XIII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

    Spędziłem z Colinem prawie cały dzień. W sumie to przez ten czas nie robiliśmy nic, dosłownie nic. Siedzieliśmy tylko na kanapie, oglądaliśmy nudne telenowele i rozmawialiśmy o rzeczach nieważnych, ale przyjemnych. Chłopak nie wyglądał na tak smutnego jak wczoraj. Wręcz przeciwnie, od kiedy wrócił wraz z Betty z kliniki, promieniuje wielkim szczęściem.

– Co się stało, że jesteś dziś tak wesoły? – Nie wytrzymuję i w końcu pytam kierowany ciekawością.

Szatyn posyła mi promienny uśmiech i wstaje z kanapy, zagłębiając się gdzieś w dom. Wraca, trzymając w dłoniach niedużą torbę i wygrzebuje z niej jakieś zdjęcie. Podaje mi je, a ja zastanawiam się o co tu chodzi. Nie widzę nic oprócz czarnych i białych plam, więc posyłam mu pytające spojrzenie. Niestety rozanielony najwyraźniej czeka aż skomentuję fotografię. Wzdycham.

– Wybacz, jestem debilem. Nie rozumiem.

Twarz Colina przybiera nagły grymas, a szatyn najwyraźniej się na mnie obraził. Odbiera mi wydruk, przyglądając się mu.

– To moje dziecko, głupku! Poza tym trzymałeś to do góry nogami – prycha, wkładając zdjęcie ponownie do torby.

Przez chwilę jeszcze się na mnie boczy, ale nawet moje niedopatrzenie nie było w stanie zepsuć mu humoru. Znów przykleja się do mnie, cicho mówiąc do swojego brzucha i głaszcząc go. Uśmiecha się przy tym tak uroczo, że aż szkoda mi przerywać tę chwilę. Niestety, nawet odpoczywanie nie może trwać wiecznie.

– Dziś nie przyjdę na noc – informuje Colin, nerwowo bawiąc się kosmykiem czekoladowych włosów. – Wiesz… Jutro mam szkołę. Jeśli ci to nie przeszkadza, to wpadnę w piątek…

– Dlaczego miałoby mi przeszkadzać? Ja naprawdę nie mam nic przeciwko. Tylko nie chciałbym byś znów płakał…

– Nie będę. Już mi lepiej, serio – Klepie mnie w ramię. – No… chyba, że na weekend zaplanowałeś mizianko z Edziem. Wtedy nie przyjdę!

Strzelam sobie w czoło, które powoli staje się bardziej czerwone niż rumieńce mojego zażenowania. Zabijam go wzrokiem, a chłopak tylko uśmiecha się szerzej.

– Przysięgam, że gdyby nie ciąża to leżałbyś na podłodze i błagał o litość.

– O, Ivo! Grasz na dwa fronty? Nie ładnie tak! – Ucieka ze śmiechem, gdy próbuję zatkać mu dziób.

– Dobra, idę już. Bo mnie zamęczysz tymi swoimi teoriami – Kręcę głową z rezygnacją.

Wstaję z kanapy i kieruję się do wyjścia, a wtedy Colin niczym torpeda przykleja się do mnie.

– Czekaj! Masz trochę – Wciska mi do kieszeni kilka czekoladowych cukierków. – Tylko nie mów Betty, że je mam bo mnie zje żywcem.

– Spokojnie, nie powiem – Uśmiecham się delikatnie, na myśl o złości ciemnowłosej kobiety.

– To zjedz je, zanim wrócisz do domu. Albo schowaj tak, by jej szósty zmysł się nie zorientował – Przytula się do mnie na pożegnanie. Odwzajemniam uścisk, głaszcząc go delikatnie po błyszczącej czuprynie.

– Zadzwoń do mnie po ósmej, dobrze? Powiedz jak się czujesz.

– Ivo, uspokój się, nic mi nie jest! – Oburza się, wyrywając się z mojego uścisku. – Mówię ci, już jest lepiej! No ale jak tak bardzo chcesz mnie męczyć to niech ci będzie. Zadzwonię i się rozłączę.

– Tylko spróbuj mnie spławić – mruczę niezadowolony z jego podejścia. – To powiem Betty, że podjadasz słodycze.

– Idź już, Edzio tęskni! – Wyrzuca mnie za drzwi, prychając przy tym śmiechem. – Życzę wam udanej i namiętnej nocy!

– Colin! – Próbuję go skarcić, jednak chłopak zdążył już zamknąć za mną drzwi.

Mój przyjaciel naprawdę ma trudny charakter. Ciekawe ile osób tak drażni? No, ale to w nim jest najlepsze. Nie daje sobie wejść na głowę, jednocześnie samemu tuląc się do osób, które lubi. I naprawdę jest bardziej wrażliwy niż Love! A jeszcze kilka lat temu nie byłbym w stanie w to uwierzyć.

Nie mam ochoty wracać do domu. Myśl o konfrontacji z Edwardem napawa mnie strachem. To było tak niespodziewane i działo się pod wpływem chwili… Tak, powiem mu, iż nie jestem gotowy. Że nie chcę przekraczać granicy. Tylko jakoś łagodnie, żeby go nie zranić…

Kieruję się w stronę parku. Wprawdzie powoli zaczyna się ściemniać, ale nie przeszkadza mi to w chodzeniu bez celu i myśleniu nad swoim aktualnym położeniem. Docieram nad niewielki plac zabaw, gdzie młodsze dzieciaki wciąż harcują i krzyczą pod czujnym okiem swoich matek. Omegi, Alfy, a nawet Bety, te wszystkie zapachy mieszają się ze sobą. Jednak nikt nie wygląda jakby przejmował się tym faktem. Zarówno młodsze, jak i te starsze pary wymieniają między sobą słowa spokojnym tonem, ciesząc się choć minutą odpoczynku od własnego potomstwa. W sumie to nie w każdym przypadku swojego, bo pewnie kręcą się tu też i niańki dzieciaków.

Rodzina, hmm… to tylko moje głupie marzenia. Nie nadaję się na kogoś z kim można taką założyć, choć jest ona jedną z moich największych pragnień. Ale kim ja niby jestem by dać komuś taką nadzieję? Nie mam wykształcenia, czułości akceptuję tylko od kilku osób, którym w miarę ufam, mam paskudny charakter, w czym wielokrotnie utwierdził mnie Denis. Ukrywam swoje prawdziwe uczucia, jestem nieszczery i prawdopodobnie wszystkich ich zranię, gdy się dowiedzą. Dlatego nie mogą się dowiedzieć.

– Plose pana! – Jakieś dziecko podbiega do mnie, wyrywając mnie z zamyślenia. – Ma pan coś słodkiego? – Łapie mnie za kurtkę.

– Conor, mówiłam byś nie zaczepiał obcych! – Wystraszona kobieta biegnie do nas, łypiąc na mnie nieufnym spojrzeniem. – Bardzo za niego przepraszam.

– Spokojnie, mogę mu coś dać – Uśmiecham się przyjacielsko, sięgając do kieszeni po kilka cukierków od Colina. – Proszę.

Podaję dzieciakowi garstkę, a on zadowolony z siebie ucieka, ponownie się bawić.

– Bez obaw, to zwykłe słodycze – informuję kobietę. – Nie mają w sobie nic co mu zaszkodzi. Nie skrzywdziłbym dziecka.

– Och, jesteś Omegą! – Bardziej stwierdza, niż pyta, przyglądając mi się, co odrobinę mnie peszy. – Wybacz za niego. To mój młodszy brat, mówiłam mu dużo razy by nie podchodził do nieznajomych. Ale mnie nie słucha! Nieważne. Wiesz, nie powinieneś chodzić po tym parku sam, zwłaszcza niesparowany. Ktoś może zrobić ci krzywdę.

– Nie przesadzajmy… – Nerwowo drapię się w kark. – Raczej nic się nie stanie…

– Nie chcę cię martwić, ale tydzień temu ktoś tu prawie został zgwałcony. Znaczy, nie na placu dla dzieci! Niedaleko boiska… Po prostu uważaj na siebie. Wydajesz się miły. Alfy i Bety nie są w centrum zainteresowania, ale samotne Omegi mogą naprawdę zostać skrzywdzone…

– Dziękuję za… Ostrzeżenie. Będę uważał. Pilnuj brata! – odpowiadam na pożegnanie, wycofując się z parku.

To nie tak, że się boję o to czy ktoś mi coś zrobi czy nie. Nikt nie zainteresuje się Omegą bez rui, nawet nie mam swojego zapachu… Pewnie napastnicy wzięliby mnie za dość niedożywioną Betę i zignorowali. A może rzeczywiście lepiej by było, gdybym unikał takich miejsc, gdy jestem sam? Zwłaszcza, że powoli zaczyna się ściemniać.

Wracam do domu. W środku jest bardzo cicho, co jest dość nietypowe. Nikogo nie ma na dole, więc przez głowę przebiega mi myśl, że Edward pewnie znów pracuje. Albo odsypia ostatnie zmęczenie. No, ale Betty też nie ma. Powinna czekać na mnie pod drzwiami i w tej chwili krzyczeć, że spóźniam się na zastrzyk. No cóż, skoro jej nie ma to dla mnie lepiej. Wchodzę do kuchni, by przyrządzić sobie skromną kolację. Kanapki z jajkiem, bo lodówka świeci pustkami. Muszę nakrzyczeć na Edwarda, byśmy w końcu pojechali na jakieś chociażby skromne zakupy. Ciekawe jak radził sobie wcześniej, skoro tylko ciągle wisi na laptopie i pisze.

Wgryzam się w mięciutki chlebek i słone białko, siedząc samotnie przy stole. Choć to nie pierwszy raz, to wciąż jest to niefajne uczucie. W domu, a nawet w tym okropnym ośrodku, nigdy nie jadłem sam. Zawsze ktoś siedział naprzeciwko mnie. Tutaj jest różnie. Betty i Edward często się kłócą, wtedy każdy zamyka się u siebie. Roberto ma wolne, by pomagać zmęczonej żonie przy dziecku. Colin ma własny dom, choć tam też siedzi sam ze sobą. To nie jest przyjemne uczucie. Chyba nigdy się do tego nie przyzwyczaję.

Przygnębiony sprzątam po sobie i idę po schodach do siebie. Wymyję się, poczekam na odzew przyjaciela, potem pójdę spać. Rano poproszę Edwarda o te zakupy i postaram się ugotować coś zjadliwego. Poćwiczę trochę.

Już w połowie drogi słyszę uniesiony głos Betty. Zaciekawiony zerkam na drzwi od jej sypialni, które są teraz szeroko otwarte. Rozmawia przez telefon. Gestykuluje i dość głośno wyraża swoją niezadowoloną opinię. W końcu się rozłącza. Z dziką furią wpada do pokoju Edwarda, nawet mnie nie zauważając. Słyszę tylko jej wściekły głos zza drzwi. Cóż… Wolę już dzisiaj nie pokazywać się im na oczy. Chyba nie są w zbyt dobrym humorze.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro