Stoch

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Siedziałem na podłodze więziennej celi, opierając się o mur. Stare, podarte ubrania zwisały z mojego wychudzonego i poobijanego ciała. Złożyłem ręce jak do modlitwy. Wiedziałem, że czeka na mnie śmierć, która pod postacią Ubeka wejdzie i wywoła moje nazwisko. Stoch. Towarzysze niedoli również siedzieli w ciszy, myśląc o swoich bliskich - matkach, żonach, córkach i o niej. O Polsce. Na myśl o niej w moich oczach pojawiły się łzy. Kochałem ją tak samo mocno jak moją żonę i trójkę dzieci. Jak na ironię zostałem skazany na czterokrotną karę śmierci za jej zdradę. Śmiechu warte. Ja tylko walczyłem o jej wolność.

Na korytarzu rozległy się kroki, które zbliżały się do celi. Były szybkie i miarowe. Zwiastowały śmierć. Po raz ostatni spojrzałem przez kraty na zewnątrz. Wziąłem oddech, zaciągając się mroźnym, lutowym powietrzem. Zima była sroga tego roku. My, więźniowie odczuliśmy ją najbardziej. Oprawcy wyciągali nas na mróz i tam tłukli do nieprzytomności. Po powrocie do ciemnej celi nie było lepiej. Okna i mury nie przeżywały pierwszej młodości. Przez szczeliny wdzierały się mroźne podmuchy wiatru.

Kroki ucichły. Cofnęliśmy się wszyscy od drzwi, które się z hukiem otworzyły. W progu stanął Ubek, a zaraz za nim jeszcze dwóch.

- Na "S"! - krzyknął.

Serce stanęło mi w gardle, bo o to śmierć po mnie przyszła. Wstałem i podszedłem do kata z dumnie podniesioną głową, patrząc mu prosto w oczy. Nie okazałem strachu. Nie mogłem. W tej ostatniej drodze życia jako żołnierz polski do samego końca musiałem odznaczać się odwagą. Zarzucił mi wór na głowę i popchnął.

Prowadzili mnie gdzieś. Nie wiem, gdzie. Raz skręcaliśmy w lewo, raz prawo.W końcu wyszliśmy na dwór. Owiało mnie zimne powietrze. Załadowali mnie do ciężarówki. Unosił się w niej zapach strachu. Nie wiem czyjego. Mojego, a może innych zamordowanych, którzy jechali nią wcześniej na miejsce stracenia... Silnik odpalił, jednak auto nie ruszyło. Stało, dawkując napięcie.

Po chwili jeszcze pięć osób zostało wrzuconych na kipę i drzwi zamknęły się z hukiem. Ruszyliśmy. Jechaliśmy może z pięć, dziesięć minut, które ciągnęły się dla mnie jak wieczność. Nie rozmawialiśmy. Chcieliśmy w ciszy pożegnać się z rodzinami. O dziwo nie myślałem o żonie, której ślubowałem wierność do grobowej deski, ale o kochanku. O jego zielonych oczach i martwym ciele, które spoczywało metr pod ziemią w nieznanym grobie.

Pogrążeni w myślach nie zauważyliśmy, że dotarliśmy na miejsce.

- Wysiadać! - krzyknął ten sam Ubek, który zarzucił mi wór na głowę. Okładał nas żelaznym prętem, abyśmy przyśpieszyli kroku. Poprowadzili nas gdzieś. Pod stopami czułem śnieg wymieszany z ziemią. W powietrzu unosił się zapach prochu strzelniczego. Byliśmy na poligonie. Na słynnym terenie egzekucji dokonywanych przez hitlerowców. Na Brusie.

Zatrzymaliśmy się. Panowała cisza, przerywana naszymi niespokojnymi oddechami i dźwiękiem ładowania broni.

"Bóg, honor, ojczyzna" - pomyślałem i kula przebiła moją czaszkę.

--------------------------------------

A to pierwotnie był 'Warszyc'. Pierwsze poważne dzieło. 

I coś czuję, że tu będzie miało więcej gwiazdek. W oryginale miało pięć.

A na "Warszycu" i rotmistrzu Pileckim wykreowałam dziadziusia Freunda.


Pozdrawiam.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro