XI

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

– Co znowu? – prycham, obrażony na Edwarda. A to wszystko wina Colina! Gdyby mnie nie drażnił swoimi absurdami, to może mój dobry humor utrzymywałby się przy mnie choć odrobinę dłużej niż te nieszczęsne dziesięć minut.

– Gdzie jesteście? Przyjadę po was – tłumaczy, odrobinę zdenerwowany, najwyraźniej spiesząc się z czymś.

– Po co masz po nas przyjeżdżać? Myślisz, że nie damy rady sami wrócić do domu? – oburzony złośliwym uśmieszkiem Colina, mam ochotę uderzyć pięścią w stół. No tak, bo przecież ten leń nie ma zamiaru ruszać stąd tyłka, dopóki mężczyzna po nas nie przyjedzie. I oczywiście nie odpuści sobie okazji by znów mi trochę podokuczać. Gremlin. A to ja jestem starszy!

– Ivo…

Wzdycham głośno i podaję mu nasze dane lokalizacyjne. Oczywiście z udokładnieniem, gdzie aktualnie siedzimy oraz co Colin w tej chwili je. A raczej próbuje, bo znów dziobie tylko widelcem w sałatce. Edward nie byłby sobą gdyby nie znał szczegółów. Brązowowłosy chłopak znów posyła serię swoich wrednych uśmiechów. Jednak jego oczy pozostają smutne. I to, mimo naszych wcześniejszych docinek, mnie alarmuje. Rozłączam się, rzucając szatynowi zmartwione spojrzenie, które od razu zbywa. Nie patrzy mi już w oczy. Na siłę przelatuje wzrokiem wszędzie, byleby nie nawiązać ze mną kontaktu. Sytuacja z galerii nadal krąży mu po głowie? Nie powinna. On sam nie powinien myśleć o tego typu rzeczach. Naprawdę nie chcę by mój przyjaciel popadł w depresję…

– Colin… – Odnajduję jego dłoń, którą szczelnie zamykam w swoich. Dopiero wtedy chłopak z drżeniem warg unosi zasmucone oczy. Podkrążone. I wciąż czerwone od wcześniejszego płaczu. – Przecież widzę, że coś się dzieje. Powiesz mi?

– To nic ważnego… Nie przejmuj się tym – Uśmiecha się sztucznie, czym nawet przez chwilę mnie nie przekonuje. – Idziemy stąd? Nie mam ochoty więcej tu siedzieć.

Daję za wygraną. Ale tylko na chwilę, bo jesteśmy w miejscu publicznym. I tak wszystko z niego wycisnę, jak sok z cytryny. Płacę za posiłek, po czym wychodzimy z ulubionej knajpy zielonookiego. Chłodny powiew wiatru powoduje u nas drgawki, ale to mój przyjaciel zamienia się w bryłę lodową, nie ja. Standardowo oddaję mu swój czerwony szalik, a białą czapkę z pomponem naciągam mu bardziej na uszy. Jak nikt nie zadba o tego dzieciaka, to on sam tego nie zrobi. Już się o tym przekonałem zbyt dobrze. Niby udaje takiego niezależnego, ale… to tylko nieporadny, zwykły nastolatek. Wciąż potrzebuje wsparcia, którego nie jest w stanie dostać w odpowiedniej ilości. Gdybym był na jego miejscu… Chyba bym sobie nie poradził.

Bordowy mercedes Edwarda zatrzymuje się po przeciwnej stronie ulicy, a mężczyzna zauważa moją skwaszoną minę. Posyła mi zmęczone spojrzenie. Przecież mówiłem mu, że się przejdziemy. To zamiast odpoczywać uparł się o tę podwózkę. I weź tu zrozum Alfę…

– Dlaczego lekceważysz swoje zmęczenie? – marudzę, gdy znajdujemy się już w środku.

Colin automatycznie zapina swój pas, będąc w głębokim zamyśleniu, wciąż przygnębiony. Jego usta zaciśnięte są w wąska linię, a chłopak opiera głowę o okno, by spoglądać w świat.

– Nic nie lekceważę. Wypiję kawę i-

– Nie pijesz żadnej kawy, tylko idziesz się wyspać. Bez dyskusji.

– Terminy mnie gonią. Nie mogę tego rzucić, bo ty chcesz bym spał całe dnie – mruczy zirytowany już moim zachowaniem.

– A ja nie mogę patrzeć jak ledwo stoisz na nogach. Przyznaj się, że widzisz białe myszy przez to swoje znużenie.

– Kłócicie się jak stare małżeństwo – wtrąca się znudzony Colin, obejmując się delikatnie za brzuch. – Skończycie przedstawienie, czy macie zamiar dyskutować na ten temat do wieczora?

– Wybacz, Colin. Chcesz jechać do domu? – Edward ignoruje moje humory, ale dobrze wie, że jak wrócimy to znów zacznę prawić mu kazanie.

– Zostaję u was, jeśli to nie problem… – Zakłopotany puka nerwowo palcem o szybę.

– Nie, to nie problem – odpowiada mu krótko, odpalając samochód. Czuję się niezwykle oburzony, bo zostałem olany.

Ale niech sobie nie myśli, ja się dopiero rozkręcam.

♪♪♪

– Idziesz spać, nie pisać – powtarzam to w kółko, a Edward nie mając na czym zawiesić swojej złości, rzuca mi pełne frustracji spojrzenie. Denerwuje się – jest zmęczony. Tak kochany, myślisz, że cię nie znam?

– Ivo, daj mi święty spokój. Przecież ci powiedziałem, gonią mnie terminy. Nie pójdę spać.

– Edward, dlaczego do cholery jesteś taki uparty?! – Z frustracją spoglądam mu w oczy. Równie zły i zmęczony. I rozdrażniony jego nieustępliwością.

– Ivo!

– Co „Ivo"?! – warczę. – Myślisz, że ty możesz się o mnie martwić, a ja już o ciebie nie?! Nie chcę byś zrobił sobie krzywdę!

– …Martwisz się o mnie? – Fala łagodności, która przebiega przez jego głos, odrobinę zbija mnie z tropu. Ale jestem nieuległy, zupełnie jak Edward. A on dobrze o tym wie.

– Daję ci święty spokój. Tak jak chciałeś – Ignoruję uśmiech, który ugościł na przystojnej twarzy mężczyzny.

– …Czekaj – Chwyta moją dłoń, gdy już mam odejść. – Ja… Tylko to skończę i odpocznę, jeśli cię to uspokoi. Dobrze?

Ściskam jego palce, po chwili poluźniając uścisk. Odwracam głowę, by nie zauważył mojego drobnego zakłopotania. Mam nadzieję, że nie słyszy z jakim przejęciem bije mi teraz serce. A to zasługa tylko jego delikatnego głosu.

– Dobrze – mruczę uspokojony, puszczając jego rękę.

Edward odchodzi do swojej sypialni, by w spokoju kontynuować pracę. Ja natomiast cofam się do kuchni, ugotować coś dla tej pokręconej rodzinki, skoro Roberto aktualnie siedzi w domu wraz z żoną i zachwyca się swoją córeczką. Jednak zamiast skupiać się na obieraniu ziemniaków, ciągle myślę o tym jak ciepła jest dłoń mężczyzny. Bardzo ciepła…

Ta krótka, choć intymna chwila poprawiła mi humor. Może jednak Colin ma rację co do tej sprawy? Ale… ja wciąż nie wiem co czuję. Bo nawet jeśli Edward czuje do mnie coś więcej niż zwykłą sympatię… ja… Chyba boję się przekroczyć granicę. Miłość jest… trudna. Dlatego nie wiem czy chcę się w nią pakować. Nawet jeśli to on jest moim przeznaczonym, raczej nie musi o tym wiedzieć. Nie chcę go zawieść swoim brakiem doświadczenia. Nie jestem przyzwyczajony do… do czułości? Chyba tak to można ująć. W rodzinie bywało różnie. Tyle różnych charakterów… Tylko Love się do mnie kleił. Ale on taki jest. Wrażliwy i kochany. Rodzice, choć okazywali nam swoją miłość, to zawsze trzymali pomiędzy nami mały dystans. Może dlatego Emma jest taką jędzą?

– Co robisz? – zagaduje Colin, widząc jak nieudolnie próbuję obrać ziemniaki.

– Pomyślałem, że coś dla ciebie zrobię. Bo przecież ci obiecałem, prawda? Ale się zamyśliłem.

– Może pomóc ci z czymś? – Smętnie zasiada do stołu, stukając palcami o blat z przygnębieniem.

– Tak. Powiedz mi, czy wstręt masz tylko do mięsa czy też do innych produktów pochodzenia zwierzęcego?

– Przecież rano jadłem ser i było w porządku – Wzrusza ramionami. – Choć czasem mnie od niego mdli.

– To może zrobię jajka sadzone? A jutro pobawimy się w kucharzy. Bo jesteś głodny, prawda? Prawie wcale nie zjadłeś tej sałatki.

– Tak, zjem to co przyrządzisz… Dzięki Ivo – mruczy zmęczony, obdarzając mnie delikatnym, odrobinę smutnym uśmiechem.

– Powiesz mi w końcu co cię gryzie? Będzie ci lżej…

– …wieczorem. Dobrze? – szepcze, bo Betty właśnie przeszła obok, a chłopak najwyraźniej nie chciał by słyszała, że coś jest na rzeczy.

Kobieta cofnęła się z powrotem, by teraz lustrować wzrokiem moją nieudolną próbę obrania ziemniaków.

– Co robisz?

– A nie widać? – Wrzucam obierki ziemniaków do kosza, sięgając do lodówki po kilka jajek, potem po gary i patelnię.

– Ty i gotowanie? – Ciemnowłosa nie dowierza.

– Nie przyzwyczajaj się – Udaję, że zastanawiam się nad wyborem surówki do przyrządzenia, choć i tak wszyscy wiemy, iż wygra ten gotowiec, kupiony na przedwczorajszych zakupach.

– Zawołaj mnie jak skończysz. Chętnie zjem coś przyrządzonego przez ciebie. – Rozanielona, nawet nie wiem czym, nucąc pod nosem, ulatnia się do swojego azylu. Hm… Może w końcu przydarzyło się coś dobrego? Albo poznała kogoś kto nie jest chory psychicznie?

Ta, Betty. Chętnie zjesz, o ile się wcześniej nie zatrujesz.

♪♪♪

– I jak, Colin? Smakowało? – pytam, gdy zamroczony chłopak kończy swój posiłek.

– Dziecku smakowało.

– A tobie?

– …Ujdzie.

Prycham, bo moje (nie)umiejętności kulinarne zostały właśnie zmieszane z błotem. Nie dość, że leniuch to wybredny. No, może nie jest tak dobre jak to co by zrobił Roberto… no ale nikt się nie zatruł! To i tak jakieś osiągnięcie, prawda? Edward oczywiście nie wyszedł ze swojej dziupli, więc postanawiam zanieść mu talerz. Klepie w klawiaturę z zapałem, nerwowo rozmawiając przez telefon.

– …Masz czas do jutra – odzywa się głos rozmówcy, który chwilę później się rozłącza.

Edward ma minę, jakby chciał rzucić telefonem o ścianę. No chyba nawet ma to w planach, dopóki nie zauważa, że stoję w drzwiach z talerzem. Uśmiecha się krzywo, marszcząc uroczo nos. Jest zmęczony. I zły. Nie wiem z kim rozmawiał, ale ta osoba zbudziła lwa. Rozglądam się po wnętrzu sypialni. Trochę tu syf, ale wciąż wystrój mi się podoba. Szkarłatne ściany bardzo pasują do czarnego sufitu. Tak samo jak łóżko. Ma bordowe ramy, a pościel jest czarna. Za to meble są wiśniowe. Ale razem wygląda to cudnie. Chociaż… sypialnia wygląda trochę jak w hotelu… takim no…  Ale co ja tam wiem, przecież nigdy tam nie byłem, ha ha.

Nieważne.

Obok łóżka są drzwi, które prowadzą to czegoś à la składzika. Znaczy teraz funkcjonuje jako graciarnia, ale tak naprawdę to pokój dla dziecka. Takiego małego, rozwydrzonego. To właśnie w nim są te odmienne firanki.

– Hej. Przyniosłem ci obiad… kolację. Bo już późno. Obiecałeś, że się położysz…

– Nie mogę. Słyszałeś tę marudę. Muszę jej to wysłać do jutra.

– Zdrowie jest ważniejsze niż praca…

– Ivo, nie pracujesz to nie wiesz jak to jest.

No. Krew się we mnie zagotowała. A chciałem być miły. Nawet mu żarcie przyniosłem. To ma być jakieś błędne koło? Kłócimy się, potem godzimy i znów kłócimy? To nie jest zdrowa relacja.

– Przepraszam bardzo, że nie miałem jak skończyć szkoły i nie znajdę dobrze płatnej pracy. Ale wiesz co? Chyba ktoś mi w tym przeszkodził, prawda? Gdybym miał normalne życie, to może bym cię nie spotkał!

Czuję jak łzy frustracji zbierają mi się pod powiekami. Musiał mi o tym przypomnieć? Że nie mam ani zawodu, a nawet nie skończyłem szkoły. Tylko gniłem w tym ośrodku rozpłodowym, zastanawiając się czy dożyję jutra. Mógł mnie ktoś inny wykupić. Mógł. Może bym miał teraz święty spokój, wąchając kwiatki od spodu. Ale Denis miał rację. Że nikt mnie nie chce i nikt mnie nie kupi. Bo mam paskudny charakter i jestem denerwujący. Szarpię wściekły za klamkę, a drzwi ani drgnęły. Świetnie, teraz nawet nie umiem tego czegoś otworzyć. Bezużyteczna Omega! Wybucham gorzkim płaczem, który trzymał się u mnie już od kilku dni, skumulowany gdzieś w środku.

Ruja is coming?

– Ej, ćśśś… Przepraszam, zapomniałem się… – Łapie mnie w czuły uścisk, delikatnie głaszcząc po plecach.

– Zostaw mnie, panie idealny Alfo! – Uderzam go pięścią w klatkę piersiową. – Po co to robisz? Pracuj, przecież tylko na tym ci zależy!

– Muszę to skończyć, bo inaczej wyrzucą mnie z wydawnictwa…

– To znajdziesz sobie lepsze, które nie uszkodzi ci zdrowia! Od ilu dni nie śpisz, tylko ciągle piszesz i piszesz? Przyznaj!

– …Gdy zmienię wydawnictwo, czy to cię uszczęśliwi?

– Nie zmieniaj tematu! Tak, uszczęśliwi mnie, jeśli będziesz miał więcej czasu na zadbanie o siebie! Wszyscy się o ciebie martwią, gdy tak wyglądasz! Bez życia… - mruczę zasmucony. – Najbardziej ja się martwię… – dodaję cicho.

– Nie mogę z dnia na dzień tak po prostu tego zmienić, ale jeśli cię to uszczęśliwi – Ociera moje łzy z kącików oczu. – Skarbie, nie płacz już, proszę.

– Nie płaczę! Zdenerwowałem się. Nieważne. Zjedz obiad – Odsuwam się od niego zażenowany. – …Pójdę już. Umm… Cześć…

Tym razem klamka ze mną współpracowała. Zdrajca. A mogłem wyjść wściekły. Wtedy by mnie nie przytulił. I nie widziałby moich łez. Tylko się wygłupiłem…

Wracam do swojego pokoju, by ogarnąć się w łazience. Colin drzemie na moim łóżku po obiedzie. Z jego chrapania wnioskuję, że zapadł w głębszy sen i błędem byłoby budzenie go w takim stanie. Jednak chłopak cicho chlipie pod nosem, co teraz naprawdę mnie martwi. Od wczoraj coś się dzieje, ale on jak zwykle udaje, iż wszystko jest okay…

…Wszyscy udajemy.

Colin, że nie przeżywa śmierci Noah.

Betty, że nie ruszyło jej okropne zachowanie męża.

Edward, że wszystko w porządku z jego zdrowiem i samopoczuciem.

Ja, że…

…że czuję się dobrze. Pełen energii. Bez większych zmartwień. Że jedzenie znów sprawia mi przyjemność. I że już nie dręczą mnie koszmary. Ale zabawiam się dokładnie tak jak oni. Ukrywam to. Z tą różnicą, że mi się to udaje. Czyli jednak ośrodek do czegoś się przydał… Idealnie pokazał, jak maskować własne uczucia.

♪♪♪


    Wychodziłem właśnie z pokoju, by pójść do kuchni po szklankę wody, gdy natykam się na Edwarda na korytarzu. Czuję się niezręcznie, bardzo niezręcznie. Bo najpierw na niego nakrzyczałem, potem się popłakałem i zmusiłem do zmiany środowiska w pracy. A on i tak nie jest na mnie zły. Jeszcze mnie przytulił…

– Hej – Podchodzi do mnie powoli, a każdy mięsień mojego ciała napina się ze stresu. – Chcesz dziś znów spać ze mną…? – szepcze, a mnie przechodzą przyjemne dreszcze. Chyba nie ma na myśli nic dwuznacznego. tylko ja wszystko tak odbieram… B-bo raczej gdyby chciał coś… To by mi powiedział… Prawda?

– A-ale, t-to z-znaczy… – jąkam się, bo mój język najwyraźniej zapomniał jak się mówi. No, pewnie na twarzy przypominam dojrzałego pomidora. Kiedy ja zacząłem to wszystko tak przeżywać?!

– Pfff, nie bój się, nic ci nie zrobię – Śmieje się rozbawiony, a ja to odwzajemniam. Trochę nerwowo i bardzo, baaardzo niezręcznie, ale jednak.

I z pewnością bym się w tej chwili zgodził, gdyby nie jeden szczegół. Colin. Stojący w drzwiach. Odrobinę zgarbiony. Z sińcami. Z zaczerwienionymi oczami. A w nich odbijający się strach i zranienie. Zaciska ręce na swojej koszuli. Po chwili robi kilka kroków do przodu i chwyta mnie za rękaw.

– N-nie zostawiaj mnie samego… – Jego głos drży.

– Idź z nim – szepcze mi do ucha Edward, tak bym tylko ja to usłyszał. – On ciebie potrzebuje.

Kiwam potwierdzająco głową, odwracając się w stronę mojego przyjaciela. Tak, pójdę z nim. W końcu obiecał, że powie mi co się dzieje. Jak mogłem o tym zapomnieć?

Zamykam za sobą drzwi. Na klucz. By nikt nie przeszkadzał nam w rozmowie. Colin siada na krawędzi łóżka ze spuszczoną głową. Muszę podejść do tematu powoli. Delikatnie… Siadam obok niego, odgarniając mu klejące się włosy z czoła.

– Colinku… Co się dzieje? Wiesz, że możesz mi powiedzieć… – Chwytam jego dłoń, by spleść nasze palce razem. – Nie zostawię cię. Jestem tu z tobą.

Colin bierze głęboki oddech. Otwiera usta, ale ponownie je zaciska. Drżą. Jego ręka zaczyna się trząść.

– Zbliża się grudzień – wypala.

Grudzień. Gru… Co jest w grudniu? Święta. Tyle wiem. Może chodzi o to, że nie spędzi ich z Noah…?

– A co w nim jest?

– Nic. Nic nie ma w grudniu. Już nic. Wszystko się posypało! – Nerwowo się śmieje, chyba nawet nie zauważając jak łzy lecą mu z oczu. – Wiesz co mi obiecał Noah? Och… Jak mógłbyś wiedzieć. W końcu wtedy nie było cię z Edwardem. Tylko ten zasrany wypłosz… –  Wbija paznokcie w moją dłoń, ale staram się na to nie reagować. – Noah miał mi się oświadczyć. W grudniu. Na Hawajach. Tam gdzie mieszka jego rodzina. Mieliśmy pojechać tam na święta, przedstawiłby mnie rodzinie i urządził przed nimi cyrk z oświadczynami. Ale wiesz co? Tego już nie ma! I nigdy nie będzie. Żadnych pieprzonych Hawajów! Nie znam jego rodziców i nigdy już nie poznam! Nigdy nie będzie żadnych pieprzonych oświadczyn! Nigdy! Nic nie wiem o tym martwym idiocie, ale i tak… Tak bardzo go kocham! Tak bardzo za nim tęsknię! Dlaczego to tak cholernie boli?! Powiesz mi Ivo, powiesz? A może sam nie wiesz? – szlocha.

Nie mogę mu na to odpowiedzieć. Ledwo wstrzymuję łzy cisnące mi się do oczu. Wiedziałem, że przeżywa swojego partnera… ale tego się chyba nie spodziewałem.

– Czy… czy zerwana więź bardzo boli? – pytam, głaszcząc jego dłoń kciukiem. Bo tylko na tyle mnie teraz stać. Niech mówi do końca. Wyżali się. Będzie lepiej. Musi być lepiej.

– On nie był moim przeznaczonym, więc nie odczułem tego aż tak intensywnie – odpowiada spokojnie, ocierając drugą ręką twarz. Rozmazując tym samym łzy po całej twarzy. Pociąga delikatnie nosem, starając się uspokoić oddech. – Trochę mnie piekło… – Pociera delikatnie swój kark. – I byłem niespokojny, bardzo. Ale to chyba też przez początek ciąży, bo nie czułem jego zapachu w domu. Mogło być gorzej. Mogło…

Znów wzdycha, głośno. I wybucha krzykiem. Płaczem. Krzyko-płaczem. Zgarniam go w swoje ramiona, głaszcząc jego miękkie włosy pocieszająco.

– Ivo, ja nie chcę tam wracać. Do tego ogromnego domu. Tam nikogo nie ma… Jestem sam, całkiem sam. To mnie przytłacza. Nie mam nikogo… Nikogo… Nie mam żadnej rodziny… Rodzice nie chcą mnie widzieć, nie pomogą mi w niczym…  Jestem z tym wszystkim sam… Dlaczego on musiał umrzeć… Zostawić mnie… Jedyna osoba, która mnie kochała… Uch… Uch… Noah!!!

Wtula się w zagłębienie mojej szyi, zdobiąc ją własnymi łzami. Teraz rozumiem. Dokładnie rozumiem. On jest samotny. Bardzo samotny. W Noah miał duże oparcie, pomógł mu. Rodzina się go wyparła. Nie ma dokąd pójść. Siedzi w domu swojego byłego partnera sam, cierpiąc i wypłakując oczy, a ciąża potęguje tęsknotę.

Tęsknotę Omegi za swoją Alfą.

Już wszystko rozumiem.

Colin po prostu jest zagubiony.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro