Rozdział 1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

         Popatrzyłam na Adriena, wychylając powoli się za drzewa. Ja cię, jaki on jest przystojny! Piękne zielone tęczówki, uśmiech jak z reklamy, włosy blond o perfekcyjnej barwie... Był dla mnie wprost idealny, niezależnie jak na niego spojrzałam. Nagle podczas mojego stanu zauroczenia jego osobą on odwrócił głowę akurat w moją stronę. Gdy zorientował się że na niego patrzę, zaczął machać do mnie delikatnie ręką z uśmiechem na twarzy. Szybko schowałam się z powrotem, próbując zapanować nad moim rumieńcem, który pojawił się z szybkością światła. Ja nie mogę, ja nie mogę, no ja nie mogę! Pomachał mi! Jaki on jest słodki!! Awww...Emmm... Serio...? Znowu...? No kurde, Marinette, uspokój się, relaks - głęboki wdech... Yyyych! Aaach... Yyyych! Aaaaach...
           Oddychałam, próbując się opanować, z jakże pięknym wdziękiem hipopotama... Jakież to cudaczne. Z natury wcale nie jestem taka nieśmiała i wcale się tak głupio nie zachowuje. Tak tylko się dzieje, gdy ON znajduje się w zasięgu mojego wzroku. Wtedy moje serce wariuje, a mój mózg odłącza się od ciała. Udaje mu się zapanować na powrót nad mą postacią tylko w sytuacjach kryzysowych. Dziwnie być zakochanym tak do szaleństwa jak ja.
            Położyłam ręce na twarzy i powoli, podpierając się plecami o korę, usiadłam na trawie pod drzewem, które znajdowało się w parku. Czemu to tak się zawsze kończy? Potrafię być przy nim opanowana jedynie w klasie i tylko gdy załatwiamy sprawy szkolne, chociaż i to wymaga wielkiego wysiłku z mojej strony. Przy relacjach innych niż sprawy wymienione powyżej staję się nerwowa i zaczynam mówić bez sensu. Powoli odkryłam twarz i po dłuższym czasie opuściłam dłonie, kładąc je na zgiętych kolanach przede mną, po czym ponuro spojrzałam przed siebie.
             Park był naprawdę piękny. Zwłaszcza jesienią. Ławki pomalowane na zielono wręcz idealnie współgrały z ową jesienną tonacją kolorystyczną. Dzieci wokoło biegały i się śmiały, jakby znajdowały się w swoim świecie. Także wszędzie liście o zabarwieniu pomarańczowym i czerwonym tańczyły z niebywałą subtelnością z delikatnym wiaterkiem, a następnie również z gracją opadały na ziemię. Końcówki moich warg uniosły się mimochodem, oczy delikatnie zaś zmrużyły. Przyjemnie było patrzeć na taką chwilę. Zwłaszcza, że słońce milutko świeciło, a prawie żadnych chmur. Chociaż trzeba przyznać, zrobiło się troszkę zimno. Czułam gęsią skórkę na karku, ale nic sobie z tego nie robiłam. Mam nauczkę, że nie zabrałam jakiegoś szalika czy apaszki. Delikatnie drżałam. Nagle błękitny materiał, i to dość znajomo wyglądający, mignął mi w kącie oka.
              - Zimno dzisiaj, trzymaj - usłyszałam ciepły i czuły głos za moim lewym ramieniem, który ku mojemu przerażeniu, BYŁ ZNAJOMY!
              Dzięki szybkiemu obrotowi mojej głowy przed moimi oczami znajdował się nie kto inny jak Adrien. Na moich policzkach zaczynał płonąć szkarłat, więc złapałam szalik chłopaka i zawinęłam prędko wokół swojej szyi i policzkach zakrywając właśnie je najstaranniej jak mogłam. Potem wyszeptałam półgłosem, tak że niemal niesłyszalnie:
             - Dziękuje...
             Bałam się, że powiedziałam to jednak zbyt cicho. Najwidoczniej on jednak usłyszał, ponieważ uśmiechnął się i kiwnął głową. Następnie jakby gdyby nic usiadł koło mnie, opierając się i wyprostowując nogi. Gdy znalazł się tak blisko mnie, tak że jego ramie dotykało mojego, spowodowało to u mnie kolejny dreszcz. Tym razem z podniecenia i radości. Zdawało mi się, że szalik już niewiele zakrywa. Czułam że cała moja twarz już przypomina dojrzałego pomidora. Kurczę, jestem taka dziwna!
             Jednak Adrien nie zdawał się zauważyć mej "pięknej" twarzyczki, zaś musiał odczuć me drżenie. Musiało mu się zdawać że jest mi nadal zimno, ponieważ usiadł prosto i zaczął zdejmować swoją koszulę. Czy on nie ma pod spodem samej podkoszulki?! Zaczęłam się denerwować, że tak się o mnie martwi, więc zaczęłam gorączkowo machać rękami na krzyż .
             - Adrien, nie!! - ups, trochę zbyt nerwowo to powiedziałam! - Yyy... Znaczy... nie musisz... Nic mi... nic mi się nie stanie. Wystarczy mi ten szalik... Dobrze?             - Na pewno?
             W tej chwili nie było mi ani trochę zimno. Było mi bardzo gorąco. Moje policzki to istny piec.
             Popatrzył na mnie. Czułam jak jego wzrok przeszywa mnie na wskroś. Szybko skinęłam głową, odwróciłam wzrok i udałam, że na coś się patrzę. Siedzieliśmy tak jakiś czas, po czym uformowało się między nami coś na wzór rozmowy, o ile się to uznaje, jeśli jedna strona próbuje rozmawiać, a druga, ta bardziej zawstydzona, pojękuje jakieś przypadkowe dźwięki. Jakimś cudem w końcu udało mu się otworzyć paszczę i zacząć gadać jak normalny człowiek (no dobra, nie do końca, ale przynajmniej prawie wcale się nie jąkałam (no dobra, nie jąkałam się na tyle, że brzmiałam przez połowę czasu normalnie)). Zaczął się mnie pytać co tam u mnie, jak minął dzień, co lubię robić, a ja się wypytywałam go o wszystko, o czym pomyślałam. Czas upływał bardzo przyjemnie. Nim się zorientowałam słońce znajdowało się już nisko na niebie, gotowe by powoli zajść. Rozmowa byłą bardzo przyjemna, dopóki jakoś nie gdy zeszliśmy na temat superbohaterów (nie pytajcie jak). On wtedy zamilkł na chwilkę, po czym otworzył usta, tak jakby starał się coś mi powiedzieć, ale szybko je zamknął. Westchnął wkurzony. Kątem oka zaobserwowałam że jego oczy przybrały smutny wyraz, a twarz stała się deczko różowa.
             Ni stąd, ni zowąd do moich uszu dotarł do płacz dziecka. Coś musiało się stać. Szybkim ruchem się podniosłam. Powoli zaczęłam zdejmować szalik, mówiąc, że muszę się zbierać. Wtedy on położył rękę na moim ramieniu i powiedział: "oddasz jutro". Kiwnęłam głową i pobiegłam szybko przed siebie, szukając jakiegoś bezludnego miejsca, w którym bym mogła dokonać transformacji. Wbiegłam w uliczkę, której nikogo nie było, tylko kontener na śmieci i parę pudeł. Gdy już miałam otworzyć torbę i zawołać Tikki, zza kontenera wykroczyła postać, która zwykle się pojawia po mojej transformacji i z którą zazwyczaj powstrzymuję zło w tym mieście. Był to Chat Noir. Miał na sobie swój zwyczajowy czarny kombinezon z ogonem z długiego paska "a'la do spodni" (jak to zwykłam nazywać), maskę na pół twarzy, która sprawiała, że jego białka w oczach przyjmowały zielone zabarwienie, jak i jego tęczówki oraz kocie uszka zatwierdzone na półdługich jasnych blond włosach. Co za traf, że musiał się zjawić akurat teraz. Już raz spotkałam go gdy byłam w swojej postaci, lecz było to z innej przyczyny. Teraz będę musiała czekać aż sam opuści to miejsce i wtedy będe mogła w końcu to zrobić. Jednak wcale nie miał zamiaru mnie opuścić. Uśmiechnął się zuchwale i przywitał mnie z dosyć wesołym głosem, jakby coś wprawiło go w dobry humor.
           - Cześć Marinette! Dawno się nie widzieliśmy od czasu, gdy ratowałem świat przed twoim kochasiem. Co tam u ciebie słychać?
           Narcystyczny jak zawsze, gdy jest przed jakąś "damą w opresji". Dobre sobie. Z tego co pamiętam, to razem ratowaliśmy miasto (bo gdzie tam świat, ale wymyśla -_-), ponieważ nawet w postaci mej skromnej osoby podpowiadałam mu to i owo. Cóż być może jego ego ulega zwiększeniu w towarzystwie, które musi być ratowane? No i kochaś? To, że podobam się chłopakom nic nie znaczy...
           Uśmiechnęłam się złośliwie i odpowiedziałam:
           - To czemu tracisz czas na rozmowie ze mną, zamiast ratować ten"świat"? - jednocześnie podkreśliłam palcami słowo świat.
           - Właściwie miałem to w zamiarze, gdy usłyszałem płacz dziecka, ale okazało się że po prostu wypuścił balona, wiec go złapałem i mu oddałem. Fałszywy alarm. Przynajmniej jedna dobra wiadomość wiadomość. Nie muszę się przemieniać.
           - Czyli co, masz czas wolny? Miłego spędzenia go, ja muszę lecieć. Pozdrów Ladybug.
           Przeszłam obok niego. Jakąś chwilę szłam w ciszy, gdy w pewnym momencie usłyszałam słowa:
           - Mogę cię o coś spytać?
           Jego głos nie był już tak pewny siebie jak poprzednio. Można było wyczuć w nim skrępowanie, ale słychać było nadzieję. Delikatnie zmarszczyłam brwi. Powinnam być już dawno w domu. Nawet nie odwracając się, spojrzałam zegarek. Wyszeptałam cicho "O cholera!" Dopiero teraz zdałam sobie sprawę jak jest późno! Zasiedziałam się w parku o jakieś półtora godziny za długo. Szybko biegnąc, krzyknęłam do tyłu:
           - Nie mam zbytnio czasu! Jeśli masz jakiś problem to zapytaj Ladybug!
           Wtedy on zdesperowany krzyknął:
           - Kiedy to właśnie chodzi o nią!
           Słysząc to, zatrzymałam się. Zaskoczona skupiłam wzrok na Chacie. Dopiero wtedy zdałam sobie, że sprawa musi być naprawdę ciężka. Jego oczy unikały mojego spojrzenia. Były wpatrzone w jakiś szczegół na murze i wyrażały wielkie zawstydzenie i uczucie bezsilności. Mogłabym wręcz przysiąc, że zaszkliły się. Z jego twarzy zniknął uśmieszek, który raczył wszystkich wokół. Za to ustąpiła miejsce dwóm czerwonym plamom po obu stronach jego buźki. Było widać jak bardzo jest poważny. Westchnęłam, po czym wzięłam w ręce telefon. Po kilkunastu sekundach klikania na nim i machania palcem, uśmiechnęłam się do niego.
          - Mam w tej chwili nieco czasu. Przejdziemy się gdzieś?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro