XXVII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

    Minęło kilka dni od ukazania się mojej choroby. W tym czasie zdążyła… rozkwitnąć. Dwie pierwsze noce były fatalne – gorączka była na tyle wysoka, że wylądowałem w szpitalu, by ją zbić. Później gorączka minęła, ale grypa osiągnęła nowe stadium, tym samym zyskując tytuł żołądkowej. Więc moja jedyna wędrówka odbywała się między łóżkiem a łazienką. Cały ten czas to Edward się mną opiekował, podawał mi leki, mimo moich wielkich humorków, które znosił dzielnie, nawet gotował mi lekkostrawne posiłki. Raz nawet odwiedziłem gabinet Betty, ale tylko po to by dowiedzieć się, że nie potrzebuję już więcej zastrzyków na hormony i wszystko jest w porządku – chwała. A nawet jeśli jej uwierzyłem, to jednak wcale nie czuję różnicy, oprócz tamtej jedynej rui niczego więcej nie doświadczyłem. No może nie licząc zapachów, które od kiedy pojawiły się, są okropne. Zwłaszcza naturalna woń Edwarda zmieszana z jego perfumami. Kiedyś mi się podobały… Teraz ta mieszkanka pachnie obrzydliwie. Zapewne ma to na celu odstraszenie Omeg, ale dlaczego to tylko on wie. Przynajmniej nauczyłem się już, żeby omijać go wtedy szerokim łukiem – co nie było możliwe podczas prawie umierania w łóżku.

Dzisiaj czuję się lepiej. W pewnej chwili odważam się nawet wyjść ze swojej jaskini, a że nogi z waty przestały już istnieć, postanawiam przekąsić sobie coś dobrego. Znów jestem głodny. I znowu mam ochotę na słodkie, więc pewnie za jakiś czas ponownie odwiedzi mnie ruja. Aż szkoda. Dopiero co była. I to coś ma występować co miesiąc?

Czując normalny, bez okropnych perfum, i intensywny zapach Edwarda, zerkam do salonu. Siedzi sobie na kanapie w piżamce i z szopą na głowie, przeglądając coś w internecie. No tak, w końcu ma wolne, więc pewnie korzysta.

– Co robisz? – Siadam obok, bezczelnie wgapiając się w ekran jego laptopa. A widząc co przegląda, marszczę zdziwiony brwi. – Serio… Co robisz?

– Mikrofalówka wybu- Znaczy… To nie moja wina, ale potrzebujemy nowej.

– Huuuh… – Robię wielkie oczy. – Chwila… Jak to wybuchła?! Coś ty do cholery zrobił?!

Mężczyzna zerka na mnie niczym zbity szczeniak, chyba myśląc jak wytłumaczyć się z tej dość… dziwnej sytuacji. Albo szuka wymówki, w sumie na jedno wychodzi.

– Mówię ci, że nic. Zaczęła się dymić i wybuchła. No nie patrz tak na mnie… chciałem tylko podgrzać jedzenie. Ty sobie smacznie spałeś, więc pewnie nie słyszałeś jak Betty się na mnie drze.

Opieram głowę na jego ramieniu, powstrzymując chęć śmiechu. Tak, to z pewnością cud, że gniew tej diablicy nie dał rady mnie obudzić.

– Mam nadzieję, że kuchnia żyje.

Alfa zaczyna gładzić moje włosy, uśmiechając się delikatnie pod nosem.

– Spokojnie, aż tak źle nie było. Potrzebujemy tylko nowej mikrofali. Myślę, że jednak pojadę do sklepu, zamiast zamawiać przed internet – Zamyka klapę od laptopa, odkładając go na stolik, uniemożliwiając mi tym samym wykorzystanie swojego ramienia jako poduszkę trochę dłużej. A to wszystko przez to, że się wierci.

Wstaję z kanapy, czując odrętwienie i nieprzyjemny ból w mięśniach, jednak jest on na tyle znośny, żebym mógł swobodnie się ruszać.

– Idę coś zjeść – informuję go, kręcąc się chwilę po salonie, by rozruszać mięśnie.

– Skoro już jesteś taki żwawy – zaczyna – to zapewne czujesz się już lepiej, prawda?

Nie mam pojęcia czy mnie podpuszcza, bym zrobił coś… jak on to ujął… żwawego, czy po prostu pyta mnie przez swoje histeryczne wręcz zmartwienie.

– Jest w porządku. Ale wciąż nie czuję się na tyle dobrze, by wyjść na zewnątrz. Chociaż z drugiej strony chętnie bym się przewietrzył…

– No jedź ze mną – Czaruje mnie tym swoim wspaniałym uśmiechem, a moje serce w sekundę topnieje. – Będzie mi raźniej.

– Będzie ci raźniej kupować mikrofalówkę, mam rozumieć? – Nie do końca przekonany jego słowami, łypię na niego podejrzliwie. Mu nie chodzi o sprzęt kuchenny, z pewnością.

– Dokładnie.

No. I skończyły mi się wymówki. Cóż, raczej nie powinienem narzekać, jeśli chce mnie gdzieś zabrać. Jednak czasem jego zamiary są dość… niepoczytalne. Okej, Edward to baranek z aureolą na głowie, jednak nieważne jak bardzo łagodny by nie był, to wciąż Alfa. Z drugiej strony, skoro tak bardzo stara się odstraszyć od siebie każdą potencjalną Omegę (mnie też, bo jak już wspominałem, omijam go szerokim łukiem, gdy łączy zapachy), to może nie będzie próbował niczego dziwnego? Oczywiście, patrząc na moją definicję dziwności.

– Okej. Pojadę z tobą. Ale jeśli zmusisz mnie do czegoś… podejrzanego… to wtedy trzepnę cię w łeb. Patelnią. Pasuje ci ten układ?

– Naturalne – mówi to na tyle poważnym tonem, że zastanawiam się czy dotarło do niego co właśnie zasugerowałem. – Ubierz się ciepło, pada.

Tym akcentem kończy rozmowę, uciekając na górę, by ogarnąć siebie i jego włosy, które zupełnie jak moje, żyją własnym życiem. Z tą różnicą, że ja nie mam loków. A Edek – owszem. Gdy ma afro na głowie, nie jest to ani trochę zabawne. Właściwie to gdyby przeszedł się tak pod sklepem, ludzie prawdopodobnie pomyśleliby o nim jak o bezdomnym. Ale może… gdyby dorobić mu parę niewielkich rogów – na które całym sobą ten z pozoru niewinny diabeł zasługuje – wyglądałby jak baran z kołtunami. To całkiem urocza wizja. Kiedyś namówię go, by kupił sobie kombinezon tego zwierzęcia. Zapewne dopiero wtedy, kiedy będzie na tyle nietrzeźwy. I wtedy zrobię mu serię kompromitujących zdjęć, których nigdy nie zapomni.

♪♪♪


    Idąc w stronę samochodu, uważam by nie wdepnąć w jedną z większych kałuż, które utworzyły się przy schodach. Gdybym to zrobił to jedna z nich pojawiłaby się również w moim bucie. A to jest raczej coś czego nikt nie lubi. Zniecierpliwiony Edward najwyraźniej czekał na mnie o dziesięć minut za długo, bo gdy w końcu po próbie przejścia tych mokradeł wsiadam do pojazdu, mężczyzną wzdycha z ulgą. I pewnie próbuje wyzbyć się nerwów. Co przy mnie jest wyzwaniem.

– Jak się czujesz? – Zerka na mnie z obawą, czy być może nie zbiera mi się na kolejne zwrócenie posiłku, co – nie będę kłamał – u mnie jest dosyć częste. Jednak od czasu do czasu powinienem zachować się jak grzeczny chłopiec. Jestem najedzony, nie mam już kataru i gorączki, pooddychałem sobie świeżym, zimnym powietrzem. Nie mam powodu go niepokoić. Przynajmniej dzisiaj.

– Jak nowo narodzony.

Opieram głowę o szybę, przyglądając się dwóm ścigającym się ze sobą kroplom. Edward komentuje moją odpowiedź tylko cichym mruknięciem i odpala samochód. Nastaje chwila ciszy między nami, którą przerywa dopiero korek. Mężczyzna zerka na mnie co chwilę, a gdy w końcu zniecierpliwiony posyłam mu pytające spojrzenie, oblizuje wargi zdenerwowany.

– Słuchaj, ja… muszę ci o czymś powiedzieć.

Cóż, po tym co ostatnio się między nami działo, już chyba nic mnie nie zdziwi. Jednak zdenerwowanie Edwarda to nie jest codzienność, co wzbudza we mnie dość wścibską ciekawość.

– Wal.

– Więc – tłumaczy – to nie jest odpowiednie miejsce na takie wyznania. Gdy wrócimy, wszystkiego się dowiesz, dobrze?

Zagryzam wargę zniecierpliwiony, bo wiem że sumienie nie da mi spokoju, dopóki nie dowiem się, co Edward ma zamiar mi powiedzieć. Ale skoro zrobiło mu się lżej, gdy wykonał pierwszy krok, postanawiam mu odpuścić. Nie mam dziś siły się kłócić.

– Niech będzie. Ale w takim razie nie przedłużajmy niepotrzebnie tych zakupów. Chyba, że masz potrzebę wydania więcej niż jesteś w stanie. A w takim wypadku ja zostaję w samochodzie, ty idziesz sam.

– Przebywanie w zatłoczonym miejscu, pełnym krzyczących dzieci i wściekłych staruszków nie należy do szczytu moich marzeń.

Uśmiecham się pod nosem, jednocześnie zakrywając dłonią fakt, że udało mu się mnie rozbawić. No, ale trafił w dziesiątkę. Ja też nie mam na to ochoty.

– Cieszę się, że się rozumiemy.

♪♪♪


    Wizyta w centrum handlowym wydłużyła nam się o wiele bardziej niż początkowo zakładałem. Wszystko to przed Edwarda. Gdyby nie zabrał mnie ze sobą, to nie kłóciłbym się z nim o sprzęt, który on wybierał na podstawie własnych upodobań, natomiast ja zerkałem głównie na urządzenia dopasowane kolorystycznie do wyglądu kuchni. I tak przeminęła godzina sporu kury domowej oraz pana domu. Przez ten czas zdążyłem poczuć się gorzej, a teraz mam już serdecznie dosyć. Jedyne o czym marzę to by pójść spać. Niestety, moje plany zostają zburzone, gdy tylko mężczyzna ciągnie mnie w stronę nowej, drogiej, oj drooogiej, lodziarni, którą upatrzył sobie jakiś czas temu i wręcz kipiał energią by mnie tu zabrać. Co oczywiście mu się udało, bo nie mam siły mu odmawiać.

Na deser nie mogę narzekać, bo jest iście niebiański, ale mija kolejne pół godziny zanim wracamy do domu, a mój organizm wręcz domaga się odpoczynku. W dodatku mam wrażenie, że jeśli go nie posłucham to zafunduje mi kolejną noc z gorączką.

– Daj mi się zdrzemnąć. Powiesz mi później, to co zamierzałeś – proszę go, gdy po całym dniu udręki moje samopoczucie naprawdę się pogarsza.  – Dobrze?

Oczy jak u szczeniaka najwyraźniej na Edwarda działają, bo tylko wzdycha i głaszcząc delikatnie moje włosy, zgadza się przełożyć rozmowę. Słodko.

♪♪♪


    Moja drzemka trwa niecałe dwie godziny, po których czuję się odrobinę lepiej, jednak wciąż mnie mroczy. Ale jest lepiej niż wczoraj. O wiele. Zarzucam na siebie jedną z cieplejszych bluz, wychodząc z pokoju. Już na korytarzu słyszę jak Edward i Betty się kłócą, jednak nie jestem w stanie zrozumieć całego wątku ich wypowiedzi.

– O co chodzi? – Opieram się o framugę, przerywając im tym samym dyskusję.

Betty nie wygląda na zadowoloną tym faktem, wbija w mężczyznę nieprzyjemne, chłodne spojrzenie i wychodzi. Zostawia nas samych w niezbyt miłej atmosferze. Jest niezręcznie i duszno.

– Betty… ona nie była zbyt zadowolona z faktu, że mam zamiar męczyć cię informacjami, których dla własnego zdrowia, nie powinieneś usłyszeć, czując się tak niemrawo. Ale ja wolę byś wiedział. Tak będzie w porządku w stosunku do ciebie.

– Edward – Czuję jak cierpliwość powoli mi się kończy. – Do rzeczy.

– Chodzi o ośrodek. Znamy tożsamość osoby, która go utworzyła. Już za kilka dni… to piekło się skończy.

– Więc? Kto to? – Staram się nie okazać jak bardzo ta wiadomość rozniosła mnie od środka. Po wybuchu na temat Colina wolę zachować zimną krew.

– Max – Odwraca wzrok, nerwowo przegryzając wargę. – Max Wilson. Coś ci to mówi?

Przełykam głośno ślinę, chwytając się łuku od przejścia z większą siłą, bo inaczej prawdopodobnie bym się przewrócił… Nie. Nie, nie, nie, nie! To nie może być prawda! Racja? Tak. Być może to tylko zbieżność… To przecież popularne nazwisko.

– …Pokaż mi zdjęcie. Proszę. Masz jakieś, powiedz, że masz. – Żołądek boleśnie mi się kurczy ze stresu i tak właściwie nadzieja na to, że jednak nie jest to mój krewny, coraz bardziej mnie opuszcza.

– Mam – Wyciąga telefon, szukając czegokolwiek co odeprze moje kłębiące się od tak dawna przypuszczenia. – Zdradził się jakiś czas temu, gdy rozmawiał z jednym ze swoich pracowników. Właściwie, to nawet nieszczególnie krył się z tym jak wygląda.

Wręcz wyrywam mu telefon, gdy delikatnie próbuje mi pokazać zdjęcie. Widząc kto to… te delikatne rysy twarzy, jasne włosy, puste oczy, które z pozoru wydają się spokojne i niewinne… zalewa mnie krew. Dosłownie. Wrze we mnie jak nigdy dotąd. To tak absurdalne… ale jednocześnie takie realne. Ten jebany Omega, psychol.

– Ivo, nie denerwuj się tak, bo zasłabniesz – Łapie moje ramiona, odbierając mi przy okazji telefon bym nie rzucił nim o podłogę. – Co się stało?

Zaciskam zęby, próbując się chociaż na chwilę uspokoić, bym był w stanie odpowiedzieć mu nawet jednym zdaniem. Niestety nie udaje mi się opanować. Zwłaszcza tonu głosu.

– To nie Max! – krzyczę. – To Ian!

____________________________________

Ten rozdział dodaję tylko jako osłodę powrotu do szkoły. Jednak wciąż mam przerwę. Na moim profilu jest dokładniejsza informacja, jakby ktoś jeszcze nie widział. Myślę, że jednak wydłuży mi się ona jeszcze bardziej, bo to co się dzieje u mnie z niektórymi nauczycielami (i ich wymaganiami) to istny cyrk. A mój plan lekcji jest zajebiście okropny. Chcę się już wynieść z tego liceum… :"(
Mam nadzieję, że rozumiecie mój ból. To tyle!
Peace & Love

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro