II

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

    Mężczyzna podchodzi bliżej mnie, siadając na tym obrzydliwym łożu. Odsuwam się automatycznie, odczuwając nieprzyjemny stres. Bo pomimo tego, że moje większe obawy zostały rozwiane, ja nadal się boję. Bo jestem tylko mierną Omegą i nawet mimo, iż samych Alf się nie boję, to nie mogę im się równać. Jestem słaby, chudy, leciutki i mizerny. Z łatwością podniósłby mnie jedną ręką, gdybym zaczął wiać. Dlatego ucieczka nie jest dobrym rozwiązaniem. Nie mogę mu również nawrzucać tak jak Denisowi, bo zapłacił za mnie, więc nikt mi nie pomoże, gdy się na mnie rzuci. A gdy już się rzuci, z agresją rozszarpie mi ciuchy i zrobi coś okropnego, może nawet bardziej natarczywie, będę bezużyteczny. Jak tylko dziecko przyjdzie na świat, moje życie zostanie skrócone do zera.

Ale czym tak naprawdę jest życie w niewoli i noszenie owocu z gwałtu, tylko by po jego urodzeniu zostać zabitym? Niczym. No właśnie, niczym. Więc, czy nie lepiej wcześniej zakończyć żywot samemu? By nie musieć aż tak bardzo cierpieć. Już dużo więzionych tutaj Omeg popełniło samobójstwa. I wydaje się to być tak proste. Tak proste, ale ja nie potrafię tego zrobić… Jestem zbyt słaby. Nie umiem nawet o tym myśleć, a co dopiero uczynić. Chcę żyć. Właściwie to tego pragnę. Jak nigdy dotąd. Bardzo tęsknię za swoją rodziną, jestem ciekaw czy mnie szukają. Albo szukali. Bo mogli się poddać, w końcu minęło już tyle czasu…

– Jak ci na imię, piękny? – To pytanie zbija mnie z tropu. Chyba nawet zaczynam się rumienić. Piękny? Też mi kłamstwo pierwszego stopnia…

– Ivo – odpowiadam krótko, chcąc uciąć rozmowę.

– Pasuje ci. – Mężczyzny nie zraża mój chłodny ton. Wciąż przypatruje mi się oczarowany, co nie wywołuje u mnie odruchu wymiotnego. Jego wzrok jest inny niż tych okrutnych Alf. Inny niż Denisa. On przyciąga. Przyciąga niczym ofiarę, którą jestem tu ja.

– Um, dziękuję? – Właściwie to mogłem mu skłamać w kwestii imienia. Pewnie i tak go to nie obchodzi, a pyta z czystej grzeczności. Jednak nie zamierzałem go okłamywać, czym zdziwiłem samego siebie.

– Czy ten… kolor jest naturalny? – Chwyta między palce kosmyki moich włosów. Nie jest to nieprzyjemne, więc nie protestuję.

– Tak. Moje włosy są pozbawione melaniny. Mam też małą ilość pigmentu w skórze, dlatego od razu po spotkaniu ze słońcem jestem czerwony. Tak się urodziłem, chociaż moi rodzice mają ciemną karnację i czekoladowe włosy.

– To może świadczyć o-

– Nie – przerywam mu, chociaż jest to bardzo niegrzeczne z mojej strony. – Moja mama tego nie zrobiła. Naznaczona Omega nie zdradzi swojej Alfy. A ja nie jestem najstarszym synem. Reszta z mojego rodzeństwa jest albo ruda, po dziadkach albo tak jak rodzice ciemnowłosa.

– Rozumiem. Jesteś wybrykiem natury – Kpi sobie ze mnie, na co się oburzam.

– Wcale nie! – krzyczę, po chwili zdając sobie sprawę z mojego brzydkiego zachowania. Milknę, czekając na karę. Lecz zamiast niej po pomieszczeniu rozbrzmiewa radosny i szczery śmiech.

– Widzę, że już się rozluźniłeś. – Czyli jednak zauważył moje zestresowanie.

– Nie. Nadal się boję. Nie chcę tego – Daję mu z siebie czytać jak z otwartej księgi. Właściwie to sam się dla niego otwieram, co jest dla mnie nowością. Właśnie, po kiego tłumaczę się z wszystkiego obcej osobie? No, może wcale nie jest taki obcy… W końcu to bratnia dusza… Tsk, to takie ironiczne. Nigdy nie wierzyłem w to, iż kiedykolwiek spotkam tę przeznaczoną mi osobę. A tu proszę, nie dość, że dzieje się to w tych warunkach, to zostałem kupiony, by urodzić mu dzieciaka. Parskam wściekły pod nosem. Prędzej żyły sobie podetnę, niż zrobię to z przymusu. Chociaż nie, bardzo chcę żyć. Więc może jednak tylko ucieknę. Tak, ucieknę. I będę żył. Bez pracy, dokumentów, ciuchów, mieszkania, rodziny. Cud miód. Dodam do tego przemoczony karton pod mostem i do tego miodziku mogę sypać orzeszki.

– Rozumiem. Nie zmuszę cię – Puszcza moje włosy, nadal przyglądając mi się uważnie.

– Ale… Mimo wszystko ty mnie kupiłeś i… Zmarnujesz na tym krocie… – plotę z nerwów. Nie wiem co mówię. Mój język chyba zupełnie odłączył się już od mózgu.

– Pieniądze nie są problemem. W dodatku uważam, że cena jaką za ciebie postawili jest zdecydowanie zbyt niska. Jesteś bezcenny, Ivo. – Znów próbuje zrobić na mnie wrażenie komplementami. – Zamiast zmuszać cię do stosunku, wolałbym byś odpowiedział mi na kilka pytań. Oczywiście, nic na siłę. Jednak naprawdę mi na tym zależy.

Rozbawione iskierki w jego oczach zniknęły. Mężczyzna przestaje żartować. Jest teraz śmiertelnie poważny. Przeraża mnie to odrobinę. Bo skoro robi tak niepokojącą minę, to co się za nią kryje?

– Dobrze. Zgodzę się na nie odpowiedzieć, o ile nie przekroczą mojej strefy intymności.

– Od jak dawna tutaj jesteś? – Przechodzi od razu do sedna.

– A ile lat minęło od dwa tysiące trzynastego? – uśmiecham się nieznacznie, co spotyka się z jego pytającym spojrzeniem.

– Cztery.

– Ha, ha, ha… Cztery… Cztery lata… – łapię się za głowę. Zaczęła mnie boleć z szoku. Właściwie to zakręciło mi się przed oczami. – Siedzę tu już pieprzone cztery lata. Czyli mam dziewiętnaście…

Jasnowłosy milczy jak grób. Nie patrzy na mnie, tylko w podłogę. Myśli. Bardzo intensywnie, bo marszczy lekko nos, co swoją drogą wygląda przeuroczo.

– Ja… Nie wiem co mam ci na to odpowiedzieć, Ivo – przenosi wzrok wprost na moją twarz, co niezwykle mnie krępuje. Współczuje mi, widzę to w jego oczach. – To brzmi okropnie. Siedzieć tyle w takim… miejscu.

– No patrz, jaki pech – syczę ironicznie, całkowicie przestając się pilnować. – Wiesz, nie pchałem się tutaj na siłę. Było mi bardzo dobrze z rodziną. Chociaż nie. Siostra mnie irytowała, reszta była okay.

– Więc, Ivo. Jak tu trafiłeś? – Albo ma nerwy ze stali, albo niewidocznie się powstrzymuje. Denis już by się na mnie rzucił za ten akt pogardy.

– Nie wiem. Ktoś mnie napadł, tyle pamiętam. Reszta to… totalna pustka.

Alfa wyjmuje z bluzy drobny notes i najzwyczajniej w świecie zaczyna coś notować. Zaciekawił mnie tym. I znów marszczy tak uroczo nos.

– Czy... ktoś próbował zrobić ci tu krzywdę?

– Tsk, a żeby to raz – Mlaskam językiem. – No i nie tylko mi. Wiesz, ostatnio ktoś się zabił bo został skrzywdzony.

– Rozumiem – wstaje z łóżka, by zrobić kilka kółek po pomieszczeniu.

Na pierwszy rzut oka widać, że jest bogaty. I to obrzydliwie. Markowe ciuchy, zegarek, stylista i drogie buty. Oprócz intensywnej woni Alfy czuć od niego też mocne perfumy. I pewnie drogie. Bo raczej na tanie by się nie skusił.

– Ta… Bo niby Alfa jest w stanie to zrozumieć. – Nie szczędzę sobie złośliwości. Skoro już zasiał ziarno, powinien być gotowy również na całą roślinę.

– Masz rację. Alfa tego nie zrozumie – Podchodzi do mnie, kładąc mi rękę na ramieniu. Patrzy mi teraz głęboko w oczy. Oprócz chłodu nie jestem w stanie nic z nich wyczytać. Wychodzi mi gęsia skórka. Przesadziłem? Zrobi mi krzywdę?

Przyciąga mnie do siebie, właściwie to szarpie, dość gwałtownie. Łapie mnie pod tyłkiem, przerzucając przez ramię. A ja baranieję.

– C-co pan robi? – Otwieram szerzej oczy, gdy jego palce mocniej zaciskają się na materiale moich spodni.

Mężczyzna uśmiecha się szeroko, tym razem nie robiąc tego po złośliwości. Jest to ciepły uśmiech, jednocześnie pełen szczęścia i współczucia.

– Jak to co? Kradnę cię.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro