XVIII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

    Od niedzieli minęły trzy dni… chyba trzy dni… Te dni przeleżałem w łóżku, nie wpuszczając nikogo do pokoju, nic nie jedząc, nic nie pijąc. Tylko raz wstałem po szklankę wody, bo zrobiło mi się słabo. Nie pamiętam kiedy to było. Wciąż kręci mi się w głowie. Ale mój żołądek jest zapchany żałobą, a jakikolwiek posiłek to ostatnie na co aktualnie mam ochotę. Nic nie chcę. Jest mi już wszystko jedno. Świat jakby przestał mieć już znaczenie. Ciągle ktoś tu umiera. Ktoś dobry, kto przez całe życie starał się z całego serca. A ci, którzy mordują, kradną, gwałcą… po prostu grzeszą? Ci wiodą beztroskie życie. Bo co ich może złego spotkać? Więzienie. Tyle. Są zdrowi, niekoniecznie na umyśle, ale jednak zdrowi. I nie spotykają ich nieszczęścia. Dlaczego tak jest?

Mojego przyjaciela musiał spotkać taki los, podczas gdy wszyscy w ośrodku bezkarnie znęcają się nad innymi. Życie jest okrutne. Ale mogłoby chociaż grać fair. Mnie w tej chwili również może spotkać taki los. Odwodnię się i padnę jak mucha. Gdyby tylko życie nie było tym okropnym piekłem. No właśnie. Gdyby.

– Ivo… otwórz, …cię – słyszę stłumiony głos Edwarda, jednak szum w uszach zagłusza mi część jego wypowiedzi. – Musisz …dla swojego dobra…

Wzdycham cicho, czując suchość nie tylko w ustach, ale też w gardle. Otwieram sklejone oczy, przenosząc wzrok na drzwi, jednak widok szybko mi się rozmazuje. Przechodzą mnie nieprzyjemne drgawki, przez co ponownie zamykam zmęczone powieki. Wybacz Edward, nie mam siły wstać.

Czuję jak ktoś unosi mnie odrobinę, potrząsając za ramiona. Dociera do mnie zapach dojrzałych winogron… I już wiem, że to mężczyzna. Uchylam powieki, lustrując go nieobecnym spojrzeniem.

– To takie… nieodpowiedzialne – szepcze, na co w odpowiedzi uśmiecham się sucho.

Nieodpowiedzialne? Nie chcę tego słyszeć od ciebie, Edward. Nie tylko ja tu jestem nieodpowiedzialny. Wzdycham cicho, kręcąc głową na boki. Nie chcę na niego patrzeć. Nie mam ochoty na niczyje towarzystwo. Zaciskam dłonie na jego koszuli, gdy bierze mnie na ręce. Kieruje się ze mną na dół, a jego łagodny zapach zmienia się w zestresowany. Nie. Mężczyzna nie czuje tylko stresu. Jest wystraszony. Nawet bardzo.

– Proszę… Wypij cokolwiek. Chociaż łyk. Błagam cię, Ivo – Wchodzi do kuchni, stawiając mnie na chwilę na nogi.

Chwieję się na nogach, które uginają się pode mną, jednak Edward stanowczo mnie przytrzymuje. Podsuwa mi pod nos szklankę, jednak ja z uporem odsuwam głowę. Niech spada, nie bez powodu próbuję się odwodnić.

– Taki jesteś, co? – fuka. – Skoro nie chcesz po dobroci, to załatwimy to inaczej.

Gdyby nie moje osłabienie, pewnie darłbym się teraz wniebogłosy. A na tym ucierpiałoby nie tylko moje gardło, ale też uszy domowników. No niestety… siły mi zabrakło. Dlatego wydaję z siebie tylko ciche rzężenie, niestety mój głos jest tak zachrypnięty, że sam nie rozumiem o co mi chodzi. Łapie mnie pod tyłkiem, by znów unieść i niesie na rękach do gabinetu Betty.

– Jadę z nim do szpitala. Nie pozwolę mu umrzeć – informuje ją.

Kobieta odpowiada mu coś wystraszona, jednak nie jestem w stanie usłyszeć co. Zamykam oczy, wypuszczając głośno powietrze z płuc. Dajcie mi wszyscy spokój.

– Dlaczego jesteś tak uparty… – słyszę zmartwiony szept Edwarda, a potem wszystko mi się urywa.

Właściwie to ostatnie co pamiętam. I otwieram oczy dopiero w bardzo jasnym pomieszczeniu, którego ściany rażą mnie w oczy. Chwila… białe ściany… Boże, czy to- Nie. To szpital. Tylko szpital… Zerkam na swoją rękę. Czuję coś dziwnego.

Na szczęście to tylko kroplówka. Super. Cudownie wręcz. Wysuwam drugą z dłoni, bo zamulony Edward trzymał mnie za nią, pewnie od dłuższego czasu. Rzucam mu zdenerwowane spojrzenie. Co mu to dało? Po co się mieszał?

– Czy ja naprawdę muszę karmić cię dożylnie, byś zrozumiał, że robisz sobie krzywdę…? – mówi cicho.

– Nikt ci nie kazał mnie tu przynosić – charczę, bo moje gardło wciąż jest suche. Nie chciałem tego. Nawet go o to nie prosiłem.

– Ivo… – Łapie moją dłoń z powrotem, delikatnie gładząc ją kciukiem.

Wyszarpuję ją tak gwałtownie, na ile pozwalają mi na to siły, odwracając głowę. Nie chcę na niego patrzeć. Na nikogo nie chcę. Niech się wszyscy w końcu odpieprzą.

– Nie dotykaj mnie.

– Ale-

– Wyjdź stąd – warczę.

Edward wzdycha, kręcąc głową z rezygnacją. Powoli podnosi się z krzesła, wpatrując się we mnie z żalem. Kątem oka przyglądam się mu, zaciskając usta w prostą linię. Dopiero teraz widzę jak bardzo jest zmęczony. Jest strasznie markotny, w jego oczach nie ma dawnego blasku. Tylko kilka dni zmieniło go w… zupełnie kogoś innego.  W sumie… jeszcze nie widziałem, jak Edward płacze. A teraz wygląda jakby właśnie mu się na to zbierało. Oczy ma odrobinę zaszklone, jednak nie daje po sobie poznać, że jest mu smutno.

– Jak sobie życzysz – odpowiada mechanicznie, kierując się w stronę drzwi.

Wychodzi z pomieszczenia najciszej jak potrafi. Zaciskam dłonie na pościeli, zagryzając wargę aż do krwi. Sam kazałem mu wyjść. Nie chcę go widzieć i nie życzę sobie by mnie dotykał w jakikolwiek sposób.

Tylko dlaczego to tak cholernie boli?

♪♪♪


    Po czterech dniach spędzonych na obserwacji przez lekarzy, wróciłem do… nie domu. Nie swojego. Choć fizycznie czuję się o wiele lepiej, nawet lepiej niż przed śmiercią Colina, to wciąż odmawiam większych posiłków. To nie tak, że prowadzę tu nagle jakiś strajk głodowy. Nie. Mam żałobę, a oni powinni to zrozumieć, skoro aktualnie są w tej samej sytuacji. Nadal siedzę tylko w pokoju, wychodzę tylko by zjeść coś delikatnego bądź uzupełnić wodę w organizmie. Lekarz tak mnie ochrzanił, że wziąłem sobie jego rady do serca. Cóż, nie prędko tam wrócę, nie mam ochoty znów go spotkać. Straszny był.

Dzisiaj jest… Dzisiaj jest pogrzeb Colina. Powinienem czuć smutek, ewentualnie rozpacz. Ale jedyne co mnie wypełnia to pustka. Czarna pustka, przebijająca nawet ten okropny żal. Choć serce zaciska mi się boleśnie w przygnębieniu, to ja sam jestem wyprany z emocji. I jest mi już tak naprawdę wszystko jedno co się ze mną stanie. Jednak gdy myślę o tym, że miałbym znów wrócić do ośrodka… Śmierć z odwodnienia jest o wiele mniej bolesna. Mniej bolesna niż ten nóż… albo te cholerne, ostre nożyczki chirurgiczne wbite prosto w… Uch… To takie obrzydliwe. Robi mi się tak słabo, gdy przypominam sobie ten widok…

– Ivo… musimy już iść. – Betty wchodzi do środka, głośno stukając obcasami. – Znaczy… Jeśli nie dasz rady, to rozumiem. Możesz zo-

– Dam radę. Zaraz przyjdę – odpowiadam cicho, zapinając ostatni guzik czarnej koszuli. To pierwszy raz gdy idę na czyjś pogrzeb. Znaczy… taki oficjalny. Bo wyrzucenie zwłok przez drzwi się nie liczy. Biorę głęboki wdech. Jakoś to będzie.

Dołączam do reszty osób, czując się odrobinę niepewnie. Znam stąd tylko Edwarda, Betty i Roberto (który zużywa teraz trzecią paczkę chusteczek), i prawdopodobnie jego żonę… która pocieszająco głaszcze go po ramieniu. Ładna i młoda kobieta. Ma karmelowe włosy, spięte teraz w kok czarną spinką. Jej piwne oczy wyrażają, że również bardzo to przeżyła. Reszta z zebranych tu osób jest mi obca, sam czuję się tutaj obco.

Wszyscy ubrani są w stroje żałobne, a atmosfera panująca w pokoju jest jednocześnie napięta i bardzo, bardzo negatywna. Każda z osób wysyła sobie nawzajem negatywne fluidy, co obniża nastrój zebranym jeszcze bardziej.

Wszystko zaczyna dziać się zdecydowanie zbyt szybko. Zanim daję radę się obejrzeć, już jesteśmy na cmentarzu, a w tej chwili trwa moment pożegnania. Każdy może teraz powiedzieć coś od serca, ostatni raz podzielić się ważnym wspomnieniem czy czymkolwiek dobrze kojarzącym się z Colinem. Jednak wszyscy milczą. W tle słychać tylko cichy szloch Betty na przemian z tym głośnym Roberto. W końcu kobieta przełamuje się i zaczyna opowiadać. Coś o dzieciństwie Colina, a raczej bardziej o jego nastoletnich latach. Tych w okresie buntu. Jak ją wtedy denerwował, bo myślał, że jest największym cwaniaczkiem na świecie. Zaczynają się śmiać z czegoś, ale już ich nie słucham. Zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę prawie nie znałem mojego przyjaciela. Wiem tylko o jego najbliższych przeżyciach, nigdy nawet nie zapytałem o jego dzieciństwo. Nigdy nie uznałem tego za potrzebne. Cóż… wziąłem go za pewniak… myślałem, że… że wszystko będzie dobrze. Że może nawet jakimś cudem… będziemy wychowywać swoje dzieci w tym samym czasie. Cóż, tak bardzo się przeliczyłem.

Krzyk Betty sprowadza mnie na ziemię. Edward przytrzymuje ją stabilnie, bo kobieta wyrywa się do jakichś ludzi. Dwóch Alf. Krzyczy do nich, że nie mają prawa tu być, skoro wyrzucili syna na bruk. Że nie mają wstydu i wiele więcej okropnych rzeczy… Zazwyczaj aż tak się nie unosi… Musi być naprawdę bardzo zdenerwowana…

Rodzice Colina… Och. Już wiem w kogo się wdał. Colin jest… był identyczną kopią swojej matki. Te same oczy, włosy, rysy twarzy…

Przestaję słuchać jak wylewają na siebie jad. Nie mogę tego słuchać. Czuję się źle… bardzo źle. Moje serce tak bardzo boli. A ja nie potrafię uronić z siebie nawet jednej łzy. Choć mam tak wielką ochotę się tu rozpłakać i wyciszyć… Nie potrafię. Chcę do domu. Tego prawdziwego domu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro