XIX

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

    Od dwóch tygodni zasypuje nas śnieg. Święta mijają nam… koszmarnie. Choć Betty i Edward zadbali o wystrój domu, to atmosfery nie ma ani grama. Tak naprawdę nikomu nie chciało się tutaj nic ozdabiać… ani nawet targać jakiejś durnej choinki. Gdy patrzę na to wszystko robi mi się po prostu słabo. Nie tak wyobrażałem sobie ten okres spędzony w domu Alfy. Miało to być choć chwilową odskocznią od wszystkich problemów. Od sprawy rozwodowej Betty, od trudności z wydawnictwem Edwarda… A może nawet Colin przez chwilę przestałby się dołować…

Niestety nie zawsze wszystko idzie po naszej myśli. Mieliśmy mniej oficjalny obiad, który i tak spędziliśmy tylko w towarzystwie swojej trójki, nawet nikt nie myślał o tym, by zapraszać kogokolwiek ze znajomych bądź rodziny, a tym bardziej nikomu nie chciało się rezerwować miejsca w jakiejkolwiek restauracji. Ale indyk był. Swoją drogą bardzo smaczny, więc pewnie ten katering też do najtańszych nie należał. Podziabałem go troszkę, z naciskiem na troszkę, bo mój żołądek wciąż wypchany jest żalem. Chwilę później odsunąłem się od stołu i z mieszanymi uczuciami opuściłem jadalnię. Nie miałem ochoty patrzeć na to wszystko, choć do słodkiego odrobinę mnie ciągnęło. No ba, kto by sobie odmówił świątecznego puddingu? Nawet jeśli był tylko ze sklepu! Cóż, moja psychiczna ochota na słodycze (i to takie wręcz przymulające!) coraz bardziej rośnie, niestety moje ciało zapewne automatycznie by to zwróciło, gdybym cokolwiek innego jeszcze w siebie wcisnął. Taki pech.

Umówiliśmy się (a raczej oni, bo ja z tym nie chcę mieć nic wspólnego), że prezenty sobie wręczymy dzisiaj. No właśnie. A ja nawet nic dla nich nie mam i raczej nieprędko to się zmieni, zważając na to, że nie ruszam się z domu od prawie miesiąca. Bo mogłem coś załatwić, skoro i tak pieniądze wręcz rozrywają mi portfel, przez tego idiotę Edwarda. Choć tyle razy go prosiłem, by nie dawał mi aż takie sumy skoro i tak nie dam rady tego wydać. Chyba, że chciałbym kupić sobie nowy telewizor do pokoju. Z drugiej strony, zastanawia mnie również, skąd on wytrzasnął aż tyle pieniędzy? Znaczy, rozumiem… Jego ojciec odziedziczył duży majątek w spadku… a jego matka ponoć też nieźle inwestuje… ale tego jest za dużo! Aż się dziwię, że Edward potrafi zachować kulturę, zamiast zachowywać się jak rozpieszczony paniczyk. Wcisnął mi tyle kasy, jak jakiś sponsor, a ja nawet nie kupiłem im nic co mogłoby ich uszczęśliwić…

Ponoć rzeczy materialne aż tyle szczęścia nie dają, jednak ja sam zostałem obdarowany kilkoma prezentami (zwłaszcza od Edwarda), których i tak zapierałem się nie otworzyć. Nie i koniec. Zwłaszcza jeśli to coś bardzo drogiego. Wtedy poczuję się tylko gorzej.

I tak poświęcił na mnie już zdecydowanie zbyt wiele pieniędzy, no a przecież ostatnio dał mi do zrozumienia, że jestem jego własnością, bo mnie kupił – podkreślam, kupił – więc może robić sobie ze mną co zechce. Próbował to naprawić. Kilka razy. Ale w końcu sobie odpuścił na jakiś czas, bo zauważył, że moje fochy tak szybko nie zejdą. Oczywiście ma rację. A to wcale nie tak, że powoli tęsknię za tymi słodkimi loczkami czy ciepłem jego stanowczego ciała… albo idealnymi ustami, które powinny uśmiechać się w ten uroczy sposób… nie, ani trochę nie tęsknię. Niech spada. Kupi sobie kogoś innego! Wcale nie potrzebuję jego bliskości! Ani szczerzej rozmowy! On mi już wyjaśnił wszystko, co do mnie czuje.

Wzdycham z boleścią, spoglądając w to ogromne okno. Wpatruję się w bliżej nieokreślony punkt, właściwie to mój wzrok po prostu przesuwa się po szybko sypiących płatkach śniegu, na tle granatowego, ciemnego nieba, a jedynym źródłem światła jest rząd lamp ulicznych. Przenoszę spojrzenie na sąsiada Edwarda, a moje serce mimo wcześniejszego nieszczęścia, zalewa czysta fala ciepła. Blase jest dość sympatyczną Omegą, samotnie wychowująca swojego syna. Choć właściwie to nie samotnie, bo mieszka on z ojcem, który pomaga mu w opiece nad swoim wnukiem. Z tego co wiem, jego matka zmarła kilka lat temu na wskutek jakiejś choroby, ale głupio się dopytywać o takie rzeczy. Teraz buduje razem z tym pięciolatkiem bałwana, a dzieciak tak naprawdę głównie biega dookoła, tarzając się w śniegu. Mimo, że Blase nie ma partnera, tak bardzo zazdroszczę mu tego błogiego szczęścia. Potrafi tak szczerze się teraz uśmiechać, jest dumny z własnego potomka, a w dodatku pomaga mu ojciec.

Gdyby Colin miał choć odrobinę tego rodzicielskiego wsparcia… ta… teraz to sobie mogę gdybać. Jego rodzice ukazali się w najgorszym świetle w jakim mogli, jednak wydaje mi się, że ujrzałem cień rozpaczy na twarzy jego matki. Może zrozumiała swoje błędy? Naprawdę szkoda tylko, że już za późno na rozumienie. Myślę, że moi rodzice nigdy nie zostawiliby mnie samego w takiej sytuacji. Ale nie mogę ich porównywać. Nawet nie znam jego rodziców, więc nie mam prawa ich oceniać, po czyiś słowach. W mojej rodzinie, choć nie zawsze się układało, mogłem liczyć na wsparcie swojej mamy. Jednak ona zawsze była bardziej wyrozumiała niż ojciec. Nawet rodzeństwo… chociaż nieraz mnie denerwowało… to jednak rodzina.

– Tak bardzo chcę już do domu… – chlipię sam do siebie, odwracając wzrok od tej szczęśliwej rodzinki. Dlaczego Edward tak uparcie zatrzymuje mnie przy sobie? Dlaczego? Rozumiem, że w obecnej chwili jeszcze nie chcą nagłaśniać sprawy, ale… przecież moi rodzice nic by nie mówili… nikt by się nie dowiedział, że jestem z ośrodka… czy to naprawdę jest aż tak trudne? Czy on nie wie, jak bardzo mnie tym krzywdzi?

Czuję się tutaj jak… jak ktoś obcy. Nic nieznaczący. Nieważny. Przez chwilę było między nami dobrze… ale i tak w pełni mu jeszcze nie zaufałem. I nie wiem czy jestem w stanie zaufać. Czas przyznać się przed samym sobą. Boję się Alf. Bardzo się boję. To co oni tam robili… to było tak bardzo obrzydliwe… okropne. Nawet jeśli nikt nie został tam przez pracowników pozbawiony cnoty, a przynajmniej tak mi się wydaje, to… i tak nie szczędzili sobie niektórym złego dotyku. Ich działania nie były tam pilnowane… Robili sobie z nami co chcieli… a każdy kto się postawił w jakikolwiek sposób kończył z „czymś”. Boże, jak ja bym chciał, żeby to były tylko siniaki…

Drżącą dłonią odgarniam kilka niesfornych kosmyków za ucho. Kiedyś będę musiał im powiedzieć wszystko co tam się dzieje. Choć to tak bardzo, bardzo boli… Sam już nie wiem czy gorsze jest bycie osobą pokrzywdzoną… czy jednak tą, która to ogląda…

…Potrzebuję cukru! Zdecydowanie potrzebuję zjeść coś słodkiego! Nie mogę ciągle o tym myśleć, bo te rany nigdy się nie zagoją. Dlatego też ocieram te kilka łez i wstaję z parapetu. Spuszczam wzrok, okrywając ramiona dłońmi. Będzie dobrze… muszę być tylko trochę cierpliwy.

Udaję się cicho na dół, by ukraść z kuchni miskę z pierniczkami. Z salonu słyszę niewyraźny głos Edwarda… Chyba rozmawia z kimś przez telefon.

– Tak. Tak… Rozumiem… Nie, nie przepraszaj. Przyjedziesz po świętach… Och, naprawdę? Już myślałem, że… nie to nie tak. Ja… pfff, nie! O czym ty myślisz? …A… pracuję nad tym, nie martw się. Ale obiecujesz, że zobaczymy się chociaż po świętach? Dawno cię nie widziałem… mhm… Też cię kocham. Pa, tato… – Edward wzdycha cicho i chyba się rozłącza. – To zawsze tak wygląda… brak czasu dla rodziny. Nawet w święta – mamrocze do siebie, wychodząc z pomieszczenia.

Nasze oczy na moment się spotykają. O, nie! Właśnie tego chciałem uniknąć! Edward zastaje mnie z piernikiem w ustach (który zdążył znaleźć się z powrotem w misce, przez ogarniający mnie szok) i wcześniej wspomnianą miską, którą planowałem przemycić. Mężczyzna uśmiecha się leciutko, co powoli zaczyna topić moje zimne serduszko, dlatego ulatniam się, by wiedział, że wciąż jestem zły.

– Ivo, nie możesz być obrażony całe życie – Łapie mnie za nadgarstek, który natychmiast próbuję wyszarpać. Uśmiech znika z twarzy Edwarda, zamiast niego wyczuwam coraz szybciej ogarniający go gniew. Znów zaczynam odczuwać kłębiący się we mnie strach. Alfa. Wściekła Alfa… – Przestań mi ciągle uciekać. Dlaczego ze mną nie porozmawiasz?

– Zostaw mnie… Miałeś mnie nie dotykać! – krzyczę, gdy ziarno tego pieprzonego strachu zaczyna kiełkować w moim umyśle.

– Ivo, ogarnij się w końcu! – warczy, przez co oblewają mnie zimne poty. A jeszcze przed chwilą się uśmiechał… I był taki łagodny, a teraz tak bardzo się go boję… Miał nie być jak oni… Miał być dobry… – Ile masz zamiar mieć muchy w nosie? To już jest nudne.

– Nie dotykaj mnie! – piszczę przeraźliwie, gdy przebłyski wspomnień stają mi przed oczami. Tak samo Oscar patrzył na Leona! Tak samo uśmiechnął się do niego i wbił mu te nożyczki! Te cholerne, ogromne nożyczki!

W przypływie przerażenia własnymi wspomnieniami, rzucam w Edwarda jednym z tych twardych pierników, co bardziej go dezorientuje niż denerwuje, więc wykorzystuję okazję i wyrywam mu się, upuszczając przy tym prawie miskę z ciastkami. Kilka z nich i tak ląduje na podłodze, co nie obchodzi mnie w tej chwili ani odrobinę. Uciekam na górę, by zamknąć się na cztery spusty i nie opuścić tego pokoju przez najbliższy czas.

– Ivo!

– Zamknij się, ty cholery pisarzu! Widziałem w życiu więcej śmierci niż ty opisałeś w tych swoich książkach! – Pieklę się jak ze wścieklizną, trzaskając drzwiami tak głośno, na ile pozwala mi siła. A ostatnie co widzę, to jego odrobinę zagubiony, zmartwiony wzrok.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro