Scheda

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Tym razem było blisko — powiedziałam do siebie, wycierając dłoń o spódnicę.

Uspokoiłam oddech i prosto z domu kapitana udałam się do tawerny na spotkanie z moim zleceniodawcą. Byłam pewna, że nikt mnie nie śledzi, bo mężczyzna jeszcze przez co najmniej godzinę nie odzyska przytomności, więc nie wezwie pomocy, ale i tak wolałam nie rzucać się w oczy. Złapałam cudzy płaszcz cuchnący przypaloną cebulą, zarzuciłam go na siebie i założyłam kaptur na głowę. Zgarbiłam się, zasłoniłam dłonie materiałem, żeby pogłębić wrażenie, iż jestem tylko powolną, całkiem niegroźną staruszką.

— ... to wszyscy — zakończyłam jakiś czas później, wyrecytowawszy listę szpiegów. — Teraz pora na drugą część mojej zapłaty.

Wielki, łysy mężczyzna stojący naprzeciwko  wybuchnął śmiechem. Nie byłam pewna, czy miał on źródło w radości z posiadania przydatnych informacji, czy z czegoś mniej dla mnie korzystnego. Parol nie słynął z poczucia humoru, lecz raczej z bezwzględności, skuteczności i wielkich pięści o licznych odciskach po niezliczonej ilości walk, które odbywał, odkąd wybił się z pozycji ulicznika do najlepiej poinformowanego mężczyzny w stolicy.

— Myślisz, że ci zapłacę? — spytał, wyszczerzając pożółkłe zęby i utwierdzając mnie w przekonaniu, że dzisiejszy dzień nie będzie należał do najspokojniejszych. Powinnam była się tego domyślić. Przed świętem przesilenia jesiennego ludzie zawsze wariowali. Mogłam nie brać tego zlecenia... ale jaki miałam wybór? Żaden. Król nigdy nie dawał mi pola do dyskusji. Rodzice już tak mają. — Już i tak dostałaś za dużo! Nikt tyle nie bierze, nawet moi szpiedzy!

— Widocznie nie są tak dobrzy, jak ja — odparłam spokojnie.

— Twoja impertynencja jest tak niewiarygodna, jak twoja reputacja — syknął wielkolud, opierając się o stół na zaciśniętych pięściach. — Uciekaj, dopóki nie zmienię zdania.

Nic nie mówiąc, wystawiłam pustą dłoń w jego stronę, tym niemym gestem domagając się zapłaty. On również nic nie powiedział, tylko machnął ręką, jakby odganiał muchę. Na ten widok uniosłam jedną brew, ale wciąż nie opuszczałam lewego ramienia.

— Ja z kolei miałam nadzieję, że osoba o twojej reputacji będzie mądrzejsza, jednak widzę, że byłam w błędzie.

Po tych słowach dmuchnęłam lekko, a niemal niewidoczny pyłek, który miałam na dłoni, pofrunął w stronę mężczyzny. Pomogło mi to, że właśnie nabierał powietrza, chcąc zapewne mnie przepędzić lub zwyklinać. Parol zakrztusił się i chwycił za serce. Opadł na ławę, wybałuszając  oczy.

— Kto mieczem wojuje, od miecza ginie — powiedziałam sentencjonalnie, odchodząc. — Ja nie dostałam całego złota, a ty nie masz wszystkich imion.

Wolałam nie otrzymać połowy zapłaty, niż być w pobliżu, kiedy Parol odzyska zdrowie. Byłam bowiem pewna, że odrobina mojego słodkiego pyłu podana do dróg oddechowych nie będzie działała zbyt długo. Tym razem szłam tak szybko, jak tylko mogłam, by nie narażać się na nadmierną uwagę. Zmierzałam prosto do tymczasowego schronienia. Na szczęście dla mnie w mieście był dziś dzień targowy i ulice były przeludnione. Przekupki oferowały pachnące przyprawy, kuśnierze zachwalali wygarbowane skóry, górale przybyli z kożuchami na zimę, a pomiędzy nimi wszystkimi przechadzały się kobiety sprzedające cydr, paszteciki z grzybami i pieczone kasztany oraz gęsinę.

Niełatwo będzie mnie znaleźć w takim tłumie.

Kiedy dotarłam do wynajętego pokoju znajdującego się na górnym piętrze karczmy pachnącej świeżą pieczenią i gotowanymi gruszkami, pozbierałam cały swój skromny dobytek. Chwilę potem pozwoliłam sobie na kilka głębokich wdechów, a następnie opuściłam przybytek.

Pierwszego żołnierza zobaczyłam zaraz po przekroczeniu progu. Rozglądał się uważnie i przypatrywał się mijanym przechodniom, jakby kogoś szukał. Szybko wróciłam do środka, powiedziałam karczmarzowi, że zapomniałam czegoś z góry i wbiegłam po schodach. Natychmiast po zamknięciu za sobą drzwi nabrałam złocistego pyłu z malutkiej puderniczki trzymanej w puzderku przy biodrze i wtarłam go we włosy, twarz i dłonie. Wyszeptałam słowa zaklęcia i zerknęłam w lustro. Moja twarz dojrzała niczym muśnięta słońcem gruszka nashi, włosy ściemniały, a na rękach pojawiły się nieliczne starcze plamki. Wyglądałam na blisko pięćdziesięcioletnią kobietę. Wyjęłam z tobołka jasną narzutkę z materiału wysokiej jakości, zakrywając nią górną partię ciała.

Poszukiwano młodej trucicielki. Nikogo nie będzie obchodziła starsza żona kupca bławatnego.

Tym razem pewnym, statecznym krokiem przekroczyłam próg karczmy i, walcząc z potrzebą rozglądania się wokół, w końcu nie była to moja pierwsza misja, udałam się prosto do miejsca postoju powozów. Musiałam jechać na południe, ale na wszelki wypadek wolałam jeszcze trochę pokluczyć w krętych uliczkach, nad którymi zamykało się sklepienie ze splątanych gałęzi zrzucających barwne liście. Ostatecznie wsiadłam do powozu, który opuścił królewskie miasto, gdy w mglistym powietrzu rozszedł się przytłumiony dźwięk dziewiątego dzwonu.

***

Dwa dni później weszłam pomiędzy szpaler starych dębów. Żołędzie umykały spod moich stóp, wyczuwając, kto się zbliża. Wiewiórki skakały na gałęziach, witając mnie. Ptaki rozśpiewały się na całego. Uśmiechnęłam się.

— Urosłyście — powiedziałam do dyń rosnących obok domu. — Kiedy was opuszczałam, byłyście o wiele mniejsze.

Wielkie, pomarańczowe i kremowe odmiany leżały obok niedużych, intensywnie marchewkowych i zupełnie malutkich, białych i zielonych dyń. Wszystkie były piękne. Uwielbiałam dynie.

Minęłam dwie imponujące kępy fioletowych chryzantem, weszłam po schodkach i otworzyłam drzwi domu ukrytego na skraju Wielkiego Lasu. Z daleka od centrum Wszechkrólestwa i każdego, kto mógłby mi zagrozić.

— Nareszcie w domu!

Powitał mnie znajomy aromat suszonych ziół, moich ulubionych korzennych ciastek i czerwonego wina. Umierałam z głodu, ale najpierw musiałam napalić w kominku i się umyć. Z prawdziwą przyjemnością zmyłam z siebie podróżny kurz i magiczny pył. Moje włosy nareszcie wróciły do naturalnego koloru: miały barwę skrzydeł kruka. Była to jedna z dwóch cech należących do schedy po mojej babci.

Drugą była magia.

Moja babka była potężną czarownicą.

Ja nie byłam tak silna, ale radziłam sobie całkiem nieźle. Znalazłam doskonały sposób na zarabianie dużych kwot w krótkim czasie, dzięki czemu żyłam dostatnio. Mój dom, mimo że znajdował się na kompletnym odludziu, był pełen najlepszej jakości sprzętów. Chodziłam ubrana w najdelikatniejsze tkaniny zdobione złotem. Piłam doskonałe wino i jadłam egzotyczne potrawy. Nie brakowało mi niczego.

Moim największym darem było wkładanie magii w jedzenie. I może to brzmi irracjonalnie, ale mąka i cukier puder nadawały się do tego jak nic innego. Wystarczyło, że w trakcie pieczenia ciasta szeptałam czy wyśpiewywałam magiczne słowa albo po prostu wykorzystywałam zaczarowane uprzednio składniki, a mogłam osiągnąć naprawdę wiele – zamrażałam oddech, odbierałam czucie w członkach, skłaniałam do współpracy tych najbardziej opornych i manipulowałam emocjami. Wszystko po to, by wiedzieć więcej.

Moje doświadczenie jasno pokazywało, że nie ma drugiego tak drogiego towaru, jak informacje. Nawet złoto nie umywało się do uzyskania odpowiedzi na dręczące ludzi pytania: czy on mnie zdradza, kiedy nastąpi atak, bla, bla, bla. Mogłam pomóc tym biedakom, i nierzadko to robiłam, ale zawsze za odpowiednią cenę. A że kochałam złoto i zawsze kazałam sobie płacić właśnie w tej walucie, zyskałam nawet własny przydomek. Zostałam Złotką. Co zabawne, nie było to zresztą dalekie od prawdy, gdyż moje prawdziwe nazwisko brzmiało Aurum. Nazywałam się Vive Aurum.

Mój sposób na życie wymuszał szkolenie u mistrza cukiernictwa, więc zjeździłam pół świata, ucząc się od najlepszych. Dzięki temu nikt nie mógł oprzeć się wypiekom, które wyszły spod moich rąk. Potrafiłam zrobić wszystko – bezy tak słodkie, że miód zdawał się przy nich piołunem, wielopoziomowe torty ozdobione jadalnymi kwiatami, puszyste karpatki, niskie ciasto o smaku gorzkiego kakao, za które płaciłam jak za diamenty, doskonałe eklery i przeróżne tarty. Musiałam to umieć, gdyż każda z moich ofiar miała swoje ulubione słodycze, a dzięki wiedzy na temat tego, czemu nie potrafi się oprzeć, mogłam wymusić na niej sięgnięcie po dodatkową porcję deseru, jeśli dostatecznie długo nie reagowała na zaklęte w wypieku czary.

Na razie jednak wyjęłam ze spiżarni doskonałą tartę czekoladową ozdobioną złotym pyłem, umieściłam w niej karteczkę z jadalnego papieru i przy pomocy moich leśnych przyjaciół wysłałam ją do człowieka, który zapewne z niecierpliwością czekał na tę informację. Ukończywszy ostatecznie misję, oddałam się przyjemnościom. Zamierzałam wykorzystać wolny czas na zaklinanie kolejnych produktów do moich słodkich wypieków, wysypianie się do południa i lekturę książek. Jesień to idealny czas na małe rozpieszczanie samej siebie. Podjadanie kandyzowanych wiśni, w których zawarłam niegdyś czar szczęścia, zdecydowanie zaliczało się do tej kategorii.

****************************************************************

Jak widzicie, w opowiadaniu będziemy mieć dwie perspektywy :)

Podobały Wam się opisy słodyczy? Nie ukrywam, że lubię je pisać (kto czytał Księżniczkę... ten wie!).

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro