XXVI

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

– Koniec! Więcej z tobą nie gram! – Oburzony Roberto zrzuca wszystkie szachy na podłogę, przywołując tym wredny uśmiech na moją twarz. – Oszukujesz! To niemożliwe, by wygrać tyle razy pod rząd!

– Hmmm… – Bawię się białą wieżą, która jako jedyna przetrwała atak kucharza. – Czyżbyś nie mógł zaakceptować tego, że w końcu trafił ci się silniejszy przeciwnik?

Mężczyzna prycha, schylając się by pozbierać to co przed chwilą pozrzucał. Mamrocze pod nosem uwagi skierowane w moją stronę, chociaż tak naprawdę nie robi tego złośliwie. Wiosna, zbliżająca się tutaj wielkimi krokami wpływa na humor każdego z nas o wiele bardziej pozytywnie niż zima, która przyniosła ze sobą tylko mnożące się nieszczęście. Pogoda zaczęła być dość… przystępna, co tutaj jest wielką rzadkością. Ale nie ma co się cieszyć na zapas, nie pada dopiero tydzień.

– To przez to, że córka nie daje mi spać po nocach – wzdycha, szczerząc się pod nosem na myśl o swoim dziecku.

– Mhhhm, z pewnością – Unoszę brwi, nie przestając się uśmiechać.

– No zobacz jaka słodka kluseczka! – Zmienia temat, wyciągając z kieszeni telefon i pokazuje mi to samo zdjęcie śpiącej córki już po raz enty, choć zdaje się, że nawet o tym nie pamięta. – Moja mała Jen!

– Pfff, z pewnością, a ta kluseczka to po tatusiu, nie? – Zagryzam wargę, by nie wybuchnąć śmiechem, gdy Roberto robi się czerwony ze złości. Tak, droczenie się z nim to z pewnością jedno z moich ulubionych hobby.

– Nie będę gadał o tuszy z kościotrupem! – Zbulwersowany uderza o stół, przez co nie potrafię już się powstrzymać i wybucham tak intensywnym śmiechem, że zaczyna boleć mnie brzuch. Niestety Robcio nie podziela mojego zabawowego humoru. Moje zdrowie chyba także… bo śmiech kończy się kolejnym już dzisiaj napadem kaszlu.

Wzdycham zmęczony, gdy w końcu zarówno kaszel jak i zawroty głowy ustają, a Roberto spogląda na mnie zmartwiony.

– Wszystko w porządku? – pyta, kończąc się ze mną droczyć. A szkoda.

– Tak… chociaż… właściwie to nie. Ostatnio chyba mnie przewiało, a przynajmniej tak mi się wydaje.

– Zanim stanie ci się coś poważnego, to może lepiej powiedz o tym Betty…

– Żartujesz – syczę, ściszając głos, by ta diablica mnie nie usłyszała. – Nie chcę by naszprycowała mnie dziwnymi lekami.

– Co ma mi powiedzieć? – Aha, o wilku mowa.

Betty wchodzi do pomieszczenia, obrzucając mnie naglącym spojrzeniem, a ja czuję jak zaczynam się pocić z nerwów. A może nie z nerwów? W końcu nie jestem do końca zdrowy. Hmm… Chyba nigdy nie byłem. Ale obecność tej kobiety przyprawi każdego o nerwy i zimne poty.

– Ochhh… Um… to, że wyglądasz dziś olśniewająco, wiedziałaś? – prycham, choć do śmiechu wcale mi się nie rwie, ale zdenerwowanie sprawia, że nie potrafię przestać chociażby głupio się uśmiechać. No, ale wolę wyglądać w tej chwili jakbym się z niej naśmiewał, niż brać kolejne, tak samo obrzydliwe, lekarstwa. Mam już ich dość!

Betty unosi brew i przybiera pozycję mówiąca „Uciekaj”, jednocześnie lustrując mnie swoim znudzonym spojrzeniem.

– Yhm. A świnie latają.

Cóż… Raczej jej nie przekonałem. Ale przynajmniej udało mi się sprawić, by wyszła. O to chodzi. Nie chcę brać kolejnych leków. Od kiedy przeszedłem już swoją pierwszą ruję, zastrzyki mają okropne skutki uboczne. Strasznie mnie po nich… mdli. Tak dziwnie, o wiele inaczej niż normalnie. Być może nie mogę już przyjmować tego rodzaju hormonów. Chętnie bym sobie ulżył i to nie raz… ale obiecałem, że nie będę już wywoływał wymiotów. Póki co, jestem na dobrej drodze w tym kierunku.

– Idę się położyć – mruczę w stronę Roberto, czując jak dopada mnie zmęczenie. I wszystko mnie boli. Tak, marzę by wcisnąć się pod ciepłą kołdrę i spod niej nie wychodzić. – Uch, zimno mi…

– Masz na sobie ciepły polar i wciąż ci jest zimno? – Nie dowierza. – Przecież w tym domu jest tak gorąco! Przez całą grę zastanawiałem się jak ty w tym wytrzymujesz.

…Będę chory. Nie ma szans by mnie to ominęło. No to mam nauczkę, by nie pląsać z Edziem na zimnym deszczu. Ale co dziwne – mu wcale nic nie jest.  Być może mój organizm jest teraz na tyle słaby, że choruję z byle powodu. Cóż, w ośrodku było sterylnie, nikt nie czuł się gorzej przez warunki pogodowe. A jeśli jednak czuł się gorzej… wtedy czekała go tylko kostnica.

Idę do pokoju wolno, zmęczony i zamulony, choć chwilę wcześniej jeszcze czułem się dobrze. Chociaż… może nie tyle co dobrze a znośnie. Jednak nie mam co narzekać. Znośnie brzmi lepiej niż boleśnie, prawda?

W połowie drogi zaczyna mi się odrobinę kręcić w głowie… znów… więc stwierdzam, że chyba lepiej jak od razu się położę, zamiast na siłę się myć. O ile uciążliwe drapanie w gardle mi na to pozwoli, oczywiście. Będąc już w swoim pokoju, opatulam się najbardziej ciepłym kocem jaki dostałem od Edzia i wciskam się pod kołdrę. Po co mam się przebierać, skoro po domu i tak chodzę w dresach? Zresztą… wciąż mi zimno. Zaczynam mieć dreszcze i… uch, to będzie ciężka noc.

♪♪♪


– No to gratuluję, nieźle się urządziłeś – wzdycha, Edward wpatrując się w liczby, które wyświetliły się na termometrze, chwilę po tym jak zmierzyłem sobie temperaturę. Mężczyzna odwraca się do mnie. – Prawie trzydzieści osiem stopni.

Tak jak myślałem, noc nie była dla mnie łaskawa. Nie spałem zbyt dobrze… właściwie to nie wiem czy w ogóle spałem. A jak się obudziłem złapał mnie katar, trwający aż do teraz. Więc aktualnie siedzę sobie, z szopą na głowie z włosów posklejanych Bóg-wie-czym, cały zapocony, po nocnej gorączce, zapewne czerwony na twarzy, z łzawiącymi oczami i tak naprawdę ledwo na nie widzę. I wciąż mam gorączkę –  dreszcze dosłownie telepią mną na wszystkie strony, choć ubrany jestem w kilka warstw grzejących, niczym dojrzała cebula.

– …Weź ty mnie nie dobijaj, co? – mówię, dość dziwacznie ze względu na suchość w gardle i narastającą razem z nią, chrypą.

– Nie przejmuj się. Poproszę Betty by podała ci coś, przez co poczujesz się lepiej – informuje mnie, co nie podoba mi się bardzo, baaardzo.

– Muszę…? – mruczę niezadowolony, zamieniając się powoli w irytującą Edwarda jęczybułę.

– Nie marudź. Poczujesz się po tym lepiej.

Yhhhm, yhhhm, a znając Betty to znów poda mi coś przez co zwrócę. W słowniku tej kobiety nie ma czegoś takiego jak „Poczujesz się lepiej”.

– Niech ci będzie – Boczę się jak małe dziecko, jednak zdecydowanie zbyt mnie wszystko boli bym zbyt długo okazywał swoje – swoją drogą już chyba normalne – fochy.

Jeśli to co da mi ciemnowłosa pozwoli mi choć na chwilę zasnąć, to mogę nawet przeżyć te całe skutki uboczne. Sen chociaż na chwilę przyniesie mi ulgę.

Wzdycham głośno, opadając na łóżko i przewracając się na drugi bok. Myślenie też boli. Edward szybko wraca i coś tam mruczy, że Betty nie ma i to on się mną zajmie. Nie wiem czy jest z czego się cieszyć… ale może z nim chociaż będzie łagodniej?

– Masz – Wciska mi na czoło plaster chłodzący. – Lekarstw ci nie dam na pusty żołądek.

Burczę niezadowolony pod nosem i posyłam mu zmęczone spojrzenie.

– Jak coś zjem to zwrócę – ostrzegam. Jednak Edward nie do końca wygląda jakby mi wierzył. – Mówię serio.

– Musisz coś zjeść. Chociaż odrobinę. – Nie ukrywając – jego szczera troska powoduje, że czuję ciepło gdzieś w środku. Edward… on naprawdę nie jest jak inni. Traktuje mnie dobrze… choć ja jestem dla niego okropny. Chyba przyszła pora bym naprawdę już mu zaufał… ale nie wiem czy potrafię.

Podczas nieobecności Betty, Edward dba o wszystko. Przygotował mi nawet lekkostrawne śniadanie. Coś co wyglądem przypomina owsiankę, jednak w zapachu trochę się wyróżnia. Niestety, gdy tylko podsuwa mi pod nos posiłek, zaczyna mdlić mnie bardziej. Nie. Nie ma szans bym dał radę to zjeść… a przynajmniej dopóki gorączka nie spadnie.

Zrobiłem się chyba troszkę… zielony. Bo Edward jak tylko zobaczył moją minę, chyba zrozumiał, że zaraz zwrócę. Odstawił miseczkę z jedzeniem na bok i popędził po miskę na pranie, a teraz podstawia mi ją prosto pod twarz. Nie wygląda też na obrzydzonego. Bardziej się martwi, niepokoi.

Niestety – chociaż miałem cichą nadzieję, że tak się nie stanie – mój żołądek raptownie się kurczy, zmuszając mnie do wydalenia z siebie jedynie treści żołądkowej, w końcu nawet nie zdążyłem nic zjeść. Edward tylko przygląda mi się ze współczuciem, delikatnie głaszcząc i klepiąc po plecach pocieszająco.

– Wiesz – mówię cicho, gdy powoli zaczynam dochodzić do siebie – osobiście wolałbym wymiotować ze względu na inne okoliczności niż choroba.

Czuję jak mężczyzna na chwilę zastyga w bezruchu, wpatrując się we mnie z powagą. Jednak szybko jego rozsądniejsza strona powraca, więc wstaje z krawędzi łóżka, chwytając przy okazji miskę, by wyrzucić jej zawartość.

– Jesteś za młody – rzuca poważnie i wychodzi z pokoju.

Nadymam policzki zły, że lekceważy moje potrzeby i pomimo gorączki, odnajduję w sobie siłę, by zanurzyć się w kołdrze, po to by agresywnie ją pokopać. Za młody, tak? Jeszcze zobaczymy. Poczekaj no. Tylko wyzdrowieję.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro