XVI

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

– Dobrze to zrobiłem? Dziwnie pachnie. – Colin krzywi się nad przecierem pomidorowym, jakby dodał tam co najmniej garść żabich oczu czy też skrzydeł nietoperzy.

– Nie przesadzaj, ma normalny zapach. Coś sobie ubzdurałeś – Polewam gorący makaron sosem, przed tym go próbując. Jest pyszny, więc nie rozumiem złości szatyna. – Podasz mi bazylię?

– Czemu ja?

– Bo jesteś wyższy? – Chłopak wzdycha cierpiętniczo, ale sięga do górnej szafki. Wyciąga z niej nieodpakowaną saszetkę z ziołem. Bez słowa podaje mi ją, sprzątając wszystkie gary i inne rzeczy brudne od naszych kulinarnych poczynań. No, zostawia tylko ten z makaronem.

Rozrywam opakowanie, posypując makaron przyprawą, jednak nie spuszczam mojego przyjaciela z oczu. Jest piątek, czyli jak to ma w zwyczaju, zostaje u nas na noc. Niby wszystko jest w porządku, droczy się i uśmiecha, ale czuć, że coś jest na rzeczy. Wcześniej wspominał o dręczycielach w szkole, może to o to chodzi? Ciężko mi go zapytać, gdy wyraźnie ocieka aurą, mówiącą, że nie ma ochoty rozmawiać na nic związanego z tematem jego samopoczucia. Aktualnie szoruje te nieszczęsne gary, choć mógłby po prostu wrzucić je do zmywarki. Podśpiewuje przy okazji pod nosem, a związane włosy na czubku głowy podskakują w rytm jego tupania. Bo związał je w taki sposób, że wygląda teraz jak cebula.

– Co robicie? – Do kuchni wkracza przesadnie szczęśliwy Edward. Moje policzki automatycznie się nadymają, pokazując mu, że wciąż mam na niego focha. Bardzo dojrzale.

– Obiad. Ale dla ciebie nie ma porcji – Wymijam go, wchodząc do jadalni. Razem z Colinem stawiamy na nim trzy talerze ze spaghetti, choć tak naprawdę dla mężczyzny też jest jeden. Tylko niech sobie nie myśli, że go nakarmię po jego wrednym zachowaniu.

Szatyn od razu się rzuca na jedzenie, nie czekając nawet, aż Betty zasiądzie do stołu. Sytuacja z rozwodem trochę się uspokoiła, przez co kobieta nie kipie już takim gniewem. Właściwie to jej zdenerwowanie zamieniło się w totalne zamotanie, co zupełnie kontrastuje z ogarniętym charakterem ciemnowłosej. Nawet jej ostatnie zastrzyki są bolesne!

– Czym zawiniłem? – Łazi za mną w kółko, bo wciąż krzątam się w tę i z powrotem, zanosząc kubki, kieliszki i inne duperele na stół. Ta, stałem się prawdziwą kurą domową. A kieliszki tylko dlatego, że Edzio lubi sobie czasem winka do obiadu wypić! A potem się dziwi, że nie chcę go przytulać jak przesadzi.

– Ty już dobrze wiesz, co rano zrobiłeś – Siłuję się z tym durnym korkiem, czując jak zaczynam czerwienić się na twarzy ze złości. Nie przegram!

– Przecież przeprosiłem! – Wzruszam ramionami, ignorując jego marudzący ton. Mimo to Edward wciąż nudzi mi nad głową, sądzę, iż jest w tej chwili nawet skłonny całować mi stopy. Byleby dostać jedzenie. Siedzi cały dzień w pokoju, ignoruje gdy coś do niego mówię, a potem liczy na to, że grzecznie go nakarmię. Jasne!

Gdy zdaje sobie sprawę, że słowa nie działają, przechodzi do zwyrodniałych czynów. Dźga mnie. Jak dziecko, szukające uwagi. On wie, gdzie moje ciało jest na tyle wrażliwe, żeby mnie to łaskotało. Wredny. Tylko jednego nie przewidział. Tego, że wciąż trzymam nieszczęsną butelkę z winem. No, a korek akurat w tej chwili postanowił wystrzelić, odbijając się od sufitu. Ta… Śnieżnobiała koszula Edwarda zdobi się teraz wielką, szkarłatną plamą. Mężczyzna otwiera szerzej oczy ze zdziwienia, przez co przypominają teraz wyglądem dwa spodki. Wybucham tak głośnym śmiechem, że do kuchni aż zagląda zaciekawiona Betty. Widząc zbolałą minę swojego kuzyna, uśmiecha się pod nosem, kręcąc głową z niedowierzaniem. Ciekawe co sobie właśnie pomyślała.

– Jak już się skończyliście bawić, to może ogarnięcie ten syf co tu zrobiliście?

Ach, no tak. Bo podłoga też jest cała zalana. A korek chyba trafił w prawie pusty garnek, bo makaron też walał się na podłodze. Razem z garnkiem, oczywiście.

– Ja tego nie sprzątam – Wychodzę z pomieszczenia, dając mu do zrozumienia, że ma poradzić sobie z tym sam.

Jestem okropny.

Ale zasłużył sobie.

Do jadalni już nie wracam. Właściwie to nie mam po co, bo Colin już dawno zawinął się na górę, a Betty zabrała talerz do siebie. Jednak na stole wciąż zostaje jedna porcja. Moje serce zdecydowanie zbyt często mięknie. Kiedyś to mnie serio zabije. Mój nieszczęśliwy Alfa, który ciężko pracował cały dzień i wygonił mnie z pokoju, mówiąc, że mu przeszkadzam, ma teraz problem z posprzątaniem własnej kuchni. Biedactwo.

Chyba rzeczywiście za bardzo mięknie mi przez niego serce.

– Idź jedz, ja to zrobię – Przepycham się, odbierając mu źle wykręcony mop. Instynkt kury domowej znów mi się odzywa, bo mam ochotę go ochrzanić.

– Dam radę. – Teraz to on się boczy, jakbym zrobił mu największą krzywdę na świecie. A może po prostu jest zmęczony, bo znów całą noc pracował?

– Powiedziałem coś. Zaraz wystygnie. – Zapach rozlanego wina powoli zaczyna mnie drażnić. Dobrze, że chociaż ściągnął tę oblaną koszulę. Ale znów eksponował swój idealny tors. Tss… Alfy.

–A ty? – Kładzie dłoń na moim ramieniu, przyglądając mi się troskliwie, tymi swoimi ślicznymi, orzechowymi oczami. Jak można być tak idealnym? Jak?

– Co ja? – przerywam monolog swoich własnych, głupich myśli, odwracając wzrok. Powinienem skupić się na obowiązkach, zamiast przyglądać się obiektowi moich cichych westchnień. – Nie jestem głodny. Później coś zrobię.

No, spaghetti na pewno już nie tknę, przyznam, że aromat podłogi jest niezbyt zachęcający. Może zjadłabym jakąś kanapkę z dżemem czy masłem orzechowym… albo po prostu wypił sok… albo nic nie tknął. Bo nie chcę.

– Ivo, martwię się o ciebie. Jesteś za chudy – Przejeżdża palcami po moich żebrach, sunąc nimi na sam środek mojego brzucha. Wzdrygam się. – Mogę je wszystkie bez problemu policzyć. Znów zacząłeś chudnąć. Ivo, ja wiem, że ty wszystko co zjesz później zwracasz.

Och. Domyślił się. Jednak zauważył.

Cholera.

– Daj mi spokój! – Bronię się, odpychając jego zboczone łapy i grożąc mu kijem. Wszędzie je wpycha. Szkoda tylko, że równie chętnie nie przykłada się nimi do roboty.

– Ej-

– Powinieneś wyprać to jak najszybciej – Zmieniam temat, rzucając w niego białą koszulą. Mam ochotę walnąć go mokrym mopem, najlepiej w głowę, ale cudem się od tego powstrzymuję. Niech się nie wtrąca w to co robię. To nie jest jego sprawa.

Pieprzone Alfy, myślą, że wszystko im wolno.

– Hej, uspokój się – Łapie koniec od kija, bo jednak poszybował w jego stronę. Chwyta go tak niefortunnie, że jednak dostaje nim prosto w głowę. Teraz to i jego głowa jest cała w winie, dodatkowo śmierdząca starą szmatą podłogową. Edward krzywi się, czując ten zapach, co daje mi chociaż minutę na ucieczkę.

Chciałem mu pomóc, posprzątać za niego, by mógł zjeść ciepły posiłek. Skończyło się to wciąż brudną kuchnią, mokrą głową mężczyzny i dyskusją, której wcale nie mam zamiaru słuchać.

A obiad już dawno wystygnął.

Coraz częściej zaczynam myśleć, że to ja tutaj jestem problemem, a nie wszyscy dookoła. Ja tylko przyciągam to żałosne fatum, zupełnie jak magnes przyciąga żelazo. Taki pech. Racja, nie mam wpływu na wszystko co tu się dzieje. I na to, co siedzi w ich głowach. Ale póki mnie tu nie było Betty nie musiała się zamartwiać o jakieś głupie terapie dla mnie, Edward nie skakał wokół mnie, dokładając sobie problemów. Powinien skupić się na pracy, w końcu za niedługo znów coś wydaje, prawda? A zamiast się tym zajmować, to krąży wokół mnie jak wygłodniały sęp i wchłania wszystkie moje negatywne emocje. A Colin? Myślę, że jest mu wszystko jedno czy jest sam, czy dotrzymuję mu towarzystwa. Fakt, jest dosyć samotny, tęskni (choć w tym wypadku tęsknota to o wiele za mało powiedziane) za Noah, wiem również, że rodzice wyrzucili go z domu bo jest Omegą i w dodatku jest w ciąży, przez co hormony pewnie dają mu popalić. Ale jakoś… nie do końca się na mnie otworzył. Wiem, czego niby się spodziewać po dwóch miesiącach przyjaźni? Raz mi coś powiedział i na tym jego zaufanie się kończy. To nie tak, że chciałbym widzieć wszystko co siedzi mu w głowie. Po prostu chciałbym, by choć jedna osoba stąd pokazała mi, że jest w stanie na mnie polegać. Ale ja dobrze wiem, że tak nie jest. Kto polegałby na OMEDZE z OŚRODKA? Kto? Odpowiedź jest oczywista.

– Ivo, czekaj! – krzyczy za mną, wbiegając po schodach, by zatrzymać mnie tuż przy drzwiach od mojej sypialni.

– Czego znów ode chcesz? Wyraźnie mówiłem, że masz dać mi spokój – wyrzucam z siebie, zaciskając dłoń na klamce. Może zaczynam być przewrażliwiony. Może. A może znów moja psychika daje o sobie znać.

– Zrozum! Martwię się o ciebie bo cię k… k-kupiłem i… – urywa. – To znaczy…

A, no tak. Zmarnowane pieniądze...

Zjebałeś Edward. A mogłeś się nie odzywać.

– Gdy tylko wszystko wróci do normy, znajdę sobie pracę i wszystko ci oddam. Choćby miałoby mi to zająć całe życie. Więc się o to nie martw. – Równie dobrze mógł mi powiedzieć wprost, że mam się pakować i stąd wynosić. Bolałoby mniej.

– Ivo, nie o to mi cho- – zamykam mu drzwi przed nosem. Już mi się nie chce słuchać tych wszystkich wyjaśnień. Czyli traktował mnie tak tylko dlatego, że jestem jego chodzącą gotówką? Te wszystkie kłamstwa o tym, że przeznaczeni są w sobie po uszy zakochani… niedobrze mi od nich. Uch… to boli. To tak bardzo boli.

Nie zwracam uwagi na to, jak bardzo drżę, dopóki zmartwiony Colin nie wstaje z łóżka – na którym leniwie ogląda TV po obiedzie – by do mnie podejść.

– Wszystko w porządku? – Łapie moją dłoń w swoje, otwierając szerzej zielone oczy. Chyba trochę się przestraszył.

Drżę? Dobre sobie. Trzęsę się jak osika. Nie wiedziałem, że tak bardzo mnie to zrani. To jest okropne w byciu Omegą. Wszystko boli.

– Tak. Nie przejmuj się – Wysuwam dłoń, najdelikatniej jak potrafię, by go nie zrazić. Colin jest tak samo kruchy, delikatny. Omegi, co?

– Co się stało? – Spina mi grzywkę jedną ze swoich, kolorowych spinek, by mokre od łez włosy nie przyklejały mi się już do policzków. Potem wyciąga kolejną i kolejną. Tak, że teraz jego grzywka opada na oczy, a moje są całkowicie odsłonięte. Narażone na widok innych. – No mów, raczej byś nie płakał bez powodu.

– Wszystkie Alfy są takie same – żalę się, tym razem to ja lądując w ramionach przyjaciela. Może… może gdybym sam na nim polegał, to też by się otworzył na mnie bardziej? – Wszystkie.

Tak jak wszystkie Omegi są takie same. Naiwne i histeryczne.

– Co ten przygłup znów zrobił? – Obejmuje mnie ramieniem, delikatnie głaszcząc po plecach. Wcale nie przeszkadza mu mój stłumiony szloch. Daje mi się wypłakać, bez złośliwych komentarzy. – Weź go nie słuchaj, czasami pierdoli takie głupoty, że aż mnie skręca.

Parskam śmiechem, przez co nie dość że jestem cały zapłakany to zasmarkany również. Na szczęście Colin pomija również tę część przedstawienia i bez słowa podaje mi paczkę chusteczek higienicznych.

Ta. Colin ma rację. Edward pierdoli głupoty.

Jeszcze śmierdzi mopem, dobrze mu tak!

♪♪♪


    Reszta dnia nie mija nam jakoś specjalnie przyjemnie. A raczej mi. Colin wymyślił sobie maraton swoich ulubionych filmów, z tą różnicą, że on miłuje fantastykę… no a ja jestem w tym temacie zielony. Dlatego, choć filmy oglądał pewnie z co najmniej dwadzieścia razy, wciąż zachwyca się nimi jak dziecko. Przynajmniej przestałem płakać. Ale jest mi teraz wstyd, nawet zaczerwieniłem się z zażenowania, gdy się uspokoiłem. Ale szatyn nie zwrócił na to uwagi. Albo po prostu zachował się dosyć taktownie.

Burczenie jego żołądka zaczyna go chyba rozpraszać, bo co chwilę marszczy brwi bądź mamrocze coś do siebie pod nosem.

– Zaraz wracam – Wstaje znużony, by wyciągnąć coś z lodówki. W zasyfionej kuchni. No chyba, że pan Shay ją posprzątał.

Oglądanie filmu samemu znów zaczęło mnie dołować. Nie potrafię się nawet skupić na tym, co aktorzy mówią, ciągle odpływam myślami gdzieś na bok. Dopiero po kolejnych około dziesięciu minutach, ewentualnie piętnastu, gdy już nawet pojawiły się napisy końcowe, orientuję się, że Colina nie ma obok. Już mam iść sprawdzić, co on tak długo tam robi, ale sam wpada do pokoju. Dosyć głośno i zbyt gwałtownie jak na niego. Trzęsie się jeszcze bardziej niż ja wcześniej, oczy ma szeroko otwarte w przerażeniu, dłonią zasłania sobie buzię, a drugą kurczowo zaciska na swojej koszulce. Niepokoi mnie to na tyle, że jego ogromny stres mi się udziela. Chłopak szuka czegoś wzrokiem, dopóki nie natrafia na swój plecak. Łapie go szybko, mamrocząc tylko pod nosem „Nie dam rady, nie dam rady” na przemian z „Co za pieprzony…”.

– Colin! – Wyrywam się z szoku, łapiąc go za dosłownie wszystko, byleby nie udało mu się uciec. Bo i tak chwieje się na nogach, jakby miał zaraz zemdleć.

– NIE DOTYKAJ MNIE!!! – Przeraźliwy wrzask, jaki z siebie wydał, przeraża mnie tak bardzo, że od razu się od niego odsuwam.

Colin również jest przerażony. A raczej… to coś więcej. Wygląda jakby bał się każdej ściany tego domu, każdego schodka, może nawet samego powietrza.

– Przepraszam… Tak bardzo przepraszam… Ja-ja… nie dam rady… Nie… – Łapie się za brzuch, dusząc w sobie okrzyk bólu. Pomimo gęstych włosów grzywki, błyszczące łzy są dobrze widoczne w jego wystraszonym spojrzeniu.

Ucieka. Na dół. Potem z domu. A Betty histerycznie próbuje go dogonić. Krzyczy za nim, że miał nie wiedzieć, dla własnego dobra. Że nie powinien się nigdy dowiedzieć.

To ja powinienem za nim pobiec. Bo tylko ja wiem, którędy Colin chodzi, gdy chce uciec od świata.

Ale nie potrafię tego zrobić. Nogi odmawiają mi posłuszeństwa, dlatego stoję jak kołek, wciąż zastanawiając się co tu się właśnie stało.

Jestem pieprzonym tchórzem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro