XIV

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

    Wychodzę z pokoju, zawinięty w cieplusi szlafrok. Boże, w tym domu z rana jest tak zimno, że wychodzić z łóżka to istny grzech. Na korytarzu mijam się z Edwardem. Nie wygląda na złego. Wręcz przeciwnie. Uśmiecha się promiennie, a odrobinę kręcone włosy zawijają mu się intensywnie na końcówkach. Czyli sobie pospał. W końcu mnie posłuchał i odpoczywa.

– Dzień dobry – wita się ze mną, przytulając mnie delikatnie, co w sumie już jakiś czas temu stało się naszym rytuałem. Oczywiście, jeśli któryś z nas nie strzela fochów.

– Nie jesteś już zdenerwowany? – Oddaję tulasa, relaksując się przyjaznym zapachem Alfy.

– Zdenerwowany? – Łapie mnie w pasie i delikatnie obraca tak, by ściana dotykała moich pleców. Wzdrygam się na ten gest. To było niespodziewane. – Kiedy ja taki byłem?

– No wczoraj Betty głośno krzyczała i-

– Czyli słyszałeś jej rozmowę… – Wolno gładzi moje włosy. – Nie martw się. To nic takiego. Wiesz… Rozmawiała wczoraj z prawnikiem. No i być może będzie musiała szukać kogoś innego. To najlepszy prawnik w mieście… Dlatego jej mąż powiedział, że zapłaci dwa razy więcej niż ona. Zrobi wszystko, byleby nie dostać rozwodu. Nie ma zamiaru płacić za szkody, które jej wyrządził. W sumie może poszukanie kogoś kogo obchodzą nie tylko pieniądze byłoby lepszym pomysłem…

– Nie szukajcie osób które mają znajomości z tym tyranem. Nic tym nie zdziałacie – wzdycham, bawiąc się rękawem swojego szlafroku.

– Wiem. Dlatego mówię, nie martw się. Nie jestem na ciebie zły, nawet nie mam za co. No chyba że coś zbroiłeś i się nie przyznajesz, hm? – Głaszcze delikatnie mój policzek, uśmiechając się przy tym tak rozbrajająco…

Przysięgam, że dookoła niego latają teraz małe serduszka w różnych odcieniach czerwieni. Jejku… Jak ja mam go odrzucić, gdy jest tak bardzo rozkoszny? No nie mogę, no.

– Ta. Rozbiłem ci auto – odpowiadam, a uśmiech znika z jego przystojnej twarzy i zostaje zastąpiony przerażeniem. – No przecież żartuję. Nie rób takiej miny.

– O ty mały… – Wsuwa zimne łapska pod moją koszulkę, a gdy jego palce suną po moich bokach, wybucham śmiechem. Łaskocze!

– Przestań! – krzyczę, próbując się bronić, ale przez śmiech lecą mi łzy z oczu, a nogi odmawiają posłuszeństwa. – Litości!

– Przestanę, jeśli zgodzisz się spędzić dziś ze mną cały dzień.

– Dobra! Ale przestań! – Szarpię się, o mało nie wywijając przy tym orła, co spotyka się z rozbawionym pomrukiem mężczyzny.

– Idź się ubierz, po śniadaniu zabiorę cię gdzieś – Całuje mnie w czoło, schodząc na dół.

Chwila… Czy on właśnie zaprosił mnie na randkę? No trudno, zakupy poczekają.

♪♪♪


    Ubrałem swój ulubiony, brzoskwiniowy sweter, a do tego czarne, odrobinę obcisłe spodnie. Przeszukałem całe dolne piętro, niestety Edward uciekł mi sprzed nosa. Teraz jem niewielkie śniadanie, czekając aż wynurzy nos ze swojego pokoju. Zastanawiam się co zaplanował na dzisiaj i moja ciekawość rośnie z każdą minutą. Wystukuję rytm o stół, jakiejś niedawno zasłyszanej piosenki, przymykając oczy ze znużenia. W końcu słyszę jak Alfa schodzi na dół, więc unoszę delikatnie głowę by na niego spojrzeć. Ubrany jest w stonowaną, szarą koszulę i eleganckie, dopasowane dżinsy. Nie mam pojęcia jak udało mu się ogarnąć niesforne loki, ale włosy ułożył w taki sposób, że dodawało to jego zazwyczaj delikatnemu wyglądowi, odrobinę dzikości. Przeczesuje je jeszcze dłonią, zagryzając przy tym nieświadomie wargę. A gdy jego orzechowe oczy spoglądają wprost na mnie, czuję jak zaczynam się rozpływać. Ciacho.

– Gotowy? – pyta, niezwykle szczęśliwy, a uśmiech nawet na sekundę nie schodzi z jego wspaniałej buźki.

– Czekaj… – Wyciągam telefon z tylnej kieszeni spodni. – Napiszę tylko do Colina, że mnie dzisiaj nie będzie.

– Dobrze. Poczekam na zewnątrz. – Podczas gdy ja piszę Colinowi powód mojej nieobecności, Edward zarzuca na siebie kurtkę, bierze ciepły szalik i wychodzi z domu.

Odkładam smartfona do swojego pokoju, psikam się jeszcze ładnym, kwiatowym zapachem i uciekam na dół. W pośpiechu zakładam czarne buty, zapinam byle jak zieloną kurtkę i wciskam na głowę czapkę w świąteczne wzorki.

– Dokąd idziemy? – Pocieram zmarznięte dłonie, gdy Alfa prowadzi mnie ścieżką, której jeszcze okazji nie miałem zwiedzić.

Oszroniona okolica wygląda tu dość smętnie, ale gdy przed nami ukazuje się otwarta przestrzeń, wzdycham z zachwytu. Białe kryształki błyszczą w promieniach słońca, które ukazało się niedawno na bezchmurnym niebie. Niedaleko płynie rzeczka, a tafla jej wody zamarzła w niektórych miejscach. Jeszcze tu nie byłem… Ale tak jakoś rozpoznaję okolicę.

– Więc? Co będziemy tu robić?

– Pomyślałem, że dobrym pomysłem byłoby przejść się. Na taki przyjemny spacerek, hm? Nie myśleć o ostatnich negatywach. Po prostu odpocząć.

– Dobry pomysł… – Chwytam jego cieplutką dłoń, bo moja jest już przemarznięta. – A gdzie my tak właściwie jesteśmy?

Edward splata nasze dłonie razem, delikatnie pocierając tę moją, by ją choć odrobinę ogrzać.

– To drugie wejście do parku. Ale rzadko ktoś tu przebywa. Ludzie przychodzą tu głównie by wybiegać psy. Zimą jest tu naprawdę pięknie. Możemy przyjść tu na Nowy Rok. Ponoć dobrze odpala się stąd fajerwerki, ale jeszcze nie korzystałem.

– Skąd o tym wiesz?

– Znajomi się chwalili. Rok temu świetnie się tutaj bawili. Tak, że o mało nie urwało jednemu ręki  – rzuca ironicznie, ściskając mocniej moją dłoń. – Chodźmy.

– Masz bardzo nieodpowiedzialnych znajomych – Naciągam czapkę bardziej na uszy, gdy wiatr daje znać o swoim istnieniu. – Co jeszcze głupiego wymyślili?

– Pytaj Colina – Wzrusza ramionami, a ja posyłam mu pytające spojrzenie. – To z Noah taki durny śmieszek był.

Spuszczam głowę, wpatrując się teraz intensywnie w swoje buty. Więc to tak.
Cóż, nie będę pytał Colina o tak dość delikatną sprawę, podejrzewam, że chłopak i tak nie chciałby rozmawiać o takich rzeczach.

– Nie smuć się. – Edward uwalnia dłoń, by objąć mnie delikatnie ramieniem. – Miało być bez myślenia o problemach, tak?

– Racja – Uśmiecham się delikatnie, wtulając w jego bok.

Jesteś na randce, myśl o randce.

Wtulam się w jego bok bardziej, chowając dłonie do kieszeni kurtki. Ręka Edwarda zjeżdża na moją talię, a mężczyzna przyciska mnie bliżej siebie. Chłoniemy od siebie ciepło. Nadmierna bliskość wcale mi nie przeszkadza.

Mijamy otwartą przestrzeń, wchodząc do głównej alejki w parku, którą już rozpoznaję. Obok nas przechodzą szczęśliwie zakochane pary, wcale się z tym nie kryjąc. Są tu głównie Alfy i Omegi, ale zauważam też kilka Bet oraz parkę z małym dzieckiem. Czuję się naprawdę dziwnie, patrząc na nich wszystkich. Omegi, delikatne, zadbane, piękne z gładką cerą, ciągle uśmiechające się, a ich głos jest melodyjny. I nie są zbyt chude. Nie to co ja. Choć Edward nie wyglądał jakby był z tego powodu zawiedziony, to ja i tak po części odstaję od reszty. Może poniekąd staram się o siebie dbać… ale nigdy nie będę jak oni. Omega z ośrodka nie może równać się z wychowywaną przez całe życie. Szczególnie pod jednym względem. Nie mam rui. Wciąż. Nigdy nie będę miał. Terapia nic mi nie daje. Wiem, że minęło niewiele od jej zapoczątkowania, ale moja nadzieja już dawno prysnęła. Betty mówiła mi, że powinienem chociaż wykazywać reakcje na otaczające zapachy. No właśnie. A jedyny na jaki choć trochę reaguję, to ten Edwarda. Ale to normalne, działał tak na mnie od początku, bo jest moim przeznaczonym. Nawet jeśli tak bardzo mu nie ufałem, to natura nie pozwoliła mi uciec.

– Ivo, nie odpływaj mi tu – Szturcha mnie delikatnie w ramię, kończąc tym samym moje nędzne przemyślenia. No tak… miałem się skupić na randce. Ale chyba nie dam rady.

– Przepraszam... – wzdycham smętnie, nie patrząc mu w oczy. Nie potrafię.

– Chodźmy stąd. Znam lepsze miejsce – Ciągnie mnie za sobą.

Skręcamy w mniejszą alejkę, gdzie nie roi się już tak od ludzi. A przynajmniej przez moment. Chwilę później słychać roześmiane dziecięce głosy, piski i wrzaski oraz chichot nastolatków i dorosłych. Edward prowadzi mnie właśnie na… Na lodowisko!

– Ale ja… Ja nie umiem jeździć – mówię niezbyt przekonany czy to dobry pomysł. Nigdy nawet nie próbowałem założyć łyżew, jedynie oglądałem jak moja siostra wykręca piruety na lodzie.

– To nie problem, nauczę cię. Usiądź na ławce, a ja zajmę się resztą.

Nie mam co dyskutować z tak stanowczym tonem. Robię co mi każe, bo skoro i tak już mnie tu zaciągnął to czemu w końcu nie spróbować? Kiedyś musi być ten pierwszy raz…

Mężczyzna staje w kolejce… trochę długiej, a ja przyglądam się dzieciakom na lodzie. Pierwszy dzień po weekendzie i już wagary? A może mają wolne? Przynajmniej dobrze się bawią. Jeżdżą, kręcą się w kółko, ścigają, wywracają, a i tak prawie krzyczą ze śmiechu. Nastolatki jeżdżą spokojniej, choć niektórzy popisują się trochę za bardzo. Ktoś nawet puścił muzykę na głośniku, ale szybko dostał reprymendę. Gdy jeden z tutejszych pracowników odwrócił się do niego plecami, pozdrowił go środkowym palcem. Zapachy mieszały się. Ale najwięcej było tu Alf i Bet. Oprócz mnie spostrzegłem również dwie Omegi. Jedna niezdarna, przytłoczona odurzającym ją zapachem, właśnie upadła, bo ten gość od głośnika podstawił mu nogę. Chyba nawet coś mu powiedział, bo młodzik rozpłakał się delikatnie i uciekł z lodowiska. Druga, tym razem dziewczyna, stoi przy barierkach i mierzy chłodnym spojrzeniem każdego, kto podjedzie do niej zbyt blisko. Tylko w stosunku do małej, na oko pięcioletniej dziewczynki zachowuje się przyjaźnie. Mała przewraca się i dąsa, a dziewczyna zachęca ją do dalszych prób. Obserwowanie ludzi wcale nie jest aż takie nudne.

– Hej, hej. – Edward szturcha mnie łyżwą, podając mi czarną parę figurówek. Boże, ja mam na tym się uczyć?

Sobie wziął identyczne, choć odrobinę większe. Szybko się z nimi uporał, a teraz stoi nade mną, czekając aż zawiążę odrobinę przyciasne łyżwy. Patrzę na niego niepewnie, no, nadal nie wiem czy to dobry pomysł…

– Nawet nie waż mi się teraz stchórzyć – Uśmiecha się do mnie miło, na co odpowiadam mu udawanym fochem, ale łapię dłoń, którą do mnie wyciągnął.

Na początku było dobrze. Zostaliśmy wpuszczeni na lodowisko, Edward wjechał pierwszy. Zrobił to bez wahania, z gracją. To chyba nie jest aż tak trudne… Stawiam pierwszy krok na lodzie, potem drugi. Próbuję pojechać, chociaż kawalątek… Ale od razu ląduje na tyłku, a gdy próbuję wstać ponownie witam się ze śliskim podłożem. Edward łapie się za brzuch, rży ze śmiechu, rechocze jak jakaś żaba. Inaczej tego nie nazwę. Mam ochotę zasadzić mu ogromnego kopa, żeby sam poleciał na ten lód. Jeśli według niego to jest nauka, to niestety, byłby najgorszym nauczycielem w szkole. Na szczęście nie muszę mu dawać nauczki, bo loczek sam z siebie potyka się o moją nogę, z ogromnym szokiem na twarzy lądując na lodzie.

– Dobrze ci tak, wredny bucu – mruczę z satysfakcją, gdy biedny kręciołek otrzepuje tyłek ze śniegu. – Miałeś mnie uczyć!

– Nie denerwuj się – Wciąż roześmiany, pomaga mi wstać.

Obejmuje mnie czule, głaszcząc moje dłonie. Potem chwyta je w swoje i zaczyna jechać tyłem, co chwilę zerkając za siebie czy ktoś nie planuje w niego wjechać. Początkowo bardzo niepewnie posuwam się do przodu, jednak z każdą kolejną minutą czuję się coraz lepiej. Puszczam dłoń mężczyzny, by pojechać samemu. Zachęca mnie do tego gestami, a choć jeżdżę głównie przy barierkach to zawsze coś.

Nasza tura trwała tylko czterdzieści pięć minut i równie szybko się skończyła. Ale bawiłem się bardzo dobrze, a radosny uśmiech wciąż nie schodzi mi z twarzy. Teraz ponownie chodzimy bez celu, tylko już nie tak depresyjnie. Trzymamy się za rączki, jak dwa zakochańce, mruczymy do siebie jakieś słodkie słówka, flirtujemy i w ogóle atmosfera ocieka różem. Edward co jakiś czas zerka na mnie znacząco, a ja doskonale wiem o co mu chodzi. Przewracam oczami, zatrzymując się tuż przed nim, kręcąc głową z dezaprobatą. W odpowiedzi dostaję tylko seksowne przegryzienie wargi i wzrok pełen niecierpliwości. Ponownie wywracam oczami, obejmując delikatnie jego szyję.

Muskam czule wargami jego słodkie odpowiedniczki, w planach mając odsunięcie się chwilę później. Jednak bezczelny kręciołek mi nie pozwala. Owija ręce wokół mojej talii, oddając pocałunek, odrobinę agresywniej niż się tego po nim spodziewałem. Wzdycham cichutko, gdy podgryza moją dolną wargę. Zaciskam dłonie na jego kurtce, mimo wszystko odsuwając się od niego odrobinę. Oczywiście nie podoba się to panu Shay'owi, łypie na mnie nieusatysfakcjonowany.

– Chodźmy coś zjeść. Zgłodniałem – mruczę w jego wargi, uśmiechając się, może odrobinę złośliwie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro