XXV

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

    Zakupy, które w końcu postanowiłem zrobić, walają się teraz po całej kuchni, a ja już od ponad pół godziny próbuję się nimi zająć, jednak ktoś ciągle mi przeszkadza. A to Betty prosi o pomoc, a to Roberto krzyczy na mnie, że mam zwolnić mu kuchnię. Cóż, nikt nie mówił, że życie kury domowej jest proste.

Edward wciąż nie wygląda na chętnego by przeprowadzić ze mną szczerą rozmowę, kilka razy nawet spławił mnie dość chamskimi tekstami. Zwaliłem to na zbliżające mu się kolejne terminy, jednak wymówka zawsze pozostanie tylko wymówką. Nie mówię, że Edward jest tchórzem. Bo ja też nim jestem i wielokrotnie to sobie udowodniłem. Jednak wydaje mi się, że nie tyle co boi się do mnie podejść, a po prostu nie chce. W końcu jestem tylko darmozjadem i myślę, iż rują sprawiłem mu więcej problemów niż bym tak naprawdę chciał. Ale on też wiedział na co się szykuje.

– Ivo, długo masz zamiar jeszcze tutaj sprzątać? – Roberto pojawia się w pomieszczeniu, zmęczony i odrobinę zirytowany. – Chcę w końcu zrobić obiad.

– Śmiało. Kuchnia jest cała twoja – Krzywię się, bo chciałbym mieć już z głowy ten syf, ale jeśli Roberto sam ma zamiar się z tym użerać, to już nie mój problem.

Wychodząc z pomieszczenia mijam się z szefem kuchni, wtedy też zostaję pociągnięty za nadgarstek. Odruchowo szarpię dłonią, by jak najszybciej się uwolnić, ale jedyny efekt jaki uzyskuję, to zmartwiony wzrok Roberto.

– Mamma mia! Jesteś bardzo chudy! Sama skóra i kości.

Wyrywam się, posyłając mu urażone spojrzenie. Tak, wiem jak wygląda moja sytuacja. A wszyscy już mnie drażnią, ciągle mi to wypominając.

– Nie przesadzaj.

Wcale nie wyglądam jak skóra i kości. Może na początku tak było, ale teraz już nie. Fakt, moja waga wciąż nie jest prawidłowa, ale jest o wiele lepsza niż pół roku temu. Dzięki rui i tak pewnie jeszcze przytyję, bo okropnie się wtedy obżeram. Uchhh, nie cierpię jej. Jest bolesna. I praktyczne nie mam podczas niej własnej świadomości. A swojej Omegi nie lubię. Jest zbyt uległa. To frustrujące. Choć bardziej frustrujące jest, jak bardzo przez nią ciągnie mnie do Edwarda. Nie chcę tego, to nie jest coś czego potrzebuję.

Kłamca.

Odwracam się zdziwiony, słysząc nieznany mi wcześniej głos, jednak zamiast osoby, widzę przed sobą tylko normalny wystrój holu. Przesłyszałem się? Huh, całkiem prawdopodobne. Kto wie co mi siedzi w głowie. Być może jestem już na tyle rozdarty między wszystkimi problemami, że zaczynam słyszeć coś co nie istnieje.

Wracam do pokoju zmieszany, bo jednak nie czuję się zbyt komfortowo w tej sytuacji. Postanawiam więc nie marnować więcej czasu na zastanawianiu się nad tym, bo nie wydaje mi się by było to zdrowe dla mojej kondycji psychicznej. Dlatego też, by zabić czas aż do obiadu, sięgam po losową książkę z tych, które sprezentował mi Edward. Padło na przygodówkę z historią w tle, więc nie spodziewam się, że wzbudzi moje zainteresowanie na dłuższą metę.

Siadam na krawędzi łóżka, tylko po to by za chwilę całkowicie zakopać się w pościeli, ułożyć w wygodnej pozycji i zacząć czytać. Choć myślałem, że książka mnie nie zaciekawi… to jednak naprawdę przypada mi do gustu. Wciąga mnie na tyle, iż przewijam kartki coraz szybciej i szybciej, a literki zaczynają mieszać mi się przed oczami. I właśnie w najbardziej kuliminacyjnym momencie, ktoś uderza pięścią o drzwi od mojego pokoju. Podskakuję w środku mojego kokonu, a strony w lekturze przewracają się, przez co całkowicie gubię wątek. Zdenerwowany wygrzebuję się z pościeli, zobaczyć kto to się tak piekli. Okazuje się, że Roberto skończył gotować i musiał oznajmić każdemu to w ten dość nadpobudliwy sposób. Ale nie mam co narzekać, mój żołądek wydaje z siebie dość charakterystyczny dźwięk, świadczący o potrzebie posiłku, więc opatulając się pierwszą lepszą rzeczą wziętą z szafy, schodzę na dół.

Już z góry dobiega mnie zapach jajek sadzonych, bekonu i smażonych frytek. Trochę… tłusto. A znając Roberto, będzie siedział nade mną i obserwował jak dużo zjem. Cudownie.

Wchodzę do jadalni i zostaję pociągnięty do stołu. Nie udaje mi się nawet zaprotestować, gdy jestem już posadzony tuż obok Edwarda, jak lalka. Cóż, mężczyzna nie wygląda jakby był zbyt zadowolony z faktu, że Roberto przeszkodził mu w pracy. Mruczy tylko pod nosem podziękowanie i zabiera się za posiłek. Mnie niestety zapach tłuszczu niezbyt zachęca. Nie przepadam za takim posiłkiem. A ten bekon naprawdę nim ocieka… Chyba go poproszę, by piekł zamiast smażył.

– Dlaczego nie jesz? – Tak jak myślałem, Roberto nie ma zamiaru dać mi świętego spokoju. Kto wie, może ma zamiar mnie utuczyć a potem to ja wyląduję w garnku?

– Przesadziłeś – Dłubię w żółtku, które powoli zaczęło wypływać na cały talerz.

– Nie. Ty jesteś zbyt chudy i powinieneś jeść dobrze i syto. A jesz tyle ile kot napłakał. Nic dziwnego, że nie przybierasz na masie… – bla, bla, bla. Nie dość, że usiadł naprzeciwko nas, by mnie obserwować, to teraz znowu dostaję od niego monolog na temat dobrego posiłku. Mam wrażenie, że nie słyszę tego po raz pierwszy. Pewnie przed jego przerwą, gdy nie dałem rady zjeść do końca tamtych przesłodzonych naleśników, mówił mi to samo. Hmm, może gdyby je zrobił chwilę przed moją rują…

Udając, że wciąż go słucham, zabieram się za jedzenie, choć więcej tylko dziabię w tym talerzu i z niechęcią się temu przyglądam. Ruja mi minęła, więc mój głód raptownie zmalał. Dlatego czuję się dobrze tylko po zjedzeniu jajka i kilkunastu frytek. Więcej nie mogę.

– Dlaczego zjadłeś tak mało? – Upomina mnie Roberto, a ja mam ochotę przewrócić oczami, bo jego zachowanie zaczyna powoli mnie irytować.

– Bo nie mam już ochoty?

– Nie wypuszczę was, dopóki talerze nie będą puste. – Nie daje za wygraną, co już nawet nie tyle co mnie drażni, a powoli zaczyna bawić. Widocznie w jego oczach jesteśmy tylko pięcioletnimi przedszkolakami-niejadkami.

Edward zerka na mnie, unosząc odrobinę brwi, czym daje mi do zrozumienia, że go ta sytuacja nie bawi. I oczywiście, iż Roberto nie żartuje.

Marszczę brwi, zirytowany. Chyba pora uświadomić go w pewnej sytuacji.

– Słuchaj – Przenoszę wzrok z sięgającego po napój Edwarda, na Roberto, który nie wygląda jakby dało się go przekonać do czegokolwiek. – Będę jadł więcej, gdy będę miał kogo karmić. – Dyskretnie, ponownie przenoszę wzrok na mężczyznę siedzącego obok.  – O ile będę miał kogo karmić.

Edward krztusi się piciem, a Roberto wcale nie wygląda na mniej zdziwionego, zszokowanego czy co im tam właśnie odwaliło. Ja tylko powiedziałem co myślę.

Wykorzystuję szansę na ucieczkę, więc zabieram swój talerz do kuchni i wracam do pokoju, gdzie mam nadzieję w spokoju dokończyć lekturę. O ile znajdę zgubioną stronę.

♪♪♪


    Skończyłem czytać. A sama książka miała koniec dość… nieciekawy. Zastanawiając się czy ma drugi tom, postanawiam zapytać o to Edwarda. Może wie. A jeśli nie to sam sobie poszukam informacji. Po cichu udaję się do salonu, gdzie standardowo Edzio klepie w klawiaturę, jest chyba wściekły, a jego telefon co chwilę wyświetla przychodzące połączenie. Ciekawe kiedy w końcu zmieni to wydawnictwo.

– Ej… – Właściwie to ryzykuję, zaczynając rozmowę w takiej chwili, ale jeśli teraz do niego nie podejdę, to więcej nie zbiorę się na odwagę, by zainicjować rozmowę.

– Nie teraz – warczy, obrzucając telefon wściekłym spojrzeniem. Zaraz albo go wyłączy, albo rzuci nim o ścianę. Prędzej to drugie.

– Ale ja tylko-

– Przeszkadzasz mi! – Z baranka, którym zazwyczaj jest Edward, najwyraźniej dziś zmienił się w krwiożerczego wilka.

Zabolało. Ale tylko trochę. Bardziej niż żal, czuję ogarniający mnie coraz bardziej wkurw. To nie moja wina, że ma problemy z pracą. Nie musi być taki niemiły. Nawet jeśli… nawet jeśli ja potrafiłem być tak samo wredny w stosunku do niego… Nieważne. Muszę ochłonąć. Duszę się w tym domu.

Wychodzę, bez żadnej kurtki czy coś, tylko w samym polarze, który zarzuciłem na siebie przed obiadem. Na dworze jest zimno, cholernie zimno. Chociaż śniegu już nie ma, to w nocy padał chłodny deszcz, a dzisiejszy wiatr wręcz odmraża palce. Wciskam dłonie do kieszeni, by choć odrobinę je ogrzać i wychodzę z ogrodu. Nie kieruję się jednak do lasu, lecz prosto na cmentarz. Może u Colina będę miał święty spokój.

Z domu Edwarda do bramy cmentarnej jest piętnaście minut piechotą, ale w taką pogodę skraca się ona do maksymalnie dziesięciu. Właściwie to drogę tutaj znam już na pamięć, znam nawet skróty, którymi szybciej dostanę się do przyjaciela.

Siadam na ławeczce przy nagrobku, wręcz dziękując za otaczające go drzewa, które hamują ten cholerny, zimny wiatr.

Rozglądając się dookoła, zauważam świeże lilie, których kilka dni temu jeszcze tutaj nie było. Ktoś był u Colina. Może Emily? W końcu nie miała możliwości przyjścia na pogrzeb. Z tego co słyszałem, musiała wyjechać na dłuższy czas, w sprawach rodzinnych. I pomyśleć, że w jej rodzinie stało się coś złego, dosłownie chwilę po tym jak znalazła Colina w łazience…

Czuję łzy zbierające mi się w oczach, jednak zmuszam się by nie wypłynęły. Nie będę tu płakał. Choć naprawdę mi go brakuje. Chciałbym mu się teraz wyżalić. I usłyszeć od niego kilka dobrych rad. Myślę, że on był silniejszy niż ja. I dawał sobie radę o wiele lepiej. Niestety, wszystko ma swoje granice.

Chowam twarz w dłoniach, bo jednak… ja jednak już nie mam siły. Ale to tylko chwila słabości. Każdy ma chwilę słabości, prawda? Czasem jest ich więcej, czasem mniej. Ale są.

Pociągam nosem jeszcze kilka razy, szlocham praktycznie bezgłośnie, a gdy kończę sobie wypłakiwać oczy, czuję się odrobinę lepiej. Zaczynam żałować, że nie zabrałem ze sobą chociaż chusteczek, by teraz się wytrzeć, ale mówi się trudno. Powinienem to przewidzieć, każdy wypad tutaj kończy się praktycznie w ten sam sposób. Przychodzę, mówię sobie, że będzie lepiej, płaczę, siedzę kilka godzin, a potem wracam do domu. Zawsze to samo.

Zaciskam dłonie na ramionach, gdy robi mi się zimniej. Mogłem chociaż w biegu zabrać ze sobą cokolwiek ciepłego… Powoli zaczyna się ściemniać. Ale ja wcale nie chcę wracać. Jeśli Edward wciąż pracuje to będzie na mnie zły, że się krzątam po domu. Wiem, że tego nie lubi. Wzdycham głośno, wtedy też mój oddech zamienia się w parę, chociaż i tak ledwo ją widzę. Jest bardzo zimno. A ten płacz tak bardzo mnie zmęczył.

Podejrzany szelest nieopodal prawie wyrywa mi serce z piersi ze strachu. I przy okazji mnie rozbudza. Szeroko otwartymi oczami, rozglądam się, mając nadzieję, że tak naprawdę nie jest to jakiś typowy potwór, żywcem wyjęty z horroru. Chociaż nie jest jeszcze tak ciemno, to z oddali już nic nie widać, zwłaszcza, iż to miejsce jest naprawdę słabo oświetlone. Na moje szczęście – albo nieszczęście – to tylko Edward. Nie wygląda już na wściekłego. Ale wciąż jest zdenerwowany i chyba odrobinę zmartwiony.

– Tak myślałem, że cię tu znajdę. Wracajmy do domu.

Prycham pod nosem, zakładając ręce na piersi. Po co tu przyszedł? I tak pewnie sam bym zaraz wrócił.

– Niby dlaczego mam wracać z tobą do domu?

– Bo się o ciebie martwię – Podchodzi bliżej, by ukryć się przed szalejącym wiatrem.

– Tak? A ja myślałem, że ci przeszkadzam.

– …Przepraszam.

Przyznaję, jego skrucha jest dosyć urocza. Przynajmniej mnie przeprosił, w dodatku szczerze. Ja… też chyba powinienem go przeprosić. Ale jeszcze nie teraz. Przyjdzie na to czas.

– Tak nagle przestałeś mnie unikać, dziwne. Stało się coś? – Drążę, ostatnio niezbyt przyjemny dla nas temat, ale jak już wyjaśniać to wszystko.

– To nie tak… – Wzdycha. – Ja po prostu… nie chcę zrobić ci krzywdy…

Odwracam się w jego stronę, spokojnie patrząc mu w oczy. On naprawdę się martwi… Betty mu nie powiedziała, że jest dobrze? A może chciała bym sam to zrobił?

– I jej nie zrobisz. Betty mówi, że jest w porządku.

Uśmiecham się do niego, pewnie dosyć żałośnie, bo niektóre łzy wciąż zostały mi w oczach. Edward zarzuca mi ciepły płaszcz na ramiona i przyciąga do siebie, by mnie przytulić, ogrzać. Głaszcze moje plecy uspokajająco, co powoli zaczyna mnie relaksować. Baranek w końcu wrócił. Delikatnie, odrobinę drżącymi dłońmi z zimna, obejmuję go, by również się do niego przytulić. Mężczyzna całuje mnie czule w policzek, a ja posyłam mu zdziwione spojrzenie.

– Wracajmy do domu – szepcze mi do ucha.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro