18 cz2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pov nightmare.

Czekaliśmy aż slendi otworzy nam te zasrane drzwi.  Wszyscy się nudzili. Jeff ostrzył nóż, Sally i ja głaskałyśmy Smile.Doga, mój Toby dokuczał Maskiemu,  I długo tak wymieniać...

Po wieczności, dosłownie drzwi się otwarły. Dzieki ci boże za to. Przed nami ukazał się długi korytarz, na którym końcu była śluza. Ten świat mnie nie lubi.

Przed nami szedł Slenderman w krwi. No co się dziwić, jak zawsze to on zaczyna zabawę.  Focham się. No dobra żart.

Przy białych jak w szpitalu ścianach leżało 5mężczyzn z dziórami w ciele. Wiecie kto ich zabił.. ? Prawda...?

Otwarliśmy pierwszą śluze, przed nami stało trzech gości w kombinezonach W.D.S.M.  Wtem na ścianach pojawiły się czerwone lampki i bardzo hałaśliwy alarm.

-co do chuja??..- przekrzyczał dźwięk jeff.

Idźmy dalej

Rozkazał Slendi.

Jane i Joanna zabiły tamtych ludzi.

Szliśmy, a dokładniej biegliśmy ku nastepnej śluzie.

-czy to jakieś kurwa żarty?- za nami zatrzasnęła się śluza i zaczeła się do nas zbliżać.

- ben, zatrzymaj to jakoś!!- darła się clocky.

-tylko jak?- elf, podbiegł do mechanizmu.

- tam masz panel sterujący!- upomniał go Jeff.

- i co teraz? I co teraz? I co teraz?- masky załamał się. Usiadł na podłodze i zaczął kołysać się w przód i w tył.

Podeszłam do niego i dałam mu z liścia. Na co on podziękował pod nosem i podszedł do swojego brata. Słychać było że skarżył mu, że go uderzyłam.

- Ben pośpiesz się!- krzyczała Jane.

Ściana była coraz bliżej nas...

- mam!- w tym samym momencie śluzy otwarły się, ukazując nam z obydwu stron oddziały W.D.S.M. 

-no to przejebane. - skomentował Hoody.

-pff.

-na trzy zabijamy ile się da. Raz, Dwa, Trzy.- zaczełam biec w strone ludzików. Kiedy byłam już przy pierwszych trzech mundurowych zamachnełam się siekierkami. Jednemu rozwaliłam głowę na dwie połówki. Kołomnie atakowała Jane i Sally.

-kto najwiecej zabije ten umawia się z którą chce dziewczyną!!- zaczął krzyczeć Offenderman. Boże, miej mnie w opiece.

~~~

Pov Shadown.

Koleś padł martwy na ziemie. Po czym zaczeły świecić sie czerwone lampki i zaczeła wyć monotonna muzyczka,  wole już dwonek na lekcje. Przez mosiężne drzwi wbiegło do pomieszczenia czterech żołnierzy.

Z uśmiechem na twarzy podeszłam do nich.  Jeden z nich zaczął się wycofywać gdy zobaczył jak zabijam jego znajomego. Z resztą poszło gładko. Robili podstawowe błędy. ..

Wyszłam z pokoju, przez otwarte drzwi. Pusto. Wszedzie szlitalna biel, wszystko w bieli! Zaraz tu zwariuje!

Szłam chwilę korytarzem.  O dziwo był pusty, bardzo pusty. Jedyne co było słychać to moje kroki i to jak oddycham. Nawet lampy nie hałasowały.  Nie wiem ile tam byłam, ale z dobre 2 kilometry przeszłam. Chyba.

To bez sensu. Usiadłam przy ścianie, i oparłam się o nią. Ta cisza zaczyna mnie irytować. Jeszcze ta biel... bede mieć uraz do końca życia.

Zamknęłam oczy oddając się całkowicie myśleniu.

Jeżeli zabiłam ich szefa to powinni mnie szukać i próbować zabić. A nie czekać, aż zwariuje...

Patrzyłam na sufit.  Biel i jeszcze raz biel.

Wstałam i zaczełam z wolna iść do przodu, a może do tyłu?

Korytarze były bez drzwi, jedynie łączyły się z sobą tworząc labirynt. To nie jest normalne miejsce. ...

###

-mamo?- dziewczynka usiadła przy swojej rodzicielce. - pojedziemy do sklepu?

Kobieta spojrzała na brązowe oczy córki, której włosy spadały na twarz.

- Po co słońce?

- chce kupić Steve jakiś prezent.

Kobieta uśmiechnęła się promiennie i pogłaskała dziewczynkę po głowie.

- kochanie, ale to ty masz urodzinki.

- ale.. ja kocham braciszka! - dziewczynka krzyknęła i zaczęła biegać wokół matki. Kobieta cicho się zaśmiała.

- dobrze, dobrze pojedziemy do sklepu.

- jej! Ide powiedzieć Steviemu!- Scarlet pobiegła na piętro....

""""
Od autr.

Wiek debilny wyszedł mi ten rozdział.  :(

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro