IX

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

    Od kiedy poznałem Colina minął miesiąc. Poznałem go lepiej, praktycznie codziennie spędzałem z nim czas. Właśnie dlatego już po tygodniu zaczął przełamywać pierwsze lody. A ja z pewnością mogę stwierdzić, że bardziej wrażliwej osoby od niego w życiu nie spotkałem. Nawet mój brat Love, który płakał, gdy mucha zdechła nie dorasta mu do pięt. Ale Colin gra, że nie wie o co mi chodzi. I że wcale nie płacze po nocach. Płacze. Betty też. Chociaż dniami udaje, iż wszystko jest w porządku. Tak samo chłopak. Edward tylko chodzi w kółko po domu rozdrażniony. Bo akcja praktycznie cofnęła się do zera. Przez to, że wtedy mnie ukradł zawinęli się w jakieś inne miejsce. Tak z dnia na dzień. Z każdym niewolnikiem. Nie wiem jak, ale właśnie tym udowodnili nam coś. Mianowicie, tylko pokazali nam, że nie są aż tak głupi. Tylko chcieli za takich wyjść. Ale mi wydaje się, iż za tym wszystkim stoi tak naprawdę tylko ich szef. Max czy jak mu tam. Swoją drogą mój wujek ma tak na imię… Ciekawe co u niego? I u reszty rodziny…

Wracając!

Relacja między mną a Colinem naprawdę się pogłębiła. Chyba mogę to już nazwać przyjaźnią, prawda? Bo w sumie to zwierza mi się od czasu do czasu. Ale jeszcze nie otworzył się na tyle, by wylać wszystkie swoje żale wprost. Dlatego wypłakuje się po nocach. Po czym twierdzi, iż tego nie robi. Bo tylko słabi to robią. On chyba naprawdę jeszcze się nie nauczył… Po prostu nie umie kłamać. Tak samo w kwestii dzieciaka. Przy innych udaje brak zainteresowania i strzela fochy, gdy ktoś się dopytuje o jego potomka. A ja przyłapuję go – i to nie raz – jak wpatruje się z miłością w swój brzuch. Ba, nawet szepcze coś do niego! No i kogo on próbuje oszukać?

Idę z nim teraz przez las, właściwie to sam wymusiłem ten spacer. Bo chłopak wolał się byczyć w domu, a ja jestem bardziej uparty. Liście już dawno opadły, a chłodny wiatr zmusił nas do ubrania się cieplej. Zima nadchodzi zbyt szybko. Colin syczy cicho pod nosem, co od razu zwraca moją uwagę.

– Coś się stało? – pytam zmartwiony, w odpowiedzi dostaję krzywy uśmiech.

– To nic takiego. Dyzma zasadził mi kopa. Wredny. Po tatusiu.

– Może mu się nudzi…?

– Tak, jasne. Z pewnością na tych twoich wycieczkach da się nudzić – Przewraca oczami, a ja mimo jego złośliwego tonu chichoczę rozbawiony. – Zresztą kołyszę go, więc powinien grzecznie spać zamiast mnie kopać. Właśnie! Ja go lulam a mi się tak odwdzięcza bachor!

– Nie przesadzaj. Pewnie i tak prawie tego nie poczułeś. A nawet jeśli to przestań udawać złość, bo wiem, że tak naprawdę się cieszysz.

– Wcale nie…

– Wcale tak! Chodź, bo zaraz będzie ciemno! – naglę go i chwytam jego przemarzniętą dłoń. – Oj. Dlaczego nic nie mówisz, skoro tak ci zimno?

– Co z tego? Nie traktuj mnie jak mięczaka – fuka.

– Nie jesteś mięczakiem. Tylko głupkiem – Oddaję mu swój szalik, a chłopak mruczy niezadowolony. Nie obchodzą mnie jego humorki, nie może się teraz pochorować.

Z ponownym zachwytem rozglądam się po leśnym krajobrazie. Dziś wszystko przyozdobione jest szronem, który i tak utrzymuje się już przez cały dzień, co tylko świadczy o tym jak bardzo jest tu już zimno. Gdybym tylko mógł, to bym pstryknął kilka zdjęć… I wkleił do swojego dziennika. No właśnie, dziennika. Bo stwierdziłem, iż nie wytrzymam bez pisania o swoich codziennych przeżyciach, więc poprosiłem Edwarda by załatwił mi coś à la pamiętnik. Betty słyszała tę rozmowę i kazała mi tam również zapisywać postępy związane z terapią. No i nie zapisałem tam jeszcze nic bo jak na razie postępów nie ma, co nie przeszkadza mi zbytnio, bo… może jednak odrobinę boję się dostać rui w towarzystwie Alfy…

– Gdzie ty znów mnie ciągniesz? – jęczy Colin, chyba zmęczony już dzisiejszym dniem. No tak, bo zmuszam go do wysiłku od świtu, a pewnie wolałby sobie pospać rano… Albo przez cały dzień. Nie wiem czy to przez ciążę czy to z Colina jest taki leniuszek… ale obstawiam to drugie.

– No jak to gdzie? Chcę się przejść nad jezioro. Potem wrócimy, obiecuję.

Szatyn wzdycha głośno, ale nic więcej nie mówi. Co oczywiście uznaję za zgodę, więc znów zaczynam ciągać go po lesie. I wyszło na to, że do domu wróciliśmy dopiero, gdy naprawdę zrobiło się ciemno. Przed samym wejściem Colin nagle łapie mnie za rękaw. Zdziwiony posyłam mu pytające spojrzenie, a chłopak wyraźnie zaczyna się krępować.

– Ej… Mogę dziś spać u ciebie…? – Wbija wzrok w ziemię. – Ja… Nie chcę wracać do tego pustego domu…

Czuję jak serce mi mięknie. No i nie potrafię się nie zgodzić.

– Wiesz, że to dom Edwarda… ale jeśli on nie ma nic przeciwko…

– Oczywiście, że nie ma! – prycha Colin, uśmiechając się szczerze. A robi to dosyć rzadko.

Wchodzimy cicho do salonu z niewielką nadzieją na to, że Betty jednak nas nie zauważy. Bo jednak uciekliśmy dziś na cały dzień, tylko by nie dostać dziennych porcji jej miłości. Colin w postaci tabletek, ja w zastrzykach. Które swoją drogą strasznie już mnie męczą. Niestety ta kobieta ma jakiś szósty zmysł, może nawet siódmy. Od razu nas dopada. I uśmiecha się. Ten uśmiech jest straszny…

– No w końcu, łaskawe dzieci postanowiły się pokazać! – krzyczy, ciągnąc Colina za ucho.

– Przestań! – piszczy. – Będę już grzeczny, obiecuję!

– Super! Marsz do kuchni i bierz to co ci naszykowałam! A Ivo, ty idziesz ze mną – Ciągnie mnie szybko do gabinetu.

– Ile jeszcze będę musiał brać te świństwa?! – Oburza się, a kobieta przystaje i mierzy go nieufnym wzrokiem.

– Dopóki nie zaczniesz odżywiać się zdrowo. Myślisz, że nie wiem jakie świństwa jesz? Same fastfoody i słodkości. A nie powinieneś.

– To nie prawda…

– Powinieneś zadbać o swoją dietę, jesteś-

– Przecież wiem! Od kiedy mam Dyzmę moja dieta jest zupełnie inna! Staram się jeść nawet tę obrzydliwą zieleninę!

– A ponoć ten bachor cię nie obchodzi. Prawda?

– N-nieważne… – wzdycha. Posłusznie idzie wykonać jej polecenie.

– Chodź szybko. Nie mam dużo czasu, bo muszę jechać do kliniki – Sadza mnie na łóżku, po czym kieruje się do szafki obok kanapy i szykuje strzykawkę. Uch… Chcę to mieć już za sobą.

Gdy igła wbija się w moje ramię, cicho syczę. Sam zastrzyk nie jest bolesny, jednak strasznie nieprzyjemny. Uczucie całkowitego komfortu znika, a mnie oblewają zimne poty. Już po chwili robi mi się niedobrze, przez co zatykam usta dłonią. Betty to zauważa, bo pocieszająco głaszcze mnie po plecach.

– Przepraszam, Ivo. To skutek uboczny. Jeśli ci to pomoże to możesz zwymiotować, ale nudności powinny przejść same po piętnastu minutach.

– W porządku. Wytrzymam. Tym razem mi nie pomagaj… – Kobieta chichocze cicho, jednak szybko poważnieje.

– Dobrze, ja się zbieram. Jeśli szybko pójdzie będę za około godzinę.

– A co się stało?

– Dostałam telefon, że jakieś dziecko ma wysoką gorączkę. Cóż, zajmę się tym. – Szybko pakuje swoje rzeczy do torby i wyprasza mnie z gabinetu.

Idę do kuchni, choć odrobinę chwiejnie bo mdli mnie niemiłosiernie, ale zamiast Colina zastaję tam Edwarda. W szlafroku, z rozczochraną fryzurą i sińcami pod oczami. Tak, to jego uniform mówiący „Pracuję, nie drażnij mnie”. Buszuje w lodówce, ale jego skwaszona mina sugeruje, że nie znajduje tego czego szuka. Mam nadzieję, iż nie chodzi mu o ten jogurt brzoskwiniowy… Który wczoraj wypiłem…

– Cześć – mówię, opierając się tyłkiem o blat.

– Hej – Podchodzi do mnie, zamykając mnie w swoich objęciach. I od razu w mój nos uderza jego zapach.

– Jeśli chcesz mnie przytulić to najpierw się wykąp… albo chociaż zrób coś z tym zapaszkiem…

– Pfff, chyba aż tak jeszcze nie śmierdzę! – Mój komentarz bardziej go rozbawia niż złości.

Nie, Edward. Ty nie śmierdzisz. Tylko wydzielasz feromony. Silne feromony Alfy. Więc chyba terapia jednak trochę działa. Bo, o Boże! Szaleję przez nie w środku! Dobrze, że jeszcze nie jest w stanie wywołać u mnie rui bo bym się chyba na niego rzucił…

– …Nie miałeś przypadkiem pracować?

– Właśnie! Uciekam – Wzdycha i wypuszcza mnie z ramion. Znów zaszywa się w swoim pokoju.

Gładzę swoje ramię, czując jak niechciany rumieniec wpływa na moją twarz. Uch. Gdzie ten Colin polazł?

Mdłości odrobinę mijają, a ja wchodzę na górę do swojej sypialni. Chłopak rozłożony na moim łóżku ogląda telewizję i je coś słodkiego.

– Nie za dobrze ci tu? – pytam, a szatyn wzrusza ramionami.

– Brakuje mi tu tylko dobrego jedzenia – Przeciągając się, odkłada puste opakowanie po budyniu na półkę.

– Przecież dopiero coś zjadłeś – Opadam na łóżko, a Colin od razu się do mnie przytula. Taka przylepa z niego. Robi to zawsze, gdy jest zmęczony.

– No… Betty pozwoliła mi zjeść coś słodkiego pierwszy raz od czterech miesięcy! – Ziewa.

– Chcesz iść spać? Jeśli tak to czekaj, dam ci coś luźniejszego i idź się wymyj – Podchodzę do szafy, grzebiąc po ubraniach. Oczywiście przy okazji robię tam większy syf niż był.

– Nie chcę…

– Colin, oczy ci się już same zamykają.

– To Dyzma chce spać, nie ja – jęczy, przewracając się na drugi bok.

– Nie zwalaj wszystkiego na dziecko – mruczę, może odrobinę rozbawiony, ale jednak.

Wysyłam Colina do łazienki, a choć zielonooki marudzi, to ignoruję jego fochy. Podczas gdy chłopak się myje, ja ogarniam nam spanie. Przy okazji zerkam ma ekran swojego telefonu. Hm… Dopiero dziewiąta, a my już idziemy spać. Z drugiej strony, to cały dzień byliśmy na nogach. Może naprawdę za bardzo go dziś wymęczyłem? A niech sobie jutro siedzi cały dzień przed telewizorem, leniwiec. Ciąża to nie choroba, phi. Po tym jak leniuszek wychodzi z łazienki, biorę swoją piżamę i biegnę tam w podskokach. Mam ochotę się wykąpać. W pomieszczeniu panuje istny zaduch. No, Colin kąpie się we wrzątku, to już wiem.

Mówiłem już, że kocham tę ogromną wannę? Nie? No więc kocham. Bardzo. Ma funkcję masażu, z której korzystam zawsze. Prysznic też tu jest, jednak osobno, no ale on jest taki bardziej vintage – bez żadnej kabiny i zasłon. I to chyba właśnie z niego korzystał Colin bo obniżenie w podłodze, tam gdzie znajduje się słuchawka, jest mokre. Cała łazienka jest raczej w stonowanych kolorach. Kafelki są głównie piaskowe, ale niektóre z nich są czarne, co trafia w moje serce perfekcjonisty. Wanna też jest czarna, tak jak słuchawka. Tylko szafki są złoto-czarne. Sięgam właśnie do jednej z nich, by wyciągnąć moje ulubione olejki eteryczne. Pomarańcza i lawenda. Wlewam je do wody, a po chwili po pomieszczeniu roznosi się rozkoszny zapach. Włączam jeszcze radio pilotem, a gdy przyjemna muzyka zaczyna grać, rozbieram się i wchodzę do ciepłej wody.

Po około piętnastu minutach masażu, zaczynam namydlać włosy szamponem o zapachu mango. Był drogi, ale zapach potrafi utrzymać się nawet kilka dni. Zresztą, to Edward mnie rozpieszcza, jego wina jak zabraknie mu kasy! Po spłukaniu całej piany z głowy, odnajduję ręką mięciutki ręcznik i tworzę na głowie coś ala pseudo-turban. Życie z włosami do ramion czasem bywa trudne.

Pół godziny później woda jest już zimna. Więc postanawiam wyjść z wanny. Wycieram się starannie, dodatkowo balsamując się jeszcze olejkiem kokosowym, po czym ubrany w szlafrok, sięgam po suszarkę by przejść do najmniej lubianej przeze mnie fazy. Suszenie zawsze zajmuje mi dużo czasu, na szczęście jeszcze nie udało mi się tym nikogo obudzić. Jeszcze. Rozczesuję drażniące kołtuny i w końcu ubieram się w luźną piżamę. Na tym kończę swoją rutynę łazienkową, oczywiście nie pomijając załatwienia innych toaletowych spraw. Rzucam szlafrok na krzesło i gasząc lampkę na półce, kładę się spać. Zasypiam ukojony cichym chrapaniem przyjaciela.

♪♪♪


    Budzi mnie suche gardło. Spragniony zerkam na wyświetlacz smartfona. Druga? Ech… może jak wymknę się do kuchni, nikt mnie nie usłyszy? Zrzucam z siebie kołdrę, czego od razu żałuję. Opatulam się czarnym szlafrokiem i schodzę na dół do kuchni. Zapalam światło, które okropnie razi moje oczy. A gdy akurat nalewam soku jabłkowego do szklanki, ktoś brutalnie zaczyna dobijać się do drzwi. Przestraszony podskakuję w miejscu, a sok wypada mi z rąk, rozlewając się po podłodze. O co znów chodzi? Zdziwiony, ale wciąż w połowie śpiący nawet nie zastanawiam się nad konsekwencjami. Otwieram drzwi oburzony, bo jak ktoś w ogóle ma prawo nam tutaj przeszkadzać. I to był błąd. Jakiś ogromny mięśniak, wyglądający jak alfons rodem wyjęty z filmów o mafiach, łypał na mnie wściekły. Jego zapach wcale nie jest przyjemny… raczej obrzydliwy. A przynajmniej mnie obrzydza. To Alfa. Potężny i zdenerwowany Alfa. Łapie mnie za ramiona i agresywnie potrząsa, co wybudza resztki mojej świadomości. Nie czuję się przestraszony, a raczej zszokowany. Bo dopiero co się obudziłem i nie do końca rozumiem co się właśnie dzieje.

– KURWA, GDZIE JEST TA SUKA?! GADAJ! – ryczy na mnie, wbijając paznokcie w moje ramiona.

I właśnie w tym momencie wyrywa mi się przerażony krzyk. W tym samym czasie przybiega Edward, wyrywa mnie z tego okropnego uścisku, a sam zamyka mnie bezpiecznie w ramionach. Z jego gardła wydobywa się głośne, ostrzegawcze warknięcie. Jest wściekły. Na tyle, że praktycznie mnie zgniata.

– Ty chuju, skąd masz ten adres?! – krzyczy, a ja wtulam twarz w jego pierś, bo nie mogę patrzeć na tego okropnego osiłka. – Masz pięć sekund by stąd odejść, słyszysz?! Wypierdalaj stąd! A jak jeszcze raz podniesiesz rękę albo na niego, albo na Betty to skończysz z obciętym fiutem!

Zaczęli się przekrzykiwać. Prawdopodobnie obudzili nawet sąsiadów. A mnie te głośne krzyki doprowadziły do jeszcze większego szoku, bo chyba moje uszy nie były na to przygotowane.

– Jeśli za minutę stąd nie odejdziesz, dzwonię na policję!

Gardłowe warknięcie nieprzyjaciela brzmi jakby chciał zabić zarówno Edwarda jak i mnie, ale o dziwo napastnik odchodzi. A gdy jest już daleko, krzyczy przez ramię:

– To jeszcze nie koniec! Nie dam tej suce rozwodu!

Odrobinę zdezorientowany odwracam głowę w drugą stronę. A mój wzrok napotyka ten Betty. Przez chwilę kobieta stoi, opierając się o ścianę przerażona. Ale już chwilę później jej oczy zaczynają wylewać nagłe łzy rozpaczy, a ciemnowłosa z histerycznym łkaniem ucieka do swojej sypialni.

– Boże… Ivo, czemu otworzyłeś mu drzwi? Ach, nieważne. Tak bardzo cię przepraszam. Nie wiem skąd ma ten adres. Zrobił ci krzywdę? – Zmartwiony odsuwa mnie i ogląda moje ramiona. Jego przyjemny zapach znów mnie uspokaja.

…Martwi się o mnie…? Słodko.

– Nic mi nie jest. Nie bój się – Kłamię, bo wciąż czuję pieczenie w miejscach w których ten tyran wbił mi paznokcie, ale stan jego kuzynki jest o wiele gorszy niż moje zadrapania.

Edward delikatnie gładzi mój policzek, jakby bojąc się ponownie o moje zdrowie. Po chwili jednak odsuwa się całkowicie, patrząc mi w oczy.

– Wybacz Ivo, ale… Teraz muszę iść do niej. Rano do ciebie zajrzę… – Smutny podąża za Betty do jej sypialni.

Wzdycham. Nie spodziewałem się zakończenia tak spokojnego dnia, tak napiętym rozpoczęciem drugiego. Spoglądam w stronę schodów, gdzie jeszcze przed chwilą był Edward. Ale teraz stoi tam Colin. Rzucając mi zrozumiałe spojrzenie. Czyli wiedział już wcześniej o sytuacji Betty.

Tej nocy nie zaśnie już chyba nikt.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro