Dzień targowy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Chodziłam po targu i podjadałam owoce prosto z koszyka przewieszonego przez jasne ramię. Sok spływał mi po palcach, kiedy wgryzłam się w wyjątkowo soczystą gruszkę. Chyba nigdy nie kosztowałam lepszej. Zapach jesiennych owoców owijał targ słodką wstęgą, a kuszące intensywnymi odcieniami warzywa dopełniały tej sensualnej uczty.

Przechadzałam się alejkami, przy których można było kupić tegoroczny złocisty miód, sprowadzane z daleka cytryny i pomarańcze, pyszniące się bogatym fioletem bakłażany, buraki i cebule, cieszące oko wielobarwne dynie, pomarańczowe marchewki czy cudownie zielone papryki, brukselki i liście jarmużu. Uwielbiałam targ. Odkąd pamiętam, przychodziłam tu z babcią, która uczyła mnie, jak wybierać najlepsze okazy i u których sprzedawców kupować, a których omijać szerokim łukiem.

Dziś zjawiło się tu więcej ludzi niż zazwyczaj, a wszystko to przez święto przesilenia jesiennego. Dziewczęta z miasteczka zapewne już nie mogły doczekać się tańców, z kolei wszystkie młode mężatki będą turlały dynię tak, aby nie pękła, by wywróżyć, która z nich pierwsza doczeka się dziecka. Mężczyźni pochwalą się uzbieranymi nad ranem grzybami, by porównać ich wielkość i w ten sposób podbudować swoją samoocenę, a starszyzna będzie przyglądać się temu wszystkiemu, śmiejąc się, popijając świeży cydr i podjadając gorące, aromatyczne paszteciki. Jesienny księżyc w pełni będzie patrzył na to i im błogosławił.

Ale nie mnie, nie tym razem. Ja marzyłam tylko o tym, by wrócić do domu i odłożyć ciężki kosz z zakupami. Po dwóch tygodniach od ostatniej misji wciąż cieszyłam się spokojem i odpoczynkiem. I nawet dziś, kiedy ponownie będę mogła zanurzyć się w lekturze, grzejąc się przy kominku i popijając grzane wino, stanę się najszczęśliwszą osobą pod słońcem.

Nikt mi w tym nie przeszkodzi.

Szybko kupiłam jeszcze dwa tuziny pięknych, świeżych jaj i właśnie zmierzałam do sprzedawcy cukru, ostatniego składnika na mojej liście, gdy usłyszałam:

— Potrzebuje pani pomocy.

To było raczej stwierdzenie niż pytanie.

— Poradzę sobie — odparłam natychmiast, nie obdarzając mężczyzny choćby przelotnym spojrzeniem.

Mimo to natręt zwinnie podniósł mój kosz.

— Nalegam — rzekł.

Westchnęłam i obróciłam się do niego.

Słowa, które miałam na końcu języka, nie odważyły się opuścić moich ust, bowiem przede mną stał nikt inny, jak kapitan – cel mojej ostatniej misji. Jak mnie tu znalazł? Czy trafił tu po jakimś śladzie, który przeoczyłam? Czy to możliwe, że jego obecność tutaj jest przypadkowa?

Musiałam zmienić taktykę i jednocześnie jak najszybciej się go pozbyć.

— Życie nauczyło mnie już, że nie ma niczego za darmo. Czego więc chcesz, nieznajomy?

— Tylko trochę czasu spędzonego razem — odparł gładko, choć w jego ciemnozielonym spojrzeniu pojawił się łobuzerski błysk, od którego zrobiło mi się gorąco.

Zapomniałam już, jaki był przystojny. Miał miedziane włosy zaczesane do tyłu, szerokie barki, które zawsze podobały mi się u mężczyzn, delikatne zmarszczki w kącikach oczu, a także dwuznaczny uśmiech, niby niewinny, a tak naprawdę wodzący na pokuszenie. Podmuch chłodnego wiatru przyniósł ze sobą jego zapach: perfum o aromacie dębowego mchu i cyprysu, świeżego potu i czerwonego wina, jakim musiał raczyć się całkiem niedawno.

Przełknęłam ślinę, walcząc ze sobą. Przez ostatnie miesiące skoncentrowałam się wyłącznie na misjach zlecanych mi przez ojca i zapomniałam już, kiedy byłam z mężczyzną. Teraz wszystko wróciło do mnie ze zdwojoną siłą.

Musiałam wyjaśnić samej sobie, że przespanie się z niedawną ofiarą było bardzo, bardzo złym pomysłem. Pokręciłam głową, wyciągając dłoń po swoją własność.

— Niestety, ale obecnie w ogóle nie dysponuję wolnym czasem. A że nie mam czym zapłacić, nie mogę przyjąć twojej pomocy.

Po tych słowach niechętnie oddał mi kosz. Nasze palce zetknęły się na kilka sekund. Moje ciało przeszył rozkoszny dreszcz.

— Mam nadzieję, że zmienisz zdanie. Gdyby tak było, znajdziesz mnie w Gospodzie pod Złotą Gęsią. Pytaj o Rolanda z Verres.

Kiwnęłam głową i oddaliłam się bez słowa.

Musiałam od niego uciec, zanim zrobię coś głupiego, co narazi mnie na niebezpieczeństwo.

Zatrzymałam się dopiero trzy ulice dalej, upewniwszy się, że kapitan mnie nie śledzi. Oparłam się o ścianę jakiegoś domu i odetchnęłam głęboko z ulgą. Nie poznał mnie.

Nigdy bym nie podejrzewała, że jedna z moich ofiar zawędruje na kraniec Wszechkrólestwa. Jeszcze mniej prawdopodobne wydawało mi się, że zostanę przez nią zaproszona na randkę, bo zapewne tym miała być zawoalowana prośba Rolanda z Verres. Od naszego ostatniego spotkania kapitan nieco zmizerniał, jakby coś go dręczyło. A ja dokładnie wiedziałam, co to jest – myśl, że zdradził swoich przyjaciół. Być może przybył tu, wiedziony pogłoskami o miejscu stałego pobytu Złotki. Że też ze wszystkich, które rozpuszczałam, sytuując swój rzekomy dom na wszystkich krańcach naszych ziem, musiał wysłuchać akurat tej!

Miałam jednak przewagę, gdyż nikt tak naprawdę nie wiedział, jak wygląda magiczna trucicielka. A już z pewnością żaden mieszkaniec tego niewielkiego miasteczka na zapomnianym przez bogów krańcu Wszechkrólestwa nie mógł podejrzewać, że skryta, żyjąca w odosobnieniu, skromna dziewczyna to właśnie Złotka. W czasie rzadkich wizyt w miejscowej gospodzie słyszałam co prawda kilka plotek, a nawet ze trzy pieśni o niesławnej czarodziejce, ale żadna z nich nie wiązała się z tym miejscem ani, co ważniejsze, ze mną samą.

Chciałam, aby tak pozostało.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro