi, przez które rozpaczliwie chciałem wyjść, by uwolnić się z tego koszmaru.

- A jestem twoim ulubionym młodszym braciszkiem?

Słysząc to pytanie, zmarszczyłem brwi i spojrzałem na niego. Szczerzył się radośnie, dokładnie tak samo, jak kilkanaście lat wcześniej, gdy zaczął zadawać mi to pytanie niedługo po tym, jak w ogóle nauczył się mówić.

Westchnąłem głęboko i przetarłem pełne łez oczy, po czym przeczesałem dłonią jego włosy, uśmiechając się lekko.

- Wiesz, że tak. Zawsze nim będziesz.

Zmarł kilka dni później. W ogromnym bólu, który przenosił się na całą naszą rodzinę.

Byliśmy z nim do końca. Wszyscy. Spędziliśmy razem mnóstwo czasu tylko po to, by po jego śmierci cierpieć w samotności. Każdy miał swój sposób na walkę z pustką, którą pozostawił w naszych sercach. Każdy chciał stoczyć tę walkę samotnie. Każdy prędzej, czy później tę walkę wygrał.

Każdy, oprócz mnie.

***

- Peter...

Chociaż Mina siedziała tuż obok mnie, jej głos był bardzo odległy. Zupełnie jakby znajdowała się kilka pomieszczeń dalej.

- Spójrz na mnie - poprosiła, a ja wbrew temu, uparcie wpatrywałem się w przestrzeń przed sobą.

W końcu przyłożyła dłoń do mojej twarzy i odwróciła moją głowę w swoją stronę. Spoglądając na nią, dostrzegłem jak wiele bólu zadawało jej moje zachowanie. Widziałem jej zmęczone, zapuchnięte oczy, zdradzające, że nie dawno znów płakała. Ten widok mnie bolał. Tym bardziej, że to ja ją do tego doprowadziłem. I nie potrafiłem tego naprawić.

- Pamiętasz, co się wczoraj stało?

Pokręciłem przecząco głową, spuszczając wzrok. Miałem dziurę w najświeższych wspomnieniach, spowodowaną kolejnym przesadnym upiciem się, czego skutki wciąż odczuwałem.

- Cene cię przyprowadził. Kompletnie pijanego. Peter, który to raz?

- Nie wiem - odpowiedziałem zgodnie z prawdą, zachrypniętym od alkoholu głosem.

- Jest ci ciężko, wiem. Wszystkim nam jest ciężko po jego śmierci. Ale obwinianie się o to, nie doprowadzi cię do niczego - stwierdziła, chwytając moją dłoń. - Tej choroby się nie dało wyleczyć. A trzymanie tego w tajemnicy było jego wyborem i nikt nie miał na to wpływu.

Słuchałem jej monologu, ale każde słowo odbijało się od mojego umysłu jak od muru, nie pozostawiając na nim nawet rysy dającej nadzieję, że w końcu coś do mnie dotrze.

- Domen zmarł, nie ma go tu. Zrobiłeś dla niego, co tylko mogłeś, ale więcej już nie dasz rady. Musisz to zrozumieć i skupić się na tych, których wciąż masz wokół siebie. Kiedy ostatni raz byłeś u rodziców? Kiedy widziałeś się z siostrami?

- Nie wiem - odpowiedziałem, nie będąc nawet pewnym, o co mnie zapytała. Skupiłem się na jej wcześniejszych słowach. Na tym, że Domena nie ma.

- A co ze mną? Z nami? - pytała dalej, chwytając moją dłoń mocniej i przykładając ją do swojego brzucha, wyraźnie już naznaczonego ciążą. - Potrzebujemy cię. Proszę...

Nie dając jej dokończyć, wstałem i wyszedłem z pomieszczenia. Poszedłem do sypialni, ciągnąc za sobą drzwi, które z hukiem się zatrzasnęły. 

Doskonale wiedziałem, jak bardzo mnie potrzebuje. Żadne z jej słów, nie było dla mnie niczym nowym. Wiedziałem również, jak bardzo raniłem ją swoim zachowaniem. Sam przez to cierpiałem, powoli zabijany przez niekończące się wyrzuty sumienia.

Ale nie potrafiłem tego zmienić. Byłem zbyt słaby.

***

Po kolejnej nieprzespanej nocy, tym razem wyjątkowo spędzonej bez alkoholu, obudził mnie dźwięk, którego nie słyszałem już od bardzo dawna. Jej głośny płacz, dochodzący z salonu, przez uchylone drzwi od sypialni. Podniosłem się z łóżka i wyszedłem z pomieszczenia, zastając widok, który jeszcze bardziej pokruszył moje serce, i tak będące już w kawałkach. 

Płakała. Nie miałem wątpliwości, że w ostatnim czasie często to robiła, ale pierwszy raz od wielu lat pozwoliła, bym był tego świadkiem. To było do niej niepodobne. Bez względu na wszystko, łzy smutku i bezsilności uwalniała tylko wtedy, gdy miała pewność, że nikt jej nie usłyszy. Dla mnie zawsze była silna, wspierająca i gotowa podnieść mnie z kolan, gdy miałem zamiar się poddać. 

Wiążąc się ze mną, zgodziła się na bardzo nierówny układ. Ciążyła na niej odpowiedzialność samodzielnego życia, podczas gdy mnie nie było. Nie miała mojej bliskości, wsparcia, gdy działo się coś złego, pewności, że jeżeli z czymś sobie nie poradzi, to ja zawsze będę obok, by jej z tym pomóc. Miała ciężkie życie partnerki sportowca, który prawie pół roku spędzał poza domem. I nigdy nie dała mi odczuć tego, że jej to przeszkadza. Nigdy nie narzekała, nie robiła mi wyrzutów, nie pozwoliła bym miał jakiekolwiek wątpliwości. Wręcz przeciwnie, z uśmiechem na twarzy brała na siebie kolejne obowiązki, nie raz będące ponad jej siły, żebym tylko ja mógł skupić się na skokach. I była szczęśliwa widząc, że przynosi to efekty w postaci moich dobrych wyników. 

Teraz, choć byłem obok, tak naprawdę oddaliłem się od niej bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Zostawiłem ją w sytuacji, w której sama nie mogła sobie poradzić, bez względu na to, jak bardzo by się nie starała. I właśnie ten widok był bodźcem, którego potrzebowałem, żeby zmotywować się do czegokolwiek. Przywalić sobie w twarz i przejrzeć na oczy. Naprawić to, co niszczyłem w ostatnim czasie.

- Mina... - zacząłem niepewnie, nie wiedząc nawet, jak zareagować. Jak ją uspokoić i pocieszyć. 

Słysząc mój głos, poderwała się gwałtownie i szybko przetarła oczy, po czym skierowała się do kuchni.

- W porządku - odparła. - Zrobię nam śniadanie. 

Chciałem do niej podejść. Zatrzymać. Przytulić ją, pocałować, przeprosić za wszystko i obiecać, że ten koszmar, który jej sprawiłem, dobiega końca. Że wezmę się  w garść i zajmę nią, zrobię wszystko, żeby nigdy więcej nie widzieć jej łez. 

Nie zdążyłem nawet zrobić kroku, kiedy pochyliła się i objęła rękami za brzuch, krzywiąc się z bólu. 

Mógłbym powiedzieć, że w szpitalu byliśmy chwilę później, ale ten czas tylko dla mnie wydawał się chwilą. Nerwy, stres i przekonanie, że coś jest mocno nie w porządku, całkowicie zmieniły moje odczuwanie jego upływu. 

Najpierw minuty ulatywały niczym ułamki sekund, od momentu, w którym ją złapałem, by nie upadła z bólu na podłogę. Gdy została przyjęta, a ja zostałem sam na szpitalnym korytarzu, wszystko się zmieniło. Czas zwolnił. Te same minuty dłużyły mi się w nieskończoność dając wrażenie, jakbym siedział tam przez wieczność. 

Zatrzymał się całkowicie, gdy po kilku godzinach pojawił się przede mną lekarz, który ją przyjął. Byłem zbyt roztrzęsiony i zdruzgotany tą sytuacją, by zrozumieć co dokładnie mi powiedział. Najważniejsze jednak do mnie dotarło.

Nie żyli. Moja Mina i moje nienarodzone dziecko. Oboje nie wytrzymali tej próby, na jaką ich wystawiłem. Nie przeżyli ponieważ, podobnie jak to było z Domenem, za późno zrozumiałem powagę sytuacji. Za późno się zorientowałem. 

***

A teraz siedzę sam, w pustym mieszkaniu, za towarzysza mając jedynie butelkę wódki. Na zmianę piję i płaczę, gdy dociera do mnie jak bardzo zawiodłem swoich bliskich. Nie tylko brata, ukochaną i naszego synka, którzy pewnie gdzieś tam na górze załamują ręce widząc, co ze sobą robię. Również tych, którzy są ze mną na tym świecie i próbowali mi pomóc. Ostatecznie wszyscy się poddali.

Rozpaczliwie próbuję utopić cały swój ból w alkoholu, ale wszystkie moje demony okazują się doskonałymi pływakami. 

A jednak nie zamierzam się poddać i głęboko wierzę, że w końcu mi się uda. 

Że pewnego dnia obudzę się wolny od całego cierpienia. Od sumienia. 

Od życia. 

--------------------------------------------------------------------

1. Tak, ja wciąż żyję.

2. Tak, wrócę i skończę to, co zaczęłam (już jestem bliżej niż dalej).

3. Tak, obiecuję, że kiedyś przestanę się znęcać nad Prevcami ^^"  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro