Dzień 1.
— Japierdole Wellinger, idziemy już dwie godziny pod tą górę. A ten chory kostium mi się w dupę wbija — narzeka hojnie obdarzony owłosieniem mężczyzna. Z jego czoła kapie pot, który spada na nazwany przez niego "kostium".
— Zamknij się — mówi jeszcze jeden — to, że na tym zadupiu nie ma już zasięgu, trzeba jakoś przeżyć. Gorzej, że te całe Franciszki już dawno powinny do nas machać.
— Jesteś głupszy od Markusa, nawet nie wiesz, że nie Franciszki, tylko... — zaczyna jeszcze jeden, który wyglada z całej gromady na najmłodszego oraz na najbardziej zagubionego w całej tej sytuacji.
— Cicho bądźcie! Słychać dzwony, jesteśmy już blisko. — wymianę zdań kończy wąsaty chłopak, wyglądający z całego towarzystwa na najbardziej uspokojonego.
Koło niego kroczy wysoki blondyn, jego włosy jednak w tej chwili zostały przysłonięte czarnym welonem.
Idiotko, nie ma czarnego welonu!
A właśnie, że jest! Udowodnić ci, już sięgam po telefon.
Cicho, i tak nie ma zasięgu!
Przerywając bezsensowną kłótnię, muszę powrócić do opowieści.
Gdy mężczyźni doszli na szczyt zielonego wzgórza, oczywiście nie chodzi mi o te Anki*, rozpoczęli po raz kolejny wymianę zdań:
— A co ty tu właściwie robisz? — zapytał wąsaty, którego imię brzmiało Richard.
— Co ja tu robię?! Porywacie mnie z randki, ubieracie w tą śmieszną kieckę i pytacie, co ja tu robię?!
— Stul pysk, gówniarzu. Tylko on pytał, chyba w szkole nawet nie nauczyli cię, jak odróżnia się liczbę mnogą od pojedynczej — rzekł ten, który z całego towarzystwa wyglądał najstraszniej. Jego imię, brzmiące tak samo przerażająco.
Z tym to nie przesadzaj.
Po kolejnym przerwaniu muszę po prostu powiedzieć, że miał na imię Markus.
— Gdyby Peter się dowiedział... — wychlipiał cicho człowieczek, spojrzawszy z ukosa na wszystkich zgromadzonych.
— To by nam kwiatki w podzięce wysłał i czekoladki, za przejęcie ciebie. — po raz kolejny konwersację zakończył Richard.
Nikogo nawet nie zastanawiało czemu nie odzywa się Andreas Wellinger. Ten zwykle wesoły człowieczek w tej chwili był w pewnym rodzaju melancholii.
Przechodził między kilkoma światami i budował swojego rodzaju portale, które kopały mu własne myśli.
— Powiecie chociaż gdzie idziemy? — zapytał ten najmłodszy, kiedy już wyruszyli w drogę.
— A gdzie byś szedł w habicie i różańcu na szyi? — warknął Eisenbichler.
— Nie wiem, na basen? — zadał pytanie Domen, bowiem tak właśnie miał na imię ten najmłodszy.
— Ale idiota. — zaczął podśpiewywać Markus, a biedny Domen nadal nie miał pojęcia gdzie planują iść. Co gorsza nadal twierdził, że Niemcy go porwali.
Przecież to, iż pomylił samoloty i wyjechał do Niemiec było czystym przypadkiem. Często mu się to zdarzało, tym razem myślał, że po prostu pójdzie do jakieś hostessy i ta go zaprowadzi na odpowiedni lot. Niestety, lecz ci idioci znaleźli go na lotnisku.
Niedość, że wywlekli go żywcem z pomieszczenia, to jeszcze dokonali na nim gwałtu, w postaci przebrania w ten śmieszny strój.
— Domen, posłuchaj — zaczął nagle Richard Freitag — później ci to wszystko wytłumaczymy. Zaraz dojdziemy do celu naszej podróży, a jest nim klasztor franciszkanek. Jakby co, masz na imię Dominika.
Po tym zdaniu wszyscy zamilkli, a przerażony Domen przeżegnał się w myślach. W sumie, można stwierdzić, że przygotowywał się do zostania zakonnicą...
*Chodzi mi o nawiązanie do książki „Ania z Zielonego Wzgórza".
Witam was serdecznie i zapraszam na moją nową opowieść! 💓
Jest ona troszeczkę nawiązaniem do opowiadania na blogspocie, tam jednak byli piłkarze. Jedyna rzecz, jaką odgapiłam, jest motyw z zakonnicami.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro