Część III: Zabić Stwórcę
W Niebiosach nie było więzienia, zatem za celę dla Kamaela posłużył zwykły pokój, zaryglowany od zewnątrz. Pomieszczenie wydawałoby się wygodne, gdyby nie ciężar psychiczny, który nosił w sobie „Wyzwoliciel". Postacie z obrazów w złotych ramach łypały na Kamaela. Wydawało mu się, że widzi w nich odrazę, obrzydzenie. Zapach świeżo pomalowanych ścian, który wdzierał mu się do nozdrzy miał być ostatnią rzeczą, którą zapamięta. Zabawne. Ciemnowłosy anioł siedział na skraju łóżka, a obok niego Amriel, trzymając mu rękę na ramieniu.
— Naprawdę to zrobiłeś?
Kamael pokiwał tylko głową. Ciężko mu było to powtarzać.
— Nie wierzę, że zrobiłeś to tak po prostu.
— Ale zrobiłem, Am. Nie powinno cię tu być.
— Nie mów tak.
— Zawsze byłaś przy mnie, ale... — zaczął.
— I zawsze będę, Kam! — przerwała mu z werwą anielica.
— ...Ale pogódź się, twój przyjaciel jest mordercą.
Amriel zamrugała, lekko się czerwieniąc.
— No tak... przyjaciel.
— Coś nie tak? — zapytał zbity z tropu.
— Nie, nie, wszystko w porządku — zapewniła białowłosa, po czym na chwilę umilkła. — Opowiedz mi całą historię. Jak to było?
Kamael wzruszył ramionami.
— Myślę, że nie ma co opo...
Złapała go za rękę i popatrzyła mu głęboko w oczy. Zielone jak szmaragdy tęczówki wwierciły się w czaszkę Kamaela.
— Nalegam — rzuciła twardo.
Ten wzrok zawsze działał. Zawsze.
— No dobrze.
***
Dzień rebelii
Stało się. Stanęli naprzeciw samego Stwórcy. Odziana w białe szaty postać nie odezwała się ani słowem. Stwórca wyglądał jednocześnie jak człowiek i istota zupełnie do człowieka niepodobna. Mimo iż twarz wyglądała na zwyczajną, wydawała się... nieludzka. Boska. Aura mocy była przytłaczająca, zdawało się, jakby stojąca przed Kamaelam i Uzjelem postać mogła zrobić absolutnie wszystko. Była definicją słowa „bóg". A jednak nie zrobiła nic.
Aniołowie ruszyli naprzód. Najpierw niepewnie, powolnymi krokami, potem coraz szybciej. Postać nie kiwnęła palcem. Kiedy zbliżyli się na odległość dwóch kroków, niespodziewanie niewidzialna siła zatrzymała ich w miejscu. Nie mogli się ruszyć. Ani o centymetr. Ani nogą, ani nawet palcem u ręki. Co oni sobie wyobrażali? Że od tak podejdą do Stwórcy i go zabiją? To był błąd, obaj to wiedzieli.
— Czy naprawdę tego chcecie? — odezwał się Stwórca potężnym głosem, jednak nie otworzył ust, słowa wydobywały się zewsząd, z każdej strony, jakby ich otaczały.
— Twoje dni są policzone — stwierdził Kamael, choć wcale nie był tego pewien. — Jeśli nie my, to zaraz zjawią się tu wszystkie anielskie zastępy.
Postać w bieli westchnęła, a magiczna bariera zniknęła. Znów mogli się poruszać. Zacisnęli pięści dla pewności i ruszyli biegiem w stronę przeciwnika, a ich kroki odbijały się echem od nieistniejących ścian. Wszak stali na białej podłodze pośrodku niczego.
Uzjel dopadł Stwórcę pierwszy. Topór anioła wbił się w ramię ich zwierzchnika. Ten nawet nie jęknął. Próżno było szukać śladów krwi. Stwórca uniósł rękę.
Za późno na cokolwiek. To był koniec Uzjela. Postać w bieli zaraz miała go zabić. A potem Kamaela i resztę. Jedyną szansą było zrobienie czegoś nieprzewidywalnego. Czegoś, co zaskoczyłoby nawet samego Kamaela. Samego Boga.
Nie myśląc dłużej, wykonał dwa potężne susy i wymierzył pchnięcie przez ciało Uzjela wprost ku sercu Stwórcy. Ostrze nakłuło pierwsze ciało, brudząc się anielską krwią.
— Wasza wola — stwierdziła zasępiona postać w bieli i rozpadła się na tysiące kawałków zanim miecz Kamaela przebił się przez ciało Uzjela.
Niestety było już za późno. Nie zdążył wyhamować pędu broni. Klinga przebiła ciało anioła, a ten jęknął głucho
Kamael zadrżał. Co on zrobił?! Stwórca zginął zanim został przebity mieczem. Kam nie musiał zabijać przyjaciela. Mógł go oszczędzić. Uzjel mógł przeżyć do cholery!
— Uzjel, ja...
Oboje osunęli się na kolana opuszczając broń.
— W porządku, Kam. Wiem, co chciałeś zrobić. Sam pewnie postąpiłbym tak samo. — Zakaszlał krwią. — Może to i lepiej? Nie chciałem dźwigać tego brzemienia.
Uzjel upadł na plecy w kałuży błękitnej krwi.
— Nie musiałem tego robić, ja... od razu spisałem cię na straty. Mogłem znaleźć inne wyjście.
— Kam, nikt nie musi wiedzieć, jak to wyglądało. Powiedz, że ty zabiłeś Stwórcę, a ja zginąłem w walce. Tak będzie lepiej, nikt nie będzie wtedy podważał twoich zamiarów.
— Nie mogę tak, Uzjel. — Po policzku Kamaela spłynęła łza.
— Możesz. I zrobisz to. Zbyt wielu już zginęło, nie ma potrzeby wszczynać kolejnych kłótni między nami — stwierdził, po czym zawahał się. — Ale nie jestem pewien, czy dobrze zrobiliśmy. Czy to było tego warte? Nie czuję się jakoś wyjątkowo. Nie czuję, jakby coś się zmieniło. A wielu zginęło. Czy tego właśnie chcieliśmy? — Zakaszlał, a krew wyciekła mu z ust. — Wolności? Za jaką cenę? Mieczem i płomieniem zgotowaliśmy sobie taki los. Zabiliśmy Stwórcę. Zabiliśmy go. My, jego własny oręż. — Pokręcił głową. — Ja go zabiłem.
— Niedługo wszystko się zmieni. Zbudujemy nowy świat.
— Ty zbudujesz. Zadbaj, żeby nasze zbrodnie były czegoś warte.
Uzjel jęknął cicho i zamknął oczy. Wyzionął ducha. Kamael upuścił miecz.
Nie chciał dźwigać tego brzemienia. Tego kłamstwa. A już na pewno nie chciał być następcą Boga. Nie po tym wszystkim. Miał ochotę zginąć tu, razem z Uzjelem i Stwórcą.
Nowy świat? Jeśli miał jakiś powstać, to bez jakiejkolwiek władzy, bez buntów. Inaczej nic się nie zmieni. Ale czy to było w ogóle możliwe?
***
— Nie jesteś mordercą, Kam.
— Jestem — zaprotestował.
— Może zadziałałeś zbyt pochopnie, ale zrobiłeś, co uważałeś za słuszne.
Kamael pokręcił głową.
— To nie było słuszne.
— Kamaelu — powiedziała kładąc mu dłonie na twarzy — dla mnie postąpiłeś tak, jak było trzeba. Ja... wiesz, że...
Rozmowę przerwał im Michael, otwierając drzwi z impetem. W rękach dzierżył swój długi, uformowany ze światła miecz. Na twarzy rudzielca malował się smutek i rozczarowanie.
— Aniołowie zdecydowali, że karą dla ciebie będzie śmierć.
— Michael! Nie możesz! To nie było tak. Kamael, powiedz mu wszystko! — załkała Amriel.
— Nie, w porządku Am, byłem na to gotowy.
Ciemnowłosy anioł wstał z łóżka i uklęknął. Opuścił głowę i nadstawił kark.
— Zrób to szybko, Michaelu.
Rudzielec skinął głową i powoli, leniwie uniósł miecz.
— Nie, stój! — wrzasnęła Amriel, ale nie zdążyła nic zrobić.
Ostrze poszybowało w dół, by ciąć na ukos głowę Kamaela. Powietrze zaświstało. Czarnowłosy zamknął oczy.
Nie poczuł ciosu. Otworzył powieki, klinga zatrzymała się tuż obok jego głowy.
— Odejdź stąd — warknął Michael.
Kamael otworzył oczy.
— Odejdź stąd i nigdy nie wracaj. — Rudzielec zdematerializował swój miecz.
— Ja...
— Otworzę ci portal — rzucił sucho Michael. — Oficjalnie jesteś martwy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro