XII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

    Rano Colin wyglądał strasznie. Wciąż miał czerwone oczy, a sińce pod nimi wyglądały, jakby nie spał co najmniej tydzień. Ktoś, kto go nie zna mógłby osądzić chłopaka o zażywanie narkotyków. Nigdy nie widziałem go takiego bez życia. Oczy zawsze błyszczały mu, nawet gdy był smutny miały w sobie „to coś". Teraz pozostały puste. Chyba w końcu pogodził się z pewnymi rzeczami… Betty nie wypytywała go. O nic. Ale żeby go nie dołować bardziej po prostu kazała mu się ubrać i zejść na dół. Colin ma dzisiaj badanie kontrolne, dlatego też pożyczył ode mnie coś luźniejszego i posłusznie pojechał z nią do kliniki. Ja spędzam ten czas w salonie. Sam. Gnębię się smutnymi myślami. Co ze mnie za przyjaciel, skoro nie potrafię nawet go pocieszyć? Wzdycham głośno, skacząc nerwowo po kanałach. Dlaczego ja? Dlaczego akurat mnie to spotyka? Sam już nie wiem czy mam szczęście, czy ogromnego pecha, że tu jestem. Nerwów ze stali nie mam, a czyjeś problemy odbijają się również na mojej psychice.

Czuję jak kanapa obok mnie ugina się pod czyimś ciężarem, więc automatycznie zerkam w tamtą stronę. Edward. Znów pracuje. Rzucam mu oburzone spojrzenie, na co odpowiada przelotnym uśmiechem.

– Spokojnie, tylko sprawdzam maile. Grafik mi przysłał projekt okładki, chcesz zerknąć?

Zaciekawiony przysuwam się bliżej, kładąc mu głowę na ramieniu. Projekt przesłany przez grafika nie jest zły. Właściwie to naprawdę jest świetny. Kolory utrzymują się w odcieniach szarości i czerni, w tle są jakby dłonie… ale całe czarne, stworzone z cieni. Na głównym planie występuje młoda kobieta. Jej pofalowane włosy unoszą się na wietrze, a złoty wisiorek w dłoniach wygląda jakby miał odlecieć. Całość tworzy ładną kompozycję… jednak to nie to rzuca mi się najbardziej w oczy. Tym co tak naprawdę mnie interesuje jest pseudonim napisany na dole.

– Jowan… – mruczę cicho, zaskoczony. Bardzo, bardzo zaskoczony.

– Tak, to ja – Spogląda na mnie, a widząc moją minę uśmiecha się zadowolony. – Widzę, że ten pseudonim nie jest dla ciebie czymś nowym.

– Żartujesz?! – parskam śmiechem. – Rany, Edward, mój brat cię kocha! Pamiętam, jak miał dopiero dwie twoje książki! Ciągle o nich gadał, nawet na sekundę mu się buzia nie zamykała! Wyobrażasz sobie, co by było, gdyby dostał egzemplarz z autografem? Chyba by mnie uwielbiał do końca życia…

– Czyżby…? – Uśmiech wciąż nie znika mu z twarzy, co odrobinę mnie peszy. Niby co go tak uszczęśliwiło?

– Cóż, nie żebym cię do czegoś zmuszał… znaczy… żebyś coś podpisywał… To tylko głośne myśli…

Mężczyzna odkłada laptopa na stolik, wciągając mnie do siebie na kolana. Delikatnie mnie obejmuje, a ja przyciskam twarz do jego piersi, bo dobrze wiem, że wyglądam teraz jak dojrzały pomidor.

– Przecież nie jestem zły. To bardzo mi schlebia, naprawdę – Głaszcze delikatnie moje włosy.

Spoglądam na niego niepewnie. Czyli mam jeszcze szansę dać kiedyś bratu urodzinowy prezent…? Edward patrzy mi prosto w oczy, a w jego spojrzeniu jest coś czego wcześniej nie widziałem. Przejeżdża dłonią po moim policzku, delikatnie zagryzając wargę. Doskonale wiem, gdzie jego wzrok zjechał. Dlatego nie zamierzam mu tego utrudniać. Jedna z moich dłoni ląduje na jego karku. Wtedy też łapie mnie pod brodą. Gdy twarz Edwarda jest już blisko, zamykam oczy zniecierpliwiony. Mężczyzna łączy nasze usta w delikatnym pocałunku, który nie trwa nawet pięciu sekund. Mam ochotę załkać żałośnie. Dlaczego tak mało…?

Betty wchodzi do mieszkania, a my odsuwamy się od siebie wystraszeni. Serce o mało nie wyskakuje mi z piersi. No i atmosfera poszła w zapomnienie… Wstaję z jego kolan, odrobinę zawstydzony i idę zobaczyć jak czuje się Colin. Wygląda lepiej, jego oczy znów świecą. Tym razem czułością.

– Pamiętaj, jeszcze dwa tygodnie i szansa poronienia będzie minimalna. Nie waż mi się stresować, teraz masz odpoczywać – Poucza go, na co szatyn przewraca oczami.

– Przy tobie zaraz osiwieję, a ty mi gadasz o braku stresu – mówi odrobinę rozbawiony, a Betty grozi mu palcem. – Zabieram dzisiaj Ivo do siebie – dodaje, gdy zauważa, że stoję niedaleko.

Łapie mnie za dłoń i ciągnie mnie w stronę drzwi. Niestety Betty szybko interweniuje, a Colin łypie na nią zły.

– Zaczekaj minutę. Zawiozę was, wciąż wolę nie ryzykować…

– No przecież tam nikogo nie ma! – oburza się zielonooki. – Zaczynacie mieć jakąś paranoję! Zresztą nawet jakby tam stał to od czegoś jest policja, prawda?

– Nie dyskutuj ze mną. – Niewzruszona jego humorami, udaje się na moment do swojego pokoju.

Zniecierpliwiony ciężarny buczy pod nosem, nerwowo tupiąc nogą. W sumie trochę mu się nie dziwię, w końcu jakiś czas temu obiecałem mu, że spędzimy cały dzień razem, więc to normalne, iż nie chce marnować ani minuty. Zwłaszcza, że dzisiaj miał jeszcze badania. Kobieta wraca z sypialni ubrana w o wiele cieplejszy płaszcz niż przed chwilą i całą trójką udajemy się do jej niewielkich rozmiarów, srebrnego samochodu.

– No i po co ci ten płaszcz do auta? – pyta Colin, siadając obok niej. Mi przypadło miejsce z tyłu, na co i tak nie narzekam. Przynajmniej mam szansę zastanowić się nad sytuacją sprzed ich przyjścia…

– Zawiozę was i mam coś jeszcze do załatwienia. Ty też powinieneś ubierać się cieplej. Cały się trzęsiesz.

– Betty, daj mi już spokój. Dużo się ciebie dzisiaj nasłuchałem, chcę odpocząć.

– Przypomnij mi o tym, gdy będziesz chory, a ja przepiszę ci zastrzyki, dobrze?

Naburmuszony Colin więcej się nie odzywa. Atmosfera w środku robi się ciężka, co napawa mnie stresem. To wszystko wina Edwarda… Strzelam sobie mentalnie w policzek. Uspokój się Ivo, to nic nie znaczyło! Nic!

Betty wysadza nas pod czarnym budynkiem, a Colin zaczyna grzebać w torbie w poszukiwaniu kluczy. Denerwuje się przy tym i marudzi pod nosem, ale gdy w końcu udaje mu się je znaleźć, wygląda na zadowolonego. Wchodzimy do środka, a w oczy od razu rzuca mi się to… bardzo abstrakcyjne wnętrze. Chłopak najwyraźniej widzi moją minę, bo gdy otwieram usta by to skomentować, szybko mi przerywa.

– Nic nie mów. Moja reakcja była podobna – tłumaczy. – Wbrew pozorom, da się przyzwyczaić. To… Idziemy gotować, nie?

– Mmm…

– Słuchasz ty mnie? – Macha mi ręką przed oczami.

– Słucham! Wybacz, zamyśliłem się…

– Jesteś dziś strasznie rozkojarzony. Coś się stało? – Odkłada torbę na wieszak i kieruje się w stronę kuchni, ciągnąc mnie ze sobą.

– Nic mi nie jest… – Nerwowo drapię się po karku, a Colin nie wygląda na przekonanego.

– Niech ci będzie… robimy dzisiaj warzywa na parze, ok? Dyzma ma ochotę.

– Dobra. Ja się tym zajmę, a ty przygotuj sos. Może być nawet gotowiec.

– Czekaj, chyba mam kilka – Otwiera jedną z górnych, czarnych szafek i wyciąga kilka saszetek. – Hm… koperkowy, pieczarkowy, pomidorowy, tatarski… mam jeszcze tzatziki. Nie wiem, który?

– Weź pieczarkowy.

♪♪♪

    Wyszło jak wyszło. Colin nie narzeka, widać że mu smakuje, a to najważniejsze. Ja osobiście nie nakarmiłbym tym nikogo. Po obiedzie zasiedliśmy przy telewizorze i trwamy tak do tej pory. Jednak zamiast skupiać się na tym, co leci w telewizji, przysłuchuję jak przytulony do mnie chłopak z zapałem nawija o swoim dziecku. Chyba zapomniał o tym, że ma udawać, iż go to zupełnie nie obchodzi. Mówi jak najęty, o zdrowiu, dobrym rozwoju i innych sprawach. Zaczynam śmiać się cicho pod nosem, a szatyn peszy się, zawijając jeden kosmyk o palec.

– Przynudzam…?

– Nie. Cieszę się, widząc cię tak radosnego – Głaszczę delikatnie jego zadbane włosy. – Czujesz się już lepiej?

– Tak. Dziękuję, że wysłuchałeś wczoraj tych głupot, które mówiłem. Raczej już tego nie zrobię…

– A co, zawstydziłeś się? – mruczę wciąż rozbawiony, na co Colin zaciska dłonie na mojej koszulce. – Jeśli lepiej ci po tym jak się wygadasz, to przychodź. Przecież cię nie wyśmieję.

– Jesteś o wiele lepszy od… – przerywa nagle.

– Od?

– Znów się ruszył – Uśmiecha się poruszony, obejmując swój brzuch z czułością. – Wprawdzie robi to bardzo delikatnie, bo dopiero niedawno zaczął… Ale czuć!

– To musi być ciekawe uczucie…

– Jest! Znaczy… Jest dziwne. Ale jednocześnie takie wspaniałe. Naprawdę się nie mogę doczekać, aż urośnie! – Wzruszonemu Colinowi pojawiają się łezki w oczach. Chyba nawet nieświadomie, sięga ręką po tą moją i kładzie ją na swoim brzuchu. – Cz-czujesz?

Zdezorientowany nie bardzo wiem co mu powiedzieć. Nie chcę go zawieść, z drugiej strony aż takiego aktu czułości się po nim nie spodziewałem…

– Przepraszam… Nie bardzo… – odwracam wzrok, powoli zabierając rękę.

– O… to nic! Poczekaj jeszcze miesiąc! – Zadowolony z siebie, raczej nie da tak łatwo zepsuć sobie humoru. Uszczęśliwia mnie to.

Dźwięk otwieranych drzwi sprawia, że obydwaj odwracamy głowy w stronę hałasu. W pomieszczeniu staje kobieta w średnim wieku o ciemnych blond włosach. Kilka intensywnych zmarszczek zapewne świadczy o częstym uśmiechaniu się przez nią.

– Cześć, Emily – wita się Colin. – Dzisiaj nie musisz sprzątać, przecież ci mówiłem.

– Przyszłam by posprzątać w ogrodzie, nie w domu –  odzywa się miłym, odrobinę przesłodzonym głosem.

– Naprawdę nie musiałaś…

– Przestań. Odpoczywaj. Ciąża to wspaniały okres. – Rozmarzona, równie szybko co znalazła się w domu, wybyła do odrobinę zaniedbanego ogrodu. Pewnie Colin nie wchodzi tam od dawna…

– A ta znów swoje – mruczy niezadowolony. – Czemu wszyscy obchodzą się ze mną jak z jajkiem?

– Cóż… teoretycznie za niedługo zaczniesz je przypominać – Wybucham śmiechem, a Colin wbija mi łokieć między żebra.

– Jesteś okropny! – prycha rozbawiony, choć tak naprawdę udaje bardzo urażonego. – Uważaj, żebyś ty go za niedługo nie przypominał!

– Huh? Co masz na myśli? – pytam zmieszany, a chłopak posyła mi jeden ze swoich uśmieszków cwaniaka.

– Ty już dobrze wiesz o czym mówię! – Wzdycham głośno, ignorując jego kolejne głupie uwagi.

– Przestań. To się nigdy nie stanie… – Poważnieję, podkulając nogi.

– Ej, nie prawda. – Ponownie opiera się o moje ramię. – Edward na ciebie leci.

– Myślisz…? – pytam, a nutka nadziei w moim głośnie wcale mnie nie dziwi. Bo tak trochę sam chciałbym by to była prawda.

– Nie myślę, tylko to widzę. Każdy to widzi! – Pocieszająco mierzwi moje włosy.

Cóż, wkrótce się przekonamy czy ma rację.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro