Rozdział 13

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

   Chodziłem spanikowany w tę i we tę po mojej komnacie. Nie potrafiłem się uspokoić, bo wyrzuty sumienia coraz bardziej mnie zjadały, a jeszcze nawet nie doszło do walki. Miałem zabić smoka. Kiedyś byłbym dumny, że to mnie przypadł ten zaszczyt, lecz dziś już się tak nie cieszyłem, bo jak Smok Słońca może zabić innego smoka? Może i nie oswoiłem się całkowicie z moją drugą tożsamością, ale i tak czułem się źle na samą myśl o tym. To tak jakby kazano mi zabić drugiego człowieka bez powodu, tylko po to, żeby zdobyć tytuł. Nawet nie mógłbym kogokolwiek zgładzić. To niemoralne.

   Jakoś samoistnie przystanąłem przy lustrze i spojrzałem na swoje odbicie. Moja twarz wyrażała strach i niepokój. Jeśli uda mi się zabić smoka, to mam znów tu stanąć i zobaczyć siebie?

   Na chwilę spuściłem wzrok, by zmienić oczy na smocze i ponownie wbiłem spojrzenie w moje odmienione oblicze. Patrzyłem na te złote oczy z wąską źrenicą w kształcie elipsy, ułożoną w poprzek jak u węża. Pierwszy raz tak intensywnie przyglądałem się nim. Było w nich coś, czego nie potrafiłem opisać słowami, jakby emanowała z nich jakaś energia, moc. Patrząc tak, poczułem, jakby moje serce zabiło inaczej.

   Nie myśląc, co właśnie robię, instynktownie przemieniłem się w smoka. Podziwiałem kolce nad moją głową, przypominające mi promienie słońca. Ponownie spojarzałem na oczy. Odniosłem wrażenie, że teraz wyglądały inaczej. Po prostu pasowały do tego wcielenia tak idealnie. Poczułem krążącą w moich żyłach energię. Potężną energię. Każda komórka mego ciała nią emanowała. To uczucie było tak obezwładniające, że przymknąłem powieki, by się nim napawać. Serce zaczęło bić mi szybciej. Wsłuchałem się w jego uderzenia. Było to takie uspokajające, że zupełnie odpłynąłem. Pomyślałem ponownie o promienistej koronie na głowie i nagle ta moc przeszła tam. Otworzyłem zatem oczy i zobaczyłem ogień rozchodzący się między kolcami, ale nie wyglądał typowo, lecz bardziej przypominał właśnie kolor słońca, a moja głowa zdała mi się, jakby nim była. Ten blask całkowicie zajął moją uwagę. Nagle poczułem się, jakbym był w innym świecie. To odczucie było takie mistyczne. Postrzegałem siebie teraz zupełnie inaczej niż dotychczas. Po prostu w stu procentach poczułem się smokiem, Smokiem Słońca.

   Nagle usłyszałem pukanie do drzwi, co przywróciło mnie do teraźniejszości. W jednej chwili przemieniłem się w człowieka, lecz to chwilowe otępienie jeszcze we mnie zostało.

   – Nawis, idziesz na walkę czy się poddajesz? – powiedział złośliwie Netum.

   Podziałało to na mnie jak kubeł zimnej wody, bo w jednej chwili znalazłem się przy drzwiach i otworzyłem je.

   – Chyba śnisz, że się wycofam – prychnąłem, wymijając go i trzaskając.

   – Jakoś wątpię, że zabiejsz smoka, bo albo zwyczajnie nie dasz rady, ponieważ zabraknie ci umiejętności, albo twoja psychika nie zdoła tego uczynić – odrzekł pewnym przekonania głosem.

   Odruchowo zacisnąłem dłonie w pięści, napinając również całe moje ciało.

   – Jeszcze się przekonasz, że nie masz racji – odparłem chłodnym tonem, nawet na niego nie patrząc, po czym ruszyłem przed siebie.

   Na szczęście Netum się już nie odezwał i tylko słyszałem jego kroki za mną. Cieszyłem się, że zachowywał dystans, ponieważ nie miałem ochoty go widzieć.

   Moje myśli zajęło wspomnienie tego słonecznego ognia. To wyglądało tak majestatycznie. Czy mógłbym do czegoś używać tego? Bo jakieś zastosowanie na pewno to miało. Denerwowało mnie, że nie wiedziałem nic o sobie. Jak miałem okiełznać tę tkwiącą we mnie moc? Wiedziałem, że była potężna, bo to czułem. Pierwszy raz tak dobrze było mi w smoczej skórze, że mógłbym się z nią nie rozstawać. No właśnie, a zaraz mam zabić smoka.

    Westchnąłem ciężko, spuszczając głowę.

   Czy dam radę to zrobić? Czy moja psychika to wytrzyma? Musiałem się tak poświęcać dla tytułu, który tak naprawdę nic teraz dla mnie nie znaczył, bo byłem Smokiem Słońca? To coś znacznie lepszego niż łowca. Przecież to właśnie łowcy boją się moich możliwości i chcą pewnie zrobić wszystko, aby mnie unieszkodliwić. Dlaczego zatem smoki chciały, bym mieszkał w twierdzy i czemu mam zostać łowcą? Czyżbym miał być ich szpiegiem? To wydawało mi się bardzo prawdopodobne.

   Gdy przechodziłem obok domu Enuiki, akurat z niego wychodziła, a jak mnie zobaczyła, to podbiegła do mnie.

   – Hej, jak tam samopoczucie? – spytała. – Bo nie wyglądasz na pewnego siebie jak dotychczas.

   Aż to po mnie było widać? Nie chciałem, by Daveth i Tenebris dostrzegli moje roztargnienie. Musiałem się ogarnąć i przybrać maskę twardziela.

   – Po prostu się zamyśliłem. – Machnąłem lekceważąco ręką. – Tak naprawdę to już nie mogę się doczekać, aż zabiję smoka – powiedziałem z lekką ekscytacją.

   – Oj tak, wiem, że dla ciebie dużo to znaczy. Myślę też, że sobie poradzisz.

   – Mam nadzieję – odparłem, ale nie zabrzmiało to pewnie, bo znów poczułem napływ paniki. Chciałem być sam, a najlepiej to w ogóle nie iść na arenę.

   – Wiesz, sama chciałabym zabić smoka, a najchętniej tego, który pozbawił życia mojego taty. To pragnienie zemsty rośnie we mnie każdego dnia od jego śmierci i dawało mi siłę na Turnieju – odrzekła poważnym tonem, a nawet wyczułem złość w jej głosie.

   Rzeczywiście podczas etapów nie zachowywała się jak dotychczas. Może i nie znałem jej dobrze, ale była raczej spokojną i nieśmiałą dziewczyną, taką która najchętniej nie byłaby łowcą. Przecież gdy pierwszy raz z nią rozmawiałem, to była taka niepewna swoich możliwości. Nie była słaba, ale brakowało jej pewnej odwagi, której widocznie przysporzyła jej śmierć ojca, bo na Turnieju Przeznaczenia pomimo tego że tuż przed wejściem na arenę się stresowała, to gdy już na niej stała, była inna. Pewna swego i pragnąca coś osiągnąć. Przykre sprawy, potrafią jednak zmienić spojrzenie na świat.

   – Może kiedyś los sprawi, że staniesz z nim oko w oko – powiedziałem, lecz wolałem, żeby tak się nie wydarzyło.

   – Zobaczymy. – Wzruszyła lewym ramieniem i kiwnęła również w tę stronę głową. – A tymczasem ty szykuj się już na to.

   – Na razie jestem spokojny, ale emocje pewnie dopadną mnie, gdy stanę na arenie wraz ze smokiem. Liczę, że zabiję go szybciej niż Daveth.

   – Dobrze by mu było, gdyby zajął drugie miejsce.

   – Też bym nie płakał z tego powodu – zaśmiałem się.

   – A wieczorem będziemy mogli się zabawić – powiedziała z uśmiechem.

   – Ty i zabawa? – spytałem zdziwiony.

   – No co, przecież uczcimy nasz nowy tytuł, a to jest okazja do tego. – Wzruszyła ramionami.

   Jeśli zabiję smoka, to przynajmniej będę się mógł upić za darmo, by choć przez chwilę nie czuć wyrzutów sumienia.

   – Tak, to jest coś – odparłem, ale nie zabrzmiało to wesoło.

   – Coś jakoś markotny jesteś, zawsze przed kolejnym etapem nosiły cię emocje, a teraz wyglądasz na przybitego – stwierdziła.

   – Nie wiem, dlaczego tak się czuję, jakoś tak mi dziwnie z tym.

   – Rozumiem, że się denerwujesz, bo przecież pierwszy raz będziesz tak blisko smoka. Kto by się go choć trochę nie bał? Jest przecież taki wielki i zieje ogniem. Budzi strach i podziw.

   – Dokładnie tak – przytaknąłem.

   – Ale będzie dobrze, zobaczysz – powiedziała, uśmiechając się, aby pewnie dodać mi otuchy.

   Resztę drogi na arenę spędziliśmy w ciszy. Enuika widocznie zrozumiała, że nie miałem ochoty na rozmowę, ale mimo to cieszyłem się, że była ze mną. Wspierała mnie, to miłe.

   W końcu na moje nieszczęście dotarliśmy na miejsce. Już po przekroczeniu wejścia dało się słyszeć szum. Nasze drogi się rozdzielały, bo ja musiałem iść korytarzem prosto, a Enuika mogła iść w lewo lub w prawo.

   – To powodzenia życzę – powiedziała, gdy stanęła przy prawym wejściu na trybuny.

   – Dzięki. – Postarałem się o lekki uśmiech.

   – W takim razie pora na najgorsze – powiedziałem do siebie, po czym ruszyłem do przodu z obojętnym wyrazem twarzy.

   Przy kracie do wejścia na arenę zobaczyłem Davetha. W sumie dzięki niemu poczułem trochę gniewu, więc jego obecność miała jakiś plus.

   – Jak tam, Nawis, gotowy na ostateczną porażkę? – spytał złośliwie.

   – A ty dalej musisz mnie w ten sposób prowokować? Wiesz, to się już staje nudne – odparłem bezuczuciowym tonem, co trochę zbiło go z tropu, bo odrobinę zniknął mu z twarzy ten jego cyniczny uśmieszek.

   – Ja cię tylko chcę zagrzać do walki, bo jakoś tak marnie wyglądasz – odrzekł z udawaną troską. – Czyżby strach cię obleciał?

   Mimo wszystko wyprowadziło mnie to nieco z równowagi. Czy naprawdę tak szybko musiałem się złościć? To aż szkodliwe.

   – Mam gdzieś jak wyglądam, zaraz się okaże, kto z nas jest lepszy – powiedziałem z lekką złością.

   – No, wrócił stary, dobry, Nawis – zaśmiał się sztucznie, na co tylko spojrzałem na niego spod byka.

   Podszedłem do kraty, by zerknąć, ile ludzi już się zeszło. Powoli całe trybuny się zapełniały i co chwilę ktoś dochodził. Czasem na tym ostatnim etapie bywało tak, że nawet stali. W końcu dziś czekało na nich krwawe widowisko. Coś o wiele bardziej ekscytującego niż walka na miecze lub strzelanie do celu. Mogli zobaczyć, jak ginie ich największy wróg. Chcieli dobrej rozrywki i najprawdopodobniej jej dostaną.

   Moje serce stopniowo przyspieszało swój rytm, bo zacząłem się stresować. Nie wiedziałem, jak potoczy się starcie. Nie chciałem zabijać smoka, lecz mimo wszystko pragnąłem wygrać i zobaczyć reakcję Tenebrisa, chociaż to i tak nie zrobi na nim wrażenia. Znajdzie jakiś mój słaby punkt i mnie wyśmieje. Tak bardzo go nienawidziłem.

   Spojrzałem na jego tron. Był jeszcze pusty, bo musiał mieć wejście, jak już wszyscy ludzie będą na miejscu. Gdy tylko się pojawi, zaczną pewnie wiwatować na jego cześć. Dla mnie był on nikim.

   Zostało już niewiele czasu, więc założyliśmy nasze przygotowane już zbroje. Czekały też na nas tarcza, siegająca do pasa, topór, miecz półtoraręczny w pochwie i mały miecz przymocowany do paska, był on już taką ostatecznością.

   W końcu nasz wielmożny pan i władca się zjawił, a tłum oczywiście nagrodził go brawami. Uniósł rękę, by uciszyć zgromadzonych.

   – Dzisiaj w końcu nadszedł tak bardzo wyczekiwany dla nas dzień – odezwał się mocnym tonem. – Bo już dziś nasi przyszli łowcy będą mieli okazję zabić swojego pierwszego smoka. Wytrwale dążyli do tego etapu, aż im się udało. Nagrodźcie teraz Davetha i Nawisa gromkimi brawami. – Ludzie klaskali, dopóki znów nie uniósł ręki. – To dla mnie zaszczyt zobaczyć tę cudowną chwilę, gdy świeżo upieczony łowca, zabija swego wroga. Niech leje się krew! Niech cierpi! Niech cierpi tak jak nasi polegli bracia! Zabijcie te smoki! – krzyknął, a ludzie powtarzali jego słowa, że zapanował ogromny hałas, przez co dało się już czuć atmosferę tego wydarzenia.

   Serce waliło mi już teraz niemiłosiernie, myślałem, że zaraz wyskoczy mi z piersi. Nie byłem na to gotowy. Bylebym tylko nie był pierwszy, chociaż miałbym to z głowy.

   Tenebris uciszył publiczność ponownie.

   – Zaraz poznamy pierwszego śmiałka – odezwał się.

   Sędzia sięgnął do koszyka, by wylosować imię, a gdy to uczynił, podszedł do Tenebrisa i dał mu karteczkę.

   – Jako pierwszy swego zaszczytu dostąpi Daveth! – krzyknął.

   Krata powoli się unosiła, a tłum już zaczął skandować jego imię. Zrobiła się ogromna wrzawa. Daveth włożył na głowę hełm, przyłbicę zostawił uniesioną, założył pas z dwoma mieczami, wziął topór i tarczę, po czym wyszedł na środek areny, kilkakrotnie unosząc ręce, co tylko wzmagało oklaski. Cieszyło go takie powitanie. Stanął przed tronem Tenebrisa i ukłonił mu się z prawą ręką na sercu.

   – Wpuścić smoka! – krzyknął władca.

   Serce zabiło mi niespokojnie. Wbiłem wzrok w duże żelazne drzwi, znajdujące się pod tronem. Daveth ustawił się gotowy z toporem w rękach. Zabrzmiały bębny, co potęgowało napięcie. Na moment publiczność ucichła, wpatrzona w jeden punkt. Sekundy dłużyły się niemiłosiernie, aż wielka metalowa zapora zaczęła się unosić. Przez chwilę nawet wstrzymałem oddchech, gdy nagle ciemnozielony smok z impetem wypadł z jego dotychczasowego więzienia. Rozejrzał się niespokojnie po arenie, a przez moment jego spojrzenie dłużej skupiło się na mnie, chyba że miałem tylko takie wrażenie. Potem skierował już właściwie wzrok na Davetha, który ruszył do ataku, zamachując toporem w stronę jego łapy, lecz smok szybko się odsunął. Wzbił się w powietrze, choć wysoko polecieć nie mógł przez kratę nad centralnym środkiem areny, po czym zionął ogniem w Davetha, który zasłonił się tarczą, odsuwając się od płomieni. Bestia zaprzestała tego i zaczęła atakować go z powietrza, a on tylko machał toporem, mierząc w brzuch lub łapy, lecz nie udawało mu się go drasnąć. Daveth nie był widocznie zadowolony z takiego obrotu spraw, bo krzyknął:

   – Nie lataj tylko, smoku! Czyżbyś się bał stanąć twarzą w twarz ze mną na ziemi?!

   Gad zaryczał głośno, a ja w głowie usłyszałem jego głos:

   – To raczej ciebie nie douczyli walki w ten sposób.

   Daveth nie mógł jednak tego usłyszeć. W sumie to dobrze, że ludzie nie rozumieją naszej mowy, choć porozumiewamy się przecież jakby w myślach.

   Gdy smok znalazł się niedaleko kraty, za którą stałem, postanowiłem się odezwać tylko do niego.

   – Nie oszczędzaj go! Niech przegra – powiedziałem.

   Widocznie zamroczyło go to trochę, bo Daveth był naprawdę bliski uderzenia go toporem w brzuch. Może nie powinienem tego robić, tylko go rozproszyłem. Szybko się jednak pozbierał i mój przeciwnik musiał zakryć się tarczą, by uniknąć jego ataku.

   – Smok tutaj? – usłyszałem głos w głowie i zauważyłem, że przez chwilę patrzył na mnie. – Wyczułem co prawda smoka, jak tu wszedłem, ale myślałem, że tylko mi się tak wydawało. Jesteś zdrajcą? – Bez problemu mówił do mnie i walczył.

   – Nie, nie – szybko zaprzeczyłem. – Jestem Smokiem Słońca i nawet nie wiem, dlaczego tu muszę przebywać. Wiem, że może trudno w to uwierzyć, ale taka jest prawda – wytłumaczyłem.

   – Smok Słońca? Och, wybacz mi moje przypuszczenie – odparł ze skruchą.

   – Ależ nic się nie stało, miałeś prawo tak pomyśleć.

   Smok nadal atakował tylko z powietrza, co niezmiernie wkurzało Davetha, bo co chwilę tylko krzyczał do niego, że jest tchórzem. Naprawdę myślał, że będzie tylko stał na ziemi? Przecież od czegoś są skrzydła. Tę lekcję zapamiętałem. Przy okazji mogłem się uczyć, jak rzeczywiście walczyć. Gad wznosił się i opadał, ale gdy był blisko zasięgu topora, szybko leciał znów do góry, a ogonem chciał uderzyć Davetha, ale on omijał go.

   – No popatrz, jak on się tu już denerwuje. Zaraz wybuchnie – zaśmiał się smok.

   – Dla ciebie to zabawa? – spytałem zdziwiony.

   – Powiedzmy, że mam już doświadczenie w walce z łowcami. Takie zagrania, męczą go. Wiadomo mnie też, ale latać to my możemy przecież długo.

   Taka walka nie podobała się widowni, więc zaczęła głośniej krzyczeć imię Davetha, by dopingować go. Widać dało mu to korzyść, bo po ponownej próbie obalenia go ogonem, udało mu się trafić w niego, przez co smok ryknął głośno. Z furią tym razem zaatakował go przednimi łapami, a Daveth omijając pazury i korzystając z nawet bliskiej odległości, rzucił toporem w nasadę skrzydła, który wbił się w ciało. Smok opadł na ziemię, wyciągając go jednym mocnym szarpnięciem pyska i rzucając daleko od Davetha, więc on szybko dobył miecza. Bestia spróbowała wzbić się z powrotem, lecz tylko głośno ryknęła widocznie z bólu i została na ziemi. Widziałem, jak krew zaczęła kapać na piasek.

   – To teraz mamy równe szanse – powiedział Daveth, zaczynając szarżę.

   Próbował dotknąć mieczem szyi smoka, lecz ten odsuwał się i sam próbował powalić go łapami lub rogami na głowie. Bestia ponownie zaczęła zionąć ogniem, więc Daveth musiał tylko osłaniać się tarczą i uciekać jak najdalej od płomieni.

   Tarcza wykonana była z metalu, który był praktycznie niezniszczalny przez ogień. Z takiego samego były wykonane łańcuchy nad areną. Rozerwanie ich podgrzewaniem nie było możliwe lub rzeba było naprawdę długo to robić, by pękły. Rzekomo sam bóg nocy, Noctis, dał ,,przepis" na stworzenie tego metalu, a wiadome było, że nie przepadał za smokami, więc mogło to być prawdą.

   Daveth przez ucieczkę zdołał zbliżyć się do topora. Miał teraz w rękach zarówno jego jak i miecz, a tarczę na moment odłożył. Ruszył z krzykiem na smoka, lecz niezbyt dobrze walczyło mu się obiema brońmi, więc gdy tylko nadarzyła mu się okazja, szybko schował miecz i chwycił tarczę. Smok już nie latał, tylko odrobinę wznosił się nad ziemię, by się bronić, lecz widziałem, że przysparzało mu to bólu. Oberwał przecież w sam mięsień, który umożliwia poruszanie skrzydłem. Pamiętałem, jak ja dostałem dosyć mocno w to miejsce drewnianym mieczem i to bolało, a co dopiero taka rana. Davethowi udało się też kilkakrotnie drasnąć go w łapy. Nagle gdy znajdował się blisko głowy smoka, ten zaczął zionąć, a chłopak zdołał ledwo co tylko przykucnąć, zaraz jednak zakrył się tarczą, lecz w tym momencie bestia uderzyła go ogonem, przez co upadł plecami na ziemię. Mógł tylko osłaniać się, bo zwierzę nie przestawało używać ognia. Musiał nawet się skulić, by tarcza całego go zasłaniała.

   Na ten niespodziewany ruch smoka, niektórzy ludzie aż poderwali się z miejsca. Zrobiło się trochę ciszej.

   Smok wkładał pod jego ochronę pazury, lecz Daveth zaciekle bronił się się toporem, aż nagle usłyszałem ryk i bestia przestała zionąć ogniem. Zauważyłem, że jeden jej palec został odcięty. Chłopak wykorzystał okazję i podniósł się od razu celując w szyję, lecz smok z lewej strony uderzył go łapą, przez co Daveth znów się przewrócił i od razu zakrył tarczą. Jednak spadł mu hełm. Zwierzę w jednej chwili znalazło się nad nim i chciało wyrwać mu przedmiot do obrony, lecz on wykorzystał ten moment i trafił toporem w szyję, ale tylko ją drasnął, bo smok szybko się odsunął. Jednak kolejne krople krwi zaczęły kapać na ziemię. Z głośnym rykiem i furią gad zaczął atakować łapami, chciał nawet gryźć zębami, ale Davethowi udawało się już odpierać ataki, a gdy widział, że zbliża się do niego ogon, to ciął go. Jego zbroja od pazurów była już pokieraszowana, brakowało jej prawego naramiennika, a w niektórych miejscach była też delikatnie przebita. Piasek na arenie powoli stawał się czerwony. Cała arena była już zbrukana krwią gada.

   Smok poderwał się do lotu i podleciał pod siatkę. Chwilę tak tylko tam się utrzymywał i nie atakował.

   – Skubany, dobry jest – powiedział nagle. – Jak widać chce, żebym się wykrwawił i udaje mu się to.

   – Dasz sobie z nim radę? – spytałem.

   – Nie wiem – odparł smutno. – Co by nie było, to cieszę się, że mogłem cię zobaczyć chociaż w ludzkiej postaci. – Skinął szybko głową w moją stronę.

   – Mogę wiedzieć, jak się nazywasz?

   – Alawar, jeśli zginę, to proszę, powiedz mojej żonie i dzieciom, że je kochałem.

   – Zrobię to – przyrzekłem.

   – Dziękuję.

   Nagle zleciał dół, chcąc powalić Davetha ogonem, ale on się odsunął i rzucił toporem, który wbił się Alawarowi w plecy, na co zaryczał głośno. Nie zważając już na nic smok, ruszył na Davetha. Znów atakował łapami, zębami, ogonem, a nawet skrzydłami. Daveth albo tylko kucał, odsuwał się, odbiegł dalej lub ciął bestię mieczem. Alawar raz jeszcze użył ognia, ale znów na nic mu się to nie przydało, a jak zauważyłem, wolał już nie znajdować się tak blisko chłopaka, gdy zionął. Topór też spadł z jego pleców, ale pozostawił kolejną dużą ranę. Widziałem, że jego ciosy nie są już tak silne i precyzyjne. Słabł na oczach, ale co się dziwić skoro krew lała się już z wielu miejsc jego ciała, bo skuteczność Davetha tylko z każdą chwilą się poprawiała. On też był zmęczony, ale adrenalina robiła swoje.

   Publiczność każde jego zranienie Alawara nagradzała brawami i krzykami. Bardzo podobało im się to brutalne przedstawienie. Ja za to z każdą chwilą miałem dość patrzenia na to i nie wyobrażałem sobie, że ja już niedługo też tam stanę.

   Nagle smok zamachnął się prawą łapą, odsłaniając nieco brzuch, a Daveth odskoczył, znajdując się bliżej Alawara i wbił mu miecz prosto w pierś. Bestia na moment znieruchomiała, lecz po kilku sekundach oprzytomniała i uderzyła chłopaka lewą tym razem łapą tak mocno, że poleciał z trzy metry od niej. Upadając, uderzył głową o ziemię i przez chwilę się nie poruszył.

   Na widowni zapanowała cisza. Ja również byłem w szoku, bo stało się to tak szybko.

   Alawar podszedł do Davetha i gdy chciał ugryźć go w głowę, chłopak nagle uniósł rękę, wbijając miecz prosto w jego szyję tuż pod głową. Przebił ją na wylot, bo widać było końcówkę broni na karku. Publiczność aż wstała, a ja nie dowierzałem w to. Smok znieruchomiał, a jego spojrzenie wbiło się we mnie.

   – Zrób to, o co cię prosiłem – powiedział, po czym jego głowa opadła nieruchomo, a zaraz runęło też całe ciało.

   Daveth jeszcze chwilę tak leżał z mieczem w szyi gada, ale w końcu wyciągnął go i wstał, lekko się chwiejąc. Nagle cisza została przerwana przez głośne oklaski i skandownie jego imienia.

   – Oderżnij mu głowę! – zaczęli krzyczeć.

   Daveth skinął głową, po czym poszedł po swój topór, złapał go dwiema rękami i następnie stanął blisko szyi Alawara. Uniósł broń, a mi momentalnie przypomniał się Emas i Tenebris, więc gdy jego ręce zaczęły się opuszczać, zamknąłem oczy. Serce okropnie mi waliło, ale po chwili uniosłem powieki i zobaczyłem tę odciętą głowę i mnóstwo aż bordowej krwi. Publiczność szalała z radości, a ja z otępieniem patrzyłem na bezwładne ciało smoka. Zacząłem szybciej oddychać przez usta, nie mogąc opanować mojej nagłej paniki. Przez chwilę nawet miałem mroczki przed oczami, ale szybko zniknęły.

   – Daveth! Daveth! Daveth! – krzyczeli wszyscy, a zwycięzca ogromnie się cieszył i unosił ręce.

   Mój szok nadal nie mijał. Nie wiedziałem, dlaczego aż tak mną to wstrząsnęło. Może dlatego, że powierzył on mi zadanie. Miał żonę i dzieci, a został zabity. To było takie niesprawiedliwe. Ta wojna co rusz zbierała swoje żniwo. To ginął smok, to łowca. Potem jedni i drudzy chcieli zemsty. Tak błędne koło cały czas się toczyło.

   – Gratuluję, Davethcie – powiedział Tenebris, a mój przeciwnik ukłonił się przed nim, po czym zszedł z areny.

   – I co nadal myślisz, że mnie pokonasz? Jakoś tak zbladłeś, czyżbyś się przestraszył? – zagadnął złośliwie.

   – A niby czego mam się bać? – prychnąłem. – Też sobie poradzę.

   – Połamania nóg zatem życzę – odparł ironicznie, a ja tylko zmierzyłem go wzrokiem.

   Kilkoro mężczyzn weszło na arenę, by zabrać smoka. Oczywiście musieli przetaszczyć go przez te jedyne dla ludzi wejście, więc zobaczyłem ciało z bliska. Było poranione w wielu miejscach, nie dziwiłem się, że Alawar osłabł z powodu utraty krwi. Jeden mężczyzna niósł głowę. Oczy smoka nie zostały zamknięte i nadal nieruchomo patrzyły w tylko jemu znany punkt.

   – Zostawcie mi tę głowę. Mam już pozwolenie, że mogę ją zatrzymać – odezwał się Daveth, a mężczyzna tylko przytaknął. – Ładny prezencik z okazji mianowania na łowcę, czyż nie? – Spojrzał na mnie.

   – Tak, bardzo ładny – odparłem obojętnie.

   – Może ty też sobie taki zaraz sprawisz.

   Wolałbym nie. Nawet nie byłem pewny, czy będę na tyle silny psychiczne, by zabić smoka, a co dopiero odciąć mu głowę.

   – A teraz zapraszam na arenę drugiego śmiałka, Nawisa! – krzyknął Tenebris, a ludzie zaczęli klaskać.

    Przełknąłem głośno ślinę, po czym zapiąłem pas z mieczami, założyłem hełm na głowę, a przyłbicę podniosłem, wziąłem do lewej ręki tarczę i do prawej topór.

   Niech się dzieje, co chce.

   Wyszedłem na arenę, a oklaski się wzmogły. Nie obchodziły mnie one. Stałem się obojętny na wszystko. Moja twarz nie wyrażała żadnych uczuć jakby została wykuta z kamienia. Stanąłem przed Tenebrisem, spojrzałem w górę na niego, po czym z niechęcią ukłoniłem się z prawą ręką na sercu. Patrzył na mnie tym swoim zimnym jak lód wzrokiem z uniesioną głową. Jak ja go nienawidziłem.

   – Wypuścić naszego zdrajcę! – krzyknął.

   Zdrajcę? O kogo mu chodziło? Nagle dotarło coś do mnie. To nie może być on!

   Z szybko bijącym sercem, spojrzałem na wejście, za którym znajdował się smok. Spuściłem przyłbicę i czekałem. Myślałem, że zapora była podnoszona godzinami.

   – Błagam, nie. Błagam, nie – szeptałem do siebie.

   Nagle wrota otworzyły się i zobaczyłem znajomego mi już czerwonego smoka. Przez moment poczułem, jakby serce mi się zatrzymało. Przestały docierać do mnie krzyki publiczności. Słyszałem tylko swój głośny i niespokojny oddech. Patrzyłem tylko na niego. Patrzyłem na Emasa, na mojego jedynego przyjaciela. Patrzyłem na jego zabandażowane łapy. Momentalnie przypomniałem sobie, jak zostały przebite na wylot kolcami tydzień temu, jak ryczał z bólu, jak się wyrywał, jak powiedział do mnie, żebym był jak najdalej od miasta, jeśli moje oczy zmienią kolor na złoty i że miałem kilkadziesiąt minut, gdy to się stanie, jak mówił, żebym nie dał się złapać, jak potem go wyprowadzali na tej przeklętej maszynie prawdy. To stało się nieco ponad tydzień temu, a czułem, jakby było to już tak dawno, bo przez ten czas tyle się wydarzyło.

   Moje ciało całkowicie znieruchomiało. Stałem tak na środku areny jak sparaliżowany. Nie ruszyłem choćby jednym palcem. Myślałem, że minęły już godziny jak tak sterczę, a tak naprawdę to było tylko kilka sekund. W myślach krążyła mi tylko jedna myśl – jak ja mógłbym go zabić? Przecież nie dam rady. To wymagałoby ode mnie chyba nadludzkich sił.

   Nagle nasze spojrzenia się spotkały. Emas był tak samo zszokowany moim widokiem jak ja na jego. On też na moment przystanął w połowie wejścia i nie ruszał się. Wymienialiśmy tylko nieme spojrzenia pełne bólu.

   – No dalej, smoku, wychodź. – Ktoś za nim uderzył go w plecy płaską stroną miecza, więc Emas w końcu opuścił swoje pomieszczenie, kuśtykając.

   Teraz mogłem widzieć go w pełnej okazałości. Najbardziej patrzyłem na jego łapy. Jak mogli dać mi rannego smoka? To nawet było niesprawiedliwe względem Davetha. Jednak wiedziałem, że w tym starciu nie będzie liczyć się siła fizyczna, lecz psychiczna. To ten ból będziemy szczególnie zaraz czuli. Fizyczny to nic.

   – To niesprawiedliwe, że on ma rannego smoka! – krzyknął Daveth, lecz nikt mu nie odpowiedział.

   – Nie zabiję cię – odezwałem się w myślach do Emasa.

   – O, widzę, że teraz umiesz już mówić w ten sposób – powiedział weselszym tonem, by pewnie rozluźnić nas nieco, ale na mnie to nie podziałało.

   – Nie zabiję cię, rozumiesz? – powtórzyłem zdecydowanym tonem.

   – Musisz to zrobić, czy ci się to podoba czy nie. Masz zostać łowcą, taki jest plan.

   – Będę nim i bez tego.

   – Ale stojąc na tej arenie, masz udowodnić swoją wartość, rozumiesz? Dzięki temu już będziesz znany i doceniany – odparł spokojnym, ale pewnym tonem.

   – Nie obchodzi mnie to, skoro jestem Smokiem Słońca – prychnąłem. – Pogodziłem się już z moim prawdziwym obliczem, więc jak mógłbym zabić teraz smoka? Jak mógłbym zabić ciebie? – powiedziałem z goryczą.

   – Ludzie też się zabijają i jakoś żyją z tym. Ja i tak zginę, więc nie obchodzi mnie jak – odrzekł obojętnie.

   – Ale nie z mojej ręki.

   – Równie dobrze mogę sam nabić się na twój topór lub miecz, ty tylko odpowiednio to zaaranżujesz, żeby wyglądało, jakbyś ty mnie zabił. Jest też takie wyjście – zaproponował.

   – Nie, nie, nie, ani ja ciebie nie zabiję ani ty sam tego nie zrobisz – odpowiedziałem tonem nieznoszącym sprzeciwu.

   – Co będzie, to będzie, a teraz już walczmy, bo za długo już stoimy bezczynnie, a tobie tylko leci czas – powiedział, po czym zaczął machać skrzydłami i powoli wznosił się pod siatkę. – Gotowy?

   – Nigdy – odparłem, a Emas pokręcił tylko głową, po czym zaczął lecieć w dół w moją stronę.

   – Nienawidzę cię, Tenebris! – krzyknąłem, gdy zamachnąłem się toporem w stronę szyi Emasa, a on zgrabnie ominął mój cios i poleciał do góry.

   Zastosował zatem taką samą taktykę jak Alawar, ale nie dziwiłem mu się. Miał zdrowe skrzydła i tylko one mu zostały. Łapy pewnie bardzo go bolały przy samym chodzeniu, co widziałem, gdy wychodził, a co dopiero przy walce. Przecież te cholerne kolce przebiły mu nogi na wolot w trzech miejscach! Tydzień to nic na taką regenerację.

   Niby mierzyłem w jego szyję, brzuch lub łapy, ale tak naprawdę żaden ten cios nawet by go nie musnął. Szczególnie bałbym się uderzyć w jego rany. Nie chciałem sprawiać mu bólu.

   – Nawis, wieź już się nie ograniczaj i popuść swoje wodze – powiedział Emas.

   – Ale takie coś mi odpowiada, a naprawdę nie chcę nie skrzywdzić.

   – Cóż w takim razie nie dajesz mi wyboru – westchnął.

   Zaczął zionąć ogniem, co mnie zaskoczyło, ale w porę osłoniłem się tarczą i odsunąłem w prawo, lecz Emas skierował tam zaraz płomienie. Przysuwał się bliżej i sięgał pazurami w moją stronę, ale broniłem się toporem. Słyszałem jak co jakiś czas powarkiwał, pewnie z bólu od poruszania łapami. W końcu przestał zionąć, więc odsłoniłem się i przeszedłem do ataku. Emas latał blisko ziemi, więc próbowałem dosięgnąć jego szyi lub brzucha, ale się odsuwał. Starcie nie wyglądało raczej ekscytująco. Walczyliśmy schematycznie i mimo wszystko uważaliśmy na siebie. Żaden z nas nie chciał zguby drugiego.

   – Dobra, już za długo się tak bawimy. Idźmy na całość – odezwał się, po czym nagle kłapnął zębami blisko mojej głowy, a ja zrobiłem unik i wymierzyłem w szyję, przez co lekko go drasnąłem.

   Emas zaryczał i zaczął atakować odważniej oraz mniej przewidywalniej. Używał nawet łap. Najczęściej jednak próbował mnie ugryźć lub powalić ogonem bądź rogami, a ja korzystałem z tego i udawało mi się czasem trafiać w jego ciało. W miarę upływu czasu ja również przestałem być delikatny, bo zwyczajnie dałem się ponieść emocjom. Jednak mimo wszystko nie chciałem go zabić. Nie wiedziałem, co robić. Emas znów zaczął atak z powietrza, opadając i wznosząc się, czasem nawet zionął ogniem, gdy tak leciał w dół. Kilka razy drasnąłem go w ogon.

   – Bij w jego łapy! – krzyknął ktoś głośno i zaraz coraz więcej ludzi powtarzało to.

   Jak widać chcieli już większego rozlewu krwi, a nie drobnych ran na ogonie. Daveth zaserwował im niezłe emocje, więc i tego oczekiwali ode mnie.

   – Zrób, jak mówią – powiedział Emas.

   – Ale to cię zaboli.

   – Trudno, bardziej zaboli mnie, jeśli mnie nie pokonasz, a Tenebris wyśmieje cię publicznie, a wiesz, że on byłby w stanie to zrobić.

   Mimowolnie spojrzałem na mego niby ojca, który spoglądał na widowisko ze znudzeniem, podpierając głowę ręką.

   Jesteś nikim.

   Jesteś tylko podrzutkiem.

   Nikt cię tu nie chce.

   Wątpię, żebyś dał radę.

   Do niczego się nie nadajesz.

   Ty i zostanie łowcą? Zabiją cię przy pierwszej lepszej okazji. Może nawet Turnieju Przeznaczenia nie przejdziesz.

   Jego słowa, które powiedział w różnych momentach mojego życia, nagle zabrzmiały w moich uszach. Nie chciałem pokazać mu słabości. Nie byłem tchórzem. Nie byłem nikim. Każdy jest coś wart.

   Zacisnąłem rękę na toporze mocniej, tak że aż kilka kości palców mi strzeliło.

   Ja się nigdy nie poddaję.

   Ruszyłem na Emasa i nagle wszystkie moje hamulce kompletnie się popuściły. Przestałem nad sobą panować. W myślach ciągle krążyły mi słowa Tenebrisa, nie potrafiłem ich wyrzucić, a to tylko jeszcze bardziej mnie nakręcało. Nim się obejrzałem bandaże na nogach Emasa były czerwone, co oznaczało, że naruszyłem jeszcze bardziej jego rany. Raniłem go również w skrzydło. Smok także nie bał się mnie atakować i próbował mnie powalić na ziemię wielokrotnie, co raz mu się udało, ale gdy podszedł, zamachnąłem się toporem blisko jego szyi, trochę nawet ją musnęło, przez co zatrzymał się, więc mogłem bez przeszkód wstać. Wtedy zaczął zionąć ogniem. Zamiast tylko się kryć, postanowiłem zaatakować, rzucając bronią w kierunku jego ciała. Topór wbił mu się tuż pod skrzydło, co przyjął głośnym rykiem. Wyrwał przedmiot i rzucił go daleko ode mnie, więc wyciągnąłem miecz. Emas rzucił się na mnie z zamierem ugryzienia zębami, lecz wtedy nagle zupełnie tego nie kontrolując, impulsuwnie skierowałem ostrze w stronę jego szyi. Trafiłem. Przeszło na wylot. Smok automatycznie znieruchomiał.

   – Jesteś silny, poradzisz sobie w tym złym świecie – powiedział Emas. – Nie mam ci tego za złe. – Spojrzał na wbity miecz. – Byłeś mi jak syn. – Jedna łza spłynęła z jego oka, po czym jego spojrzenie utkwiło we mnie i nagle uszedł z nich blask życia.

   Zaszumiało mi w uszach. Serce zabiło zdecydowanie za szybko, a potem jakby zamarło. Oddech ugrząsł w połowie gardła. Zapanowała niczym niezmącona cisza. Cisza, która mnie ogłuszała, aż piszczała w uszach. Znieruchomiałem tak jakbym sam był martwy. Patrzyłem w jego pozbawione życia oczy, a w głowie brzmiały na okrągło jego ostatnie słowa.

   Byłeś mi jak syn.

   Nim się zorientowałem po policzkach pociekły mi łzy. Nie kontrolowałem ich. Nawet nie wiedziałem, kiedy się pojawiły. Spojrzałem na miecz, tkwiący w całości w szyi, a potem na skapującą na ziemię krew. Niemal słyszałem, jak kolejne krople dotykają piasku. Wzdrygnąłem się i zabrałem rękę z rękojeści, odsuwając się na jeden krok. Głowa bezwładnie opadła na ziemię. Jednak mój wzrok utkwił w tym przeklętym mieczu, który odebrał życie memu przyjacielowi. Memu tacie.

   Krwi było coraz więcej i nagle przed oczami zobaczyłem mroczki. Tak właśnie uciekały z niego ostatki życia. Zamrugałem kilkakrotnie i znów widziałem ostro. Nie chciałem już patrzyć na jego martwe ciało, ale nie potrafiłem się w jakimkolwiek sposób ruszyć. Nogi zrobiły się jak z żelaza i mocno przywarły do ziemi.

   Nagle usłyszałem, jak publiczność krzyczała, bym obciął mu głowę, ale ja tylko stałem. Nie mógłbym nawet wyciągnąć miecza z szyi, a co dopiero iść po topór, który był na drugim końcu areny i odrąbać mu tę część ciała.

   Spojrzałem na swoją prawą rękę. Była cała w krwi. Nawet kapała ze zbroi. Przekręciłem głowę w lewo, by nie widzieć śladów zabójstwa. Wręcz brzydziłem się sobą. Jak ja mogłem to zrobić?

   Publiczność, która nie dostała tego, co chciała zaczęła pobukiwać, ale nie obchodziło mnie to. Teraz już wszystko miałem gdzieś.

   Nagle hałas ucichł. Spojrzałem, więc do góry na tron Tenebrisa, który stał pusty, bo jego właściciel powstał z uniesioną ręką. Sędziowie skinęli w stronę wejścia na arenę, a po chwili obok mnie pojawił się Daveth, który uśmiechnął się do mnie z pogardą. Nie ruszyło mnie to.

   – Jak widzicie, nasz coroczny Turniej Przeznaczenia dobiegł właśnie końca. Ci dwaj zawodnicy, Daveth i Nawis, przeszli wszystkie swoje próby zwycięzko. Ich ostateczne starcie nie było łatwe, lecz nawet mimo trudniejszych chwil, nie poddali się, bo duch łowcy podpowiadał im, by zabili te smoki. Udało się im, więc pozostało mi im tylko pogratulować. – Spojrzał w końcu na nas, bo wcześniej spoglądał na lud. – Ogłaszam, że zwycięzcą Turnieju Przeznaczenia został Daveth! – wykrzyknął.

   Od razu na całą arenę rozbrzmiały głośne oklaski, gwizdy, krzyki gratulacji i imię Davetha. Zwycięzca unosił ręce i ogromnie się cieszył. Nie wystarczyło mu samo stanie, więc zaczął biec dookoła okręgu. Gdy znalazł się blisko mojego toporu, chwycił go i nim się obejrzałem znalazł się obok Emasa. Nie wahając się ani chwili, jednym, mocnym uderzeniem odciął mu głowę.

   – Zrobiłem to, co ty powinieneś – powiedział do mnie, rzucając broń na ziemię.

   Ludzie przyjęli to kolejnymi wiwatami, a ja tylko stałem z kamienną twarzą i wzrokiem wbitym w głowę. Nie czułem nic. Wypełniła mnie całkowita pustka.

   – Halo, Nawis, czy ty w ogóle kontaktujesz? – spytał pogardliwie, a gdy nie otrzymał odpowiedzi, podeszdł do mnie i zdjął mi hełm. – Wyglądasz jak trup – zaśmiał się złośliwie. – Aż tak ruszyła cię śmierć tego smoka? To nic nie warte stworzenie tak jak ty, co teraz udowodniłeś.

   Nie zareagowałem na jego słowa w żaden sposób. Normalnie już bym mu się postawił, a ręce by mi świerzbiłyby do uderzenia go. Tylko na niego patrzyłem wzrokiem wypranym z emocji, obojętnym na wszystko.

   – Jak widzicie, Daveth zasłużenie wygrał. Nawisa widocznie tak obleciał strach, że nie potrafi nic zrobić. Dziwię się, że w ogóle zabił smoka – odezwał się pogardliwie Tenebris, a ludzie zaczęli się śmiać.

   Moje pięści zacisnęły się z taką mocą, że znów usłyszałem strzelające palce. Gdybym nie miał na sobie rękawic, to byłem święcie przekonany, że paznokcie przebiłyby skórę wnętrza dłoni. Z wzrastającego we mnie z każdą sekundą gniewu, zacząłem się trząść. Mięśnie na całym ciele napięły się do granic możliwości. Nagle poczułem rozchodzący się w moich żyłach ogień. Miałem tak wielką ochotę przestać nad sobą panować i pozwolić na przemianę, lecz musiałem zdusić tę złość. Wziąłem kilka głębszych wdechów, aby się rozluźnić. Po chwili mój stan wrócił do normy.

   – Ciekawe, Tenebrisie, jak ty byś się czuł, gdybyś zabił swojego najlepszego przyjaciela – powiedziałem głośno i wyraźnie.

   Nie obchodziło mnie, że obserwowało nas teraz tysiące ludzi, którzy nagle ucichli. Tenebris spojrzał na mnie z wyczuwalną złością, bo przy jego poddanych nie zwróciłem się do niego z należytym mu niby szacunkiem. Cóż, raz się żyje.

   – Jeśli ten przyjaciel okazałby się zdrajcą, własnoręcznie zabiłbym go bez skrupułów – odparł.

   – I pewnie też nie miałbyś potem wyrzutów sumienia, bo ty serca przecież nie masz! – krzyknąłem.

   – Dosyć tego! Rozejdźcie się już wszyscy! – Przebiegł wzrokiem po zgromadzonych ludziach. – A z tobą, Nawis, jeszcze nie skończyłem! – Spojrzał na mnie z mordem w oczach, po czym wstał i szybko ruszył do wyjścia.

   – Oj, stary, no to teraz dopiero masz przechlapane – zaśmiał się Daveth, klepiąc mnie po plecach.

   – Zabierz tą rękę albo ci coś zrobię – warknąłem niemal jak zwierzę, a on posłuchał mnie.

   – Nie zdziwiłbym się, gdyby nie mianował cię łowcą.

   – Nie ma takiego prawa, zgasłużyłem na to.

   – Jest władcą, może wszystko – odparł, po czym zaczął iść do wyjścia.

   Nie zamierzałem teraz przepychać się z ludźmi, więc jeszcze postałem na środku areny, lecz po chwili przyszło kilku mężczyzn, aby zabrać ciało Emasa. Tego już znieść nie mogłem, więc wolałem już iść stąd jak najdalej.

   Czy Tenebris rzeczywiście mógłby nie mianować mnie łowcą? Wiedział, że to był mój czuły punkt i doskonale teraz mógłby to wykorzystać. Co bym wtedy zrobił? Zresztą co mi po tym tytule? Byłem przecież smokiem.

   Westchnąłem ciężko.

   To prawda, lecz mimo wszystko całe swoje życie dążyłem do tego. To był mój jedyny cel. Osiągnąłem go, ale on mógłby mi pokrzyżować plany. Oby jednak to przypuszczenie Davetha się nie spełniło.

   Nie spieszyłem się do zamku, a musiałem tam iść, by nieco się oczyścić przed wieczornym oficjalnym mianowaniem. Niepokoiło mnie też spotkanie z Tenebrisem, bo nie wiedziałem, czego się mogłem spodziewać. Jeśli zbyt mocno mnie wkurzy, wyrzucę wszystko, co we mnie tkwiło przez te dziewiętnaście lat, a sporo się tego nazbierało. Niestety w końcu stanąłem u progu tego przeklętego miejsca. Od razu poczułem chłód. Czy to przez to, że on tu był? Skanowałem wzrokiem wnętrze, by być gotowym na ewentualne starcie. Zobaczyłem tylko służącą, więc nakazałem jej, by przygotowała mi kąpiel, bo nagle wchodząc tu, poczułem się strasznie brudny z krwi. Z krwi Emasa.

   Zwiesiłem głowę, wzdychając.

   Wszedłem do mojej komnaty, po czym ściągnąłem w końcu zbroję, ponieważ wcześniej nie miałem na to siły. Moje spojrzenie mimowolnie padło na lustro. Wyglądałem tak samo, lecz moje oczy były puste niczym studnia niemająca dna, jakbym to ja sam zginął. Odwróciłem wzrok, bo nie mogłem na siebie patrzeć. Smok zabił smoka. Gdybym nie popatrzył wtedy na Tenebrisa i nie pomyślał o nim, nie zawładnąłby mną gniew, bo to właśnie na Emasie wyładowałem swoją nienawiść do mojego ojca od siedmiu boleści. To wszystko przez niego, ale też przez moją słabość, ponieważ pod tym względem naprawdę byłem słaby. On zawsze mimo wszystko miał nade mną władzę. To on powodował, że miałem ochotę roznieść każdą rzecz w moim zasięgu, to przez niego miałem taką skłonność do bardzo szybkiego popadania w agresję, bo zamiast siedzieć potulnie, zawsze wolałem się postawić. Jak widać to i tak nie przynosiło mi korzyści, ponieważ przez to jak zniszczył mnie Tenebris, pozwoliłem sobie na tę chwilę słabości i w szale zabiłem swojego najlepszego przyjaciela. Przyjaciela, który nazwał mnie synem, bo to właśnie jego traktowałem jak autorytet, to on uczył mnie walczyć, on opowiedział mi mnóstwo historii o smokach, on był mi ojcem, a ja go zabiłem.

   Nie zauważyłem, od kiedy po moich policzkach ciekły łzy. Jedna za drugą spadały, a niektóre natrafiały na moje usta, przez co czułem ich słony smak.

   Nagle usłyszałem pukanie do drzwi, co wyrwało mnie z mojego jakby transu. Podszedłem do lustra i otarłem policzki i oczy, by nie było widać śladów. Gdy już byłem trochę opanowany, otworzyłem i zobaczyłem służącą, której zleciłem przygotowanie kąpieli.

   – Wanna gotowa – oznajmiła, a ja tylko zdobyłem się na kiwnięcie głową, po czym odeszła.

   Podszedłem do szafy i wyciągnąłem z niej świeże brązowe spodnie, białą koszulę i czarny bezrękawnik. Cóż trzeba było się jakoś ubrać na tę szopkę, na którą nie miałem najmniejszej ochoty. Wyszedłem z pokoju i zszedłem na dół, by potem kierować się na tyły zamku, gdzie była łaźnia. Zamknąłem drzwi na klucz. Znalazłem się w małym pomieszczeniu, w którym stała tylko wanna oraz wychodek. Światło dawało kilka świeczników, stojących niedaleko miejsca do kąpieli. Rozebrałem się, po czym wszedłem do ciepłej wody. Od razu jakoś zrobiło mi się lepiej. Nadal jednak czułem na sobie krew, której nawet nie miałem zbyt dużo, ale okropnie mi przeszkadzała, bo nie była moja. Zacząłem szorować się gąbką tak mocno, że skóra zaczerwieniła się. Po tak trochę bolesnym myciu, poczułem się nieco lepiej, lecz gdy spojrzałem na wodę, która odrobinę się zaróżowiła, wyszedłem z wanny, jakby ciecz mnie popatrzyła. Chwilę patrzyłem na nią i nagle w moich oczach zrobiła się ona krwiście czerwona. Przymknąłem powieki, odwracając się. Szybko się wytarłem i ubrałem. Jednak wychodząc, przez moment zwróciłem uwagę na wodę, która miała już swój normalny kolor. To zabójstwo nie wpłynęło na mnie dobrze. Wyszedłem z łaźni szybkim krokiem.

   Zmierzałem w stronę schodów, gdy nagle zobaczyłem Tenebrisa, wychodzącego ze swojego gabinetu. Jakże idealna chwila na pojawienie się. Dziś to naprawdę miałem ostro pod górkę. Marzyłem tylko o samotności.

   – O, Nawis, dobrze, że cię widzę – odezwał się niby normalnym tonem, choć poczułem jakby powietrze nagle zgęstniało. – Może masz ochotę, wejść do mojej komnaty?

   Teraz zaś poczułem, jakby krew odpłynęła z mojego ciała. Serce zaczęło mi niemiłosiernie szybko bić. Mimo tego co się działo w środku, zachowałem kamienną twarz. Przy nim miałem opracowaną ją do perfekcji. Żaden cień strachu nie mógł na niej zagościć w jego obecności. Liczyła się tylko pewność siebie.

   – A cóż to za okazja, bym zagościł w twoich progach? – spytałem opanowanym głosem.

   – Wejdziesz, to się dowiesz – odparł, po czym podszedł do drzwi i otworzył je. – Zapraszam. – Wysunął rękę przed siebie, pokazując na wnętrze.

   Wziąłem głęboki wdech i ruszyłem do wejścia do piekieł. Stanąłem na środku komnaty, którą wypełniały dźwięki strzelającego w kominku ognia. Tenebris po chwili dołączył do mnie, zamykając głucho drzwi. Wolałbym, gdyby trzasnął. Wtedy wiedziałabym, że był zły, a tak nie byłem w stanie rozszyfrować jego uczuć. Usiadł za stołem na swoim dużym krześle wzorowanym na wygląd tronu, a ręce ułożył na podłokietnikach. Serce biło mi jak oszalałe z tej niepewności, bo on był nieobliczalny.

   – Usiądź, proszę. – Wskazał na krzesło przed stołem.

   Zrobiłem, co chciał i spojrzałem mu prosto w oczy, by pokazać, że się nie bałem. Tak bardzo nienawidziłem tego zimnego, niemal mrożącego, spojrzenia.

   – Może porozmawiajmy o twojej walce – odezwał się po chwili ciszy, co sprawiło, że jego głos podrażnił moje uszy. – Nieźle sobie radziłeś, czasem aż byłem w szoku, że dajesz sobie radę. Technika dobra, pomysł był, spryt również. Po prostu dobrze wyuczone chwyty. Jednak to nie na tym chcę się skupić – przerwał na moment, powodując u mnie jeszcze większą niepewność. – Jak tam twoja głowa i serce? Nie chodzi mi teraz o jakieś obrażenia. Chcę wiedzieć, jak się czujesz z tym, że zabiłeś swojego pierwszego smoka – powiedział, a jego prawy kącik ust lekko drgnął w ironicznym uśmiechu.

   Tenebris naprawdę wiedział, jak pociągać za sznurki, by mnie zranić. Nie potrzebował dużo, nawet nie musiał mnie obrażać, bo niby mnie pochwalił. Trafił jednak właśnie w moją świeżą ranę i nie pozwalał jej się goić.

   – Sądzę, że postawienie mi rannego smoka, było odrobinę niesprawiedliwe względem Davetha, nie uważasz? – spytałem spokojnym tonem.

   – Owszem, ale mimo ran on był o wiele silniejszy niż jego smok, mam rację?

   Przez moment toczyliśmy niemą wojnę na wzrok. Nikt nie odpuścił i nie popatrzył gdzie indziej.

   – Wiesz, gdy nie zabiłeś Emasa podczas sądu, byłem zdziwiony, że tego nie zrobiłeś, lecz jak widać już wtedy wymyśliłeś to. Skąd wiedziałeś, że dojdę do finału, skoro twierdziłeś, że jestem słaby?

   Zauważyłem chwilowe zdziwnie na jego twarzy. Chyba nie spodziewał się, że obrócę rozmowę w tę stronę. Gra musiała się toczyć.

   – Szczerze? Miałem gdzieś, czy ci się uda czy nie. Chciałem zobaczyć twoją reakcję, jak Emas ginie w męczarniach. – W jego głosie wyczułem nutkę złości.

   – Męczarnie już zapewniła mu twoja cholerna maszyna prawdy, to był tylko gwóźdź do trumny. – Mój ton również nieco się wzmocnił.

   – Myślałeś, że daruję życie smokowi? Gdy tylko jego stopa przekroczyła bramy twierdzy, musiał w duchu widzieć, na co się pisze – odparł. – Był zdrajcą, więc tym bardziej czekał go taki los, a prawdziwy łowca, nie powinien mieć wyrzutów sumienia z powodu zabicia smoka, więc może się do tego nie nadajesz.

   Trochę obawiałem się, co mogło się zaraz stać, lecz musiałem brnąć w to dalej.

   – A skąd niby możesz wiedzieć, że ruszyła mnie jego śmierć? – prychnąłem. – Zabiłem go, to chyba jasno pokazuje, że nadaję się na łowcę.

   – W takim razie dlaczego nie odciąłeś mu głowy? – spytał ze spokojem.

   Kolejny cios w ranę.

   – Był martwy, więc po co jeszcze tak robić? Nie czułem takiej potrzeby – odpowiedziałem normalnym tonem.

   – Jest już taka tradycja, a nawet lud się tego domagał. Tylko pokazałeś im swoje tchórzostwo.

   Wjeżdżał już na dobrze znany mi grunt. Stare rany już nie bolały tak mocno, ale blizny były.

   – Myślę, że odwagą jest zrobić coś według swojego uznania i wberw tradycji. Po co stale robić to samo? Może czas na zmiany.

   – Tradycja jest po to, by ją szanować, a nie się buntować.

   – Buntować się to rzecz typowo młodzieńcza – odparłem.

   Rozmowa przebiegała jak narazie bardzo spokojnie, nie unosiliśmy się za bardzo, a i tak czułem coraz większe napięcie. Czasem opanowanie budzi większe emocje niż krzyk.

   – W twierdzy nie ma miejsca na bunt. Tu każdy musi być podporządkowany, czy się to komuś podoba czy nie – powiedział twardo.

   – Jeśli ludźmi rządzi tyran to owszem – rzuciłem obojętnie, na co on zacisnął szczękę, że jego kości policzkowe były jeszcze bardziej widoczne niż zazwyczaj.

   Tym razem to ja nadepnąłem na jego odcisk. Wjeżdżanie na tematy polityczne zawsze go denerowowało.

   – Nie masz nawet bladego pojęcia o rządzeniu. Władca musi budzić respekt, nawet ludzie mogą się go bać. Ty – zaakcentował – za to nie masz za grosz szacunku do swojego władcy, więc pokażę ci, jak traktuję ludzi, którzy nie czują respektu – powiedział złowrogo, po czym wstał z krzesła i podszedł do drzwi, które zaraz otworzył. – Straże! Wymierzyć mu pięćdziesiąt batów! – krzyknął.

   Nim się obejrzałem wbiegli tu dwaj mężczyźni, którzy pochwycili mnie po mojej krótkiej próbie ucieczki. Zakuli mi ręce w kajdany i prowadzili mnie w stronę lochów. Otworzyli jakieś drzwi niedaleko schodów. Na środku pomieszczenia stał pręgierz, do którego zaraz mnie przykuli, mimo moich wzbronień. Nie było już drogi ucieczki. Ściągnęli mi bezrękawnik i koszulę, dzięki czemu mieli idealny dostęp do moich pleców. Na hakach wisiało kilka batów. Każdy wziął po jednym, po czym stanęli za mną.

   – Nie cackać się z nim – powiedział Tenebris.

   Oczywiście musiał tu przyjść, nie mógł sobie darować. Tylko go to ucieszy. Nie zamierzałem dawać mu satysfakcji.

   Przyszykowałem się już psychicznie na ból. Po chwili usłyszałem świst i pierwszy cios padł, wygięło mnie trochę do tyłu. Zacisnąłem dłonie na łańcuchach. Drugie uderzenie było już mocniejsze. Miałem wrażenie, że za każdym kolejnym razem bili mnie coraz mocniej. Starałem się zduszać w sobie krzyk, ale czasem i tak wymsknęły mi się jakieś jęki czy syczenie. Mimo wszystko nie był to aż taki ból jak przy mojej przemianie. Tam myślałem, że zemdleję. Żadne ich uderzenie nie miało sobie równych z ogniem rozpalającym każdą komórkę mojego ciała.

   W końcu naliczyli pięćdziesiąty raz, więc mogłem już odetchnąć z ulgą. Tenebris podszedł do mnie i chwycił mocno moją brodę, przez co spojrzałem na niego z mordem w oczach.

   – Tak kończy się nieposłuszeństwo względem władcy. Mogłeś oberwać dużo mocniej, ale to taki prezent z okazji uroczystości mianowania na łowców. Zapamiętaj tę lekcję do końca życia, że ze mną się nie zadziera – powiedział złowrogo, po czym gwałtownie puścił moją brodę.

   – Nienawidzę cię – syknąłem.

   – Och, jakże miło mi to znów słyszeć – odparł sztucznym miłym głosem, po czym odszedł.

   Strażnicy podeszli do mnie i rozkuli kajdany, po czym chwycili mnie pod pachy i podnieśli, co przyjąłem stęknięciem, bo plecy zapiekły minie od tego nagłego ruchu. Jeden z nich podniósł moje ubrania i cisnął w moją stronę, abym je złapał.

   – Zmiataj stąd – powiedział chłodnym tonem.

   Ruszyłem zatem do wyjścia, a chodzenie nie było czymś przyjemnym, bo niektóre baty spadały też na tył ud. Szedłem do mojej komnaty z grymasem na twarzy. Na szczęście nie spotkałem po drodze nikogo. Gdy tylko znalazłem się w środku, zamknąłem drzwi na klucz. Rzuciłem ubrania na podłogę i podszedłem do lustra, stając tyłem do niego. Odwróciłem głowę i przeleciałam wzrokiem po plecach. Były całe czerwone, widać było mocniejsze szramy, pod które podchodziła krew, a miejscami nawet leciała. Mój brzuch w niektórych obszarach też miał drobne zaczerwienienia, gdy bat zawinął się i dotarł na niego.

   Nagle wezbrał we mnie gniew. Zacisnąłem dłonie w pięści, a wszystkie mięśnie na ciele napięły się i zaczęły drżeć. Poczułem ogień krążący w moich żyłach. Tak bardzo polubiłem to. Zamknąłem oczy. Zupełnie zatraciłem się w tej ogromnej mocy. Nie wiedząc czemu, umysłem skierowałem ją na plecy. Poczułem drobne pieczenie na nich, ale było to przyjemne. Trwało może z minutę i nagle ustało, a wraz z tym ciało przestało się trząść i mięśnie się rozluźniły. Otworzyłem oczy i przekręciłem głowę do tyłu na lustro. Zaniemówiłem. Na plecach nie został ani jeden ślad po uderzeniach. Były idealnie gładkie, niczym nieskalane. Nie mogąc w to uwierzyć, dotknąłem się miejscu lędźwi. Skóra rzeczywiście była normalna, a przesuwanie po niej palcami nie bolało.

   Nagle uzmysłowiłem sobie, że jako Smok Słońca miałem zdolność do regeneracji. Rzeczywiście sprawowałem nad tym kontrolę. Spojrzałem na prawą rękę, która niedawno była przebita strzałą przez feralne zdarzenie, gdy nie leciałem zbyt wysoko. Ona też szybko się zagoiła, ale nie miałem w tym udziału. Normalnie jeszcze byłby strup, blizna lub cokolwiek, a po ranie nie zostało nawet śladu. Wow, to było niezłe. Jednak nie mogłem dać po sobie poznać, że wyzdrowiałem. 

   Podszedłem do szafy i wyciągnąłem z niej pudełko, w którym miałem na wszelki wypadek bandaże. Wziąłem jeden i owinąłem plecy. Wiadomo, że był zbyt krótki, ale zakrywał jakby najbardziej poranione miejsca. Ubrałem się i usiadłem na ławce przed kominkiem. Wpatrywałem się w leniwie muskający drewno ogień i wsłuchiwałem w trzaskanie. Nie myślałem o niczym, miałem kompletną pustkę w głowie. Siedziałem jak w transie, wpatrzony w płomienie. Taka chwila relaksu była przydatna nie tylko dla ciała, ale i umysłu. Jednak ten spokój nie trwał długo, bo poczułem wzbierające się łzy, które szybko zaczęły płynąć po policzkach jedna za drugą. Westchnąłem, po czym otarłem mokre ślady. Musiałem wziąć się w garść. Mimowolne rozpamiętywanie tego, nie było dla mnie dobre. Ten dzień był naprawdę okropny. Jeden z najgorszych w moim życiu. Już dawno tak nie cierpiałem. Stawało się to dla mnie nie do zniesienia. Całe moje życie to jedno wielkie pasmo nieszczęść z drobnymi przebłyskami dobra. Tak bardzo chciałbym się od tego uwolnić. Poczuć się szczęśliwy, ale nie na chwilę, lecz na o wiele dłużej.

   Znów przestałem myśleć i tępo wpatrywałem się w ogień. Tak przesiedziałem do wieczora, gdy musiałem iść na ceremonię mianowania na łowcę, na którą nie miałem najmniejszej ochoty. Wstając, strzeliło mi w kościach od dwugodzinnego siedzenia w jednej pozycji. Idąc do drzwi, spojrzałem w lustro. Odbiło się w nim moje blade oblicze. Oczy wyglądały na zmęczone i pozbawione życia. Odgarnąłem ciemnoblond włosy, spadające na czoło, po czym wyszedłem.

   Zbytnio nie spieszyło mi się tam, szedłem wolnym tempem. Nikogo znajomego nie spotkałem, co mi w ogóle nie przeszkadzało, gdyż nie miałem ochoty na rozmowę. Zbyt duży gwar denerował mnie, gdy znalazłem się już na dużym placu szkoleniowym, który w tej chwili robił za miejsce do zabawy z powodu jego rozmiarów. Przy jednym stoliku z dwoma ławami po obu jego stronach zauważyłem Enuikę, machającą w moją stronę. Chwilę się zastanawiałem, czy jej nie zignorować, ale jakoś nie uśmiechało mi się dosiadanie do kogoś nieznajomego. Jeszcze źle bym wybrał i trafił na ludzi ślepo zapatrzonych w Tenebrisa i coś powiedzieliby o moim dzisiejszym zachowaniu na arenie, a nie było mi na rękę wdawać się w kłótnie. Mój humor był naprawdę okropny, więc w każdej chwili mogłem wybuchnąć, dlatego wolałem spokojne towarzystwo Enuiki. Może mnie zrozumie i nie będzie dużo gadać. Swoją drogą to trochę się ośmieliła przy mnie. Na początku była małomówna, nie potrafiła zacząć rozmowy, a teraz jakoś jej już to szło. Może tytuł łowcy nadawał jej pewności siebie. W końcu marzyła o tym, by uczcić w ten sposób pamięć swego ojca.

   Podszedłem do Enuiki i usiadłem z brzegu na ławce. Zauważyłem obok niej nieznajomą mi dziewczynę, z którą rozmawiała, gdy szedłem. Przypomniałem sobie, że podczas naszej rozmowy przy piwie po pierwszym etapie powiedziała, że ma młodszą o rok od siebie dobrą koleżankę, imienia nie zapamiętałem, więc może była to ona.

   – Cześć, Nawis – przywitała się Enuika z uśmiechem.

   Przynajmniej ona miała dobry humor.

   – Cześć – odparłem posępnie.

   Cóż, tego wieczoru marny będzie ze mnie towarzysz.

   – Skoro w końcu przydarzyła się okazja, przedstawię ci moją przyjaciółkę, Denae. – Wskazała na szatynkę o zielonych oczach.

   – Miło mi ciebie poznać, Nawisie. Wiele o tobie słyszałam – powiedziała przyjaźnie, wyciągając przed siebie rękę.

   – Ciebie również miło poznać – odparłem nieco weselszym tonem i uścisnąłem jej dłoń.

   – Nie mogę się już doczekać, jak zobaczę Enuikę pośród łowców, to tak wiele dla niej znaczy.

   – Tak, chciałabym, żeby ceremiona się już zaczęła – odpowiedziała z lekką ekscytacją Enuika.

    – Najlepiej, żeby było już po niej – odparłem pochmurnie.

   – A ty dalej nie w humorze. Coś jest nie tak? – spytała z troską.

   – A jaki mam być, skoro zabiłem swojego najlepszego przyjaciela! – wyrzuciłem, na co blondynka się zmieszała.

   Automatycznie się zdenerowałem i nie potrafiłem nad sobą zapanować.

   – Nie wiedziałam, że to był on. Tak mi przykro. Domyślam się, co czujesz. – Dotknęła mojej dłoni.

   – Nic nie wiesz – rzuciłem oschle, zabierając rękę, na co ona trochę posmutniała. – W duchu pewnie i tak się cieszysz, bo był to smok, a jeden przecież zabił twojego ojca – powiedziałem, zanim przemyślałem to.

   Zabolało ją to. Widziałem to po jej oczach. Uśmiech też od razu wyparował z jej twarzy.

   – Wiesz, co? Starałam się być miła, bo widziałam, że jesteś przybity, a ty wylatujesz mi tu z czymś takim. Jesteś podły, Nawis, wiesz? – odrzekła z urazą.

   To właśnie potrafiłem robić najlepiej. Ranić kogoś, by przez chwilę zapomnieć o swoim bólu.

   – Tak, wiem, że jestem okropny, ale nic na to nie poradzę! Nawet nie masz pojęcia, przez co dziś przeszedłem! – odparłem, a Enuika nic nie powiedziała. – Nie będę ci już przeszkadzał.

   Szybko wstałem z ławki i szedłem po prostu przed siebie. Musiałem się opanować. Przez dzisiejsze wydarzenia byłem jak wulkan gotowy to erupcji. Na cierpienie umiałem reagować tylko złością. Nie potrafiłem dusić w sobie emocji. Wolałem od razu je wyrzucić, nie bacząc na konsekwencje. Taki już byłem.

   Usiadłem na jednej z jeszcze wolnych ławek na trybunach. Odparłem łokcie o kolana i zwiesiłem głowę, wbijając wzrok w buty. Miałem tak wielką ochotę wyrwać się z twierdzy i po prostu sobie polatać. Zdecydowanie zrobię to jutro już z samego rana. Potrzebowałem chwili przerwy od tego miejsca, bo musiałem tkwić tu tydzień. To było jak więzienie. Przez tę chęć wolności, chyba przemawiała moja smocza dusza.

   W końcu na przygotowaną scenę wszedł Tenebris i zaczął uciszać ludzi. Patrząc na niego mój gniew od razu powrócił, a zabliźnione rany na plecach odezwały się. Popamiętasz mnie kiedyś.

   – Dziękuję za tak liczne przybycie – odezwał się głośno. – Zebraliśmy się tu tego wieczoru, by radować się z nowych jedenastu łowców. Napracowali się, by osiągnąć ten cel, a teraz przyszedł czas, aby oficjalnie nadać im ten zaszczytny tytuł. Zaproście ich na scenę głośnymi brawami! – wykrzyknął, a ludzie zaczęli klaskać.

   Wstałem z ławki i szedłem do sceny jak na skazanie. Od świeżoupieczonych łowców radość emanowała na odległość. Ja jak zawsze musiałem być inny. Jednak gdy byłem blisko podestu, postanowiłem poudawać szczęśliwego, choć uśmiech kosztował mnie naprawdę wiele i raczej było widać, że był sztuczny, bo oczy nie wyrażały tej radości.

   Gdy moje i Enuiki spojrzenia się spotkały, dziewczyna szybko odwróciła wzrok, smutniejąc na chwilę, ale zaraz uśmiechała się, nie patrząc na mnie. Wiedziałem, że byłem jej winien przeprosiny, lecz dziś chyba wolałem trzymać się od niej z daleka, by nie psuć tej radosnej dla niej chwili.

   Nasza jedenastka ustawiła się obok siebie według zajętego miejsca.

   – Łowcy, powitajmy w naszych szeregach: Davetha, Nawisa, Cedrika, Azemara, Tariana, Ricona, Tanwena, Amira, Dalię, Adelinę i Enuikę! – wykrzyknął nasze imiona, a następnie odezwały się brawa. – Łowcy, uklęknijcie – nakazał.

   Następnie wyciągnął z pochwy swój miecz z pozłacaną rękojeścią, która była wzorowana na wyglądzie smoka, gdyż przy nasadzie były dwie łapy, trzymające jakby ostrze, za nimi pięła się długa szyja, zakończona głową z rozwartą paszczą. Miała ona również kolczasty kołnierz taki jak mój. Władcy w ten sposób chcieli pokazać, że mają władzę nad Smokiem Słońca. Gdyby Tenebris dowiedziałby się o mnie, to chyba zadusiłby ten biedny miecz, bo mnie by nie dopadł.

   Tenebris podszedł do Davetha, który spuścił lekko głowę.

   – Pasuję cię na łowcę. Przyrzekasz, że będziesz zawsze wierny władcy, a smoki będą twoimi największymi wrogami? – mówił, dotykając go delikatnie mieczem w ramiona.

   – Przyrzekam – odrzekł, przykładając prawą rękę do serca, po czym wstał, a Tenebris poklepał go dwa razy prawą ręką w jego lewe ramię, kiwając lekko głową na znak uznania.

   Teraz nadeszła moja kolej. Klęcząc przed nim poczułem lekkie upokorzenie. Ja wielki i potężny Smok Słońca kłaniałem się memu największemu wrogowi, który dzierżył w ręce miecz z moją podobizną. Te same słowa formuły pasowania były dla mnie wręcz absurdalne, a obietnica zakłamana. Gdy wstałem, Tenebris klepiąc mnie, przez chwilę popatrzył na mnie z pogardą. Nie tylko ja teraz udawałem uprzejmego.

   – Teraz poproszę o podanie mi mieczy – powiedział Tenebris, gdy skończył pasowanie.

   Owa broń znajdowała się obok sceny na specjalnej podporze. Mężczyzna stojący przy niej, wziął pierwszy od lewej miecz i wszedł z nim na scenę. Ze skinieniem głowy podał go Tenebrisowi.

   – Pragnę teraz szczególnie uhonorować zwycięzcę Turnieju Przeznaczenia, Davetha, wręczając mu miecz, który posiada każdy łowca Naczelnej Armii Twierdzy – odrzekł i przekazał mu broń.

   Ona również jako rękojeść miała smoka, lecz nie był to Smok Słońca oraz jej kolor był srebrny, ale głowa została pozłocona. Miecze pozostałych nie posiadały już tej brawy na niej.

   Następnie broń została złożona na moje ręce. Była ładna, to musiałem przyznać, lecz patrząc na głowę smoka, nagle wyobraziłem sobie w tym miejscu tą Emasa, więc przestałem patrzeć na miecz i wzrok wbiłem przed siebie na ludzi.

   – Teraz już oficjalnie mogę was nazwać łowcami, mam nadzieję, że będziecie wywiązywać się ze swoich obowiązków, liczę na dobrą współpracę – powiedział Tenebris, gdy wręczył już wszystkim miecz. – A teraz zapraszam już do zabawy. Na chwilę zapomnijmy o troskach.

   Muzycy zaczęli grać wesołe i skoczne melodie. Niektórzy mniej więcej w moim wieku już zaczęli tańczyć. Ja za to miałem ochotę tylko się napić, a najlepiej upić, by przez chwilę zapomnieć o dzisiejszym dniu. Podszedłem do stołu, na którym było jedzenie. Na pusty żołądek przecież się nie pije. Gdy już się najadłem, a byłem naprawdę głodny, co poczułem dopiero teraz, poszedłem do innego stołu z mnóstwem pół litrowych kufli. Wziąłem jeden i zbliżyłem się do beczki z piwem, odkręciłem kranik i żółty trunek spłynął do naczynia. Upiłem duży łyk. Poczułem znajome ciepło, rozlewające się od gardła do żołądka. Zaraz potem wziąłem drugi i nim się obejrzałem kufel był pusty, więc nalałem alkohol jeszcze raz. Rozejrzałem się za pobliskim miejscem do siedzenia, a nie chciałem oddalać się od beczki. To będzie mój przyjaciel na ten wieczór. Znalazłem znów wolną ławkę na trybunach. Usiadłem i wziąłem porządny łyk.

   Przeleciałam wzrokiem po placu. Ludzie siedzieli bądź stali w grupach, rozmawiali, śmiali się, a ja siedziałem sam z piwem w ręce, bez jakichkolwiek chęci na kontakt z kimkolwiek. Naprawdę dzisiejsze wydarzenia wykończyły mnie psychicznie. Niech ten dzień już się skończy. Oby tylko już nic się nie stało.

   Wyżłopałem piwo, więc wstałem, przez chwilę trochę zakręciło mi się w głowie i poszedłem do beczki. Nalałem trzecią kolejkę i wróciłem na miejsce. Już czułem, że mój stan się nieco zmienił. Odrobinę się rozluźniłem. Ponownie patrzyłem na ludzi. Mój wzrok przykuła Enuika. Siedziała razem z tą dziewczyną, której imienia zapomniałem i się śmiała. Promieniała radością. Przy mnie nie miałaby już takiego dobrego humoru. Zresztą może i dobrze, że teraz nie rozmawialiśmy. Jako smok i tak nie mógłbym się z nią spotykać, a teraz tym bardziej jak została łowcą. Nie byłem zakochany, więc uniknąłbym rozczarowania później.

   Trzeci kufel piwa mi się skończył, więc nie zostało mi nic innego jak pójść po kolejny. Poczułem lekkie otępienie, ale pijany jeszcze nie byłem, bo nie zataczałem się. No może mój krok był już odrobinkę chwiejny, ale w niczym to mi nie przeszkadzało. Gdy nalewałem piwo, zauważyłem, że stolik blisko beczki się zwolnił, więc usiadłem przy nim, bo był bliżej niż ławka na trybunach. Wpatrywałem się tępo w blat i sączyłem trunek. Procenty przyjemnie już wchodziły do głowy.

   Niestety nie byłem jeszcze w takim stanie, by nie myśleć o niczym. Patrząc na piwo, przypomniałem sobie jak czasem chodziłem z Emasem do karczmy i piliśmy, rozmawiając i śmiejąc się. Te czasy niestety już nie powrócą.

   Uniosłem kufel i szybko opróżniłem go. Otarłem mokre usta rękawem od koszuli i wstałem. Następna kolejeczka musiała pójść. Gdy skończyłem nalewać alkohol, akurat do beczki podeszła Enuika z dwoma kuflami. Widocznie nie rozpoznała mnie wcześniej, bo gdy się odwróciłem, zmieszała się trochę.

   – Spokojnie, nie będę ci przeszkadzał – powiedziałem nieco niewyraźnie, stawiając krok w prawo, by ją ominąć, przez co trochę się zachwiałem.

   – Ile już wypiłeś? – spytała, lekceważąc moje słowa.

   – To będzie piąte i bardzo dobrze się bawię. Nie potrzebuję twojego towarzystwa – odparłem, po czym ruszyłem w stronę stolika.

   – Po pijaku jesteś jeszcze bardziej szczery niż jak jesteś zły – powiedziała, no co odwróciłem głowę do niej.

   – Nic ci do tego jaki jestem – mruknąłem.

   Enuika przewróciła oczami, kręcąc głową z dezaprobatą, po czym przestała patrzeć na mnie i zwróciła się w stronę beczki. Usiadłem na ławce i również na nią nie spoglądałem.

   – Faceci – westchnęła, przechodząc obok mnie, gdy piłem.

   Nic nie zdążyłem powiedzieć, bo szybko odeszła do swojego stolika. Niech myśli sobie o mnie, co chce. Miałem to gdzieś. Siedziałem wolny od myśli, co mnie cieszyło. W końcu było mi lżej.

   Piąte piwo piłem już nieco wolniej. Tempo jakie sobie narzuciłem było szybkie i mogło się skończyć w tylko jeden sposób, ale nie obchodziło mnie to.

   Gdy opróżniłem kufel, obok mnie przeszedł Netum wraz ze swoimi przyjaciółmi.

   – O, Nawis, widzę, że świetnie się bawisz w pojedynkę – zadrwił.

   – Piwo to dobry kompan, nie uważasz? – odburknąłem.

   – Oczywiście, że tak, ale tobie raczej służy to staczania się na dno.

   Wiadomo, ja jak to ja, słysząc to, wkurzyłem się, więc wstałem, ale nie skończyło się to dobrze, bo zakręciło mi się w głowie, ale zaraz postawiłem się do pionu.

   – Wynoś się stąd! – syknąłem.

   – Myślę, że tak będzie lepiej, bo nie chcę psuć sobie teraz humoru, choć twój widok tylko mi go poprawia – zaśmiał się i zaraz zrobili to też jego przyjaciele. – Żegnam w takim razie.

   Odeszli śmiejąc się, a ja opadłem ciężko na ławkę. Oparłem głowę o ręce, dotykając skroni. Zaszumiało mi w niej. Mój stan zdecydowanie nie był dobry i to zarówno fizyczny jak i psychiczny. Westchnąłem ciężko. Chwilę posiedziałem w takiej pozycji. Popatrzyłem na pusty kufel i moją jedyną myślą było, żeby znów poczuć to palące uczucie alkoholu. Wstałem i poszedłem chwiejnym krokiem do mojej kochanej beczki. Napełniłem naczynie piwem, trochę rozlewając je. Nie liczyło się dla mnie teraz nic innego niż jego gorzki smak. Nie chciałem jednak siedzieć już na tej ławce, bo zwyczajnie mi się to znudziło i po prostu szedłem przed siebie w nieznanym mi kierunku. Ubolewałem na tym, że czasem zbyt mocno się chwiejąc, wylewałem nieco alkoholu. Zauważyłem Enuikę, stojącą do mnie tyłem i nim zdążyłem jakoś zareagować, by ją ominąć, wpadłem na nią. Blondynka odwróciła głowę, zdziwiona, nagłym zderzeniem. Szybko się odsunęła.

   – Co ty robisz, Nawis? – spytała, marszcząc brwi.

   Tak słodko wyglądała, gdy się złościła.

   – Idę – odburknąłem.

   – Właśnie widzę, ale dokąd?

   – Przed siebie. – Wzruszyłem ramionami, upijając piwo.

   Enuika pokręciła głową z westchnieniem.

   – Nie za dużo już wypiłeś? Chyba ci wystarczy – odparła i chciała zabrać mi kufel, ale ja się odsunąłem i wypiłem jednym duszkiem alkohol do dna.

   Enuika sapnęła ze złości.

   – Nie i pójdę po jeszcze. – Odwróciłem się, chwiejąc się, a w głowie mi zaszumiało.

   – Nawis! – krzyknęła, łapiąc mnie za ramię, przez co omal się na nią nie wywróciłem.

   – Czego chcesz? – warknąłem.

   – Wiesz, co? Może odprowadzę cię już do domu? – powiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu.

   – Ale ja się nigdzie nie wybieram – odburknąłem, chcąc wyrwać się jej, lecz ona mocno mnie trzymała.

   – Oj tak, wybierasz się, nie masz nawet nic do gadania. – Zaczęła mnie ciągnąć.

   – Zostaw mnie! Chcę się jeszcze napić. – Wyrywałem się jej, ale moje ruchy były bardzo nieskoordynowane, przez co jeszcze bardziej się plątałem.

   – Wystarczy ci już w zupełności.

   – Jesteś nie do zniesienia, wiesz? – powiedziałem, patrząc w jej niebieskie oczy.

   – Później mi za to podziękujesz – sapnęła, przekładając moje ramię przez jej plecy i przytrzymując mnie drugą ręką w pasie.

   Enuika zabrała mi pusty kufel z ręki i położyła na jakiś przypadkowy stół. Chwilę szliśmy, a raczej topornie toczyliśmy się do wyjścia.

   – Czemu mi pomagasz? – spytałem.

   – Sama się właśnie zastanawiam, ale tak chyba robią przyjaciele, czyż nie? – odparła, spoglądając na mnie.

   – Przyjaciele – powtórzyłem. – To tak dziwnie mi brzmi.

   – Dlaczego?

   – Bo czy przyjaciel zabija swojego przyjaciela? – odpowiedziałem smutno. – Wiesz, co? Może wróćmy, bo potrzebuję się napić. – Gwałtownie zatrzymałem się, przez co dziewczyna prawie się przewróciła.

   – Nie będziesz już zapijał smutku w alkoholu. – Szarpnęła mnie, żebym szedł na ulicę.

   – Jeszcze tego nie zapiłem – czknąłem. – Skoro o tym pamiętam.

   – I tak byś nie zapomniał.

   – Masz rację – odparłem, a jej mina mówiła, że jej ulżyło. – I to właśnie dlatego muszę tam wrócić. – Westchnęła ciężko, wznosząc oczy do nieba.

   – Bogowie, dajcie mi jeszcze trochę cierpliwości do tego faceta – powiedziała, na co się zaśmiałem.

   – Żaden bóg ci nie pomoże ze mną.

   – A szkoda – żachnęła się.

   – Jak tylko dojdziemy do twojego domu, zostawię cię już strażnikom, bo nie uśmiecha mi się łażenie z tobą pewnie po licznych korytarzach.

   – To żaden mój dom – prychnąłem.

   – Czy tego chcesz czy nie, to jest twój dom.

   – O nie, mój dom jest gdzie indziej – odparłem, zataczając się mocniej w lewo, ale Enuika szybko pociągnęła mnie do pionu.

   – Niby gdzie? – spytała.

   – W... – Nagle miałem jakiś przebłysk trzeźwej świadomości, ostrzegający mnie przed tym, co chciałem powiedzieć. – Na pewno nie tu.

   – Równie dobrze mógłbyś się przecież wyprowadzić z zamku, bo jesteś przecież dorosły, a masz teraz już zawód i będziesz zarabiał.

   – Czemu wcześniej na to nie wpadłem? – Pokiwałem głową z niedowierzaniem.

   Dalszą drogę pokonaliśmy w ciszy, czasem miałem też ochotę wrócić na plac, ale Enuika zawsze odciągała mnie od tego pomysłu. Widziałem też, że była zmęczona, podpieraniem mnie, bo nie oszukujmy się moje ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i waga nie dorównywały jej nieco ponad metr sześćdziesięciu i pewnie małej liczbie kilogramów. Dziewczyna musiała się nieźle napocić i nastękać zanim doszliśmy do bramy zamku.

   – No, w końcu – odetchnęła z ulgą, stając.

   – Pozbywasz się już problemu, jakim jestem – odparłem, na co ona tylko przewróciła oczami. Naprawdę miała mnie już dość.

   – Przepraszam? – zwróciła się do dwóch strażników. – Czy moglibyście doprowadzić go do jego pokoju?

   – Ależ oczywiście, panienko – zaoferował się jeden z nich.

   Enuika zrzuciła z siebie moją rękę. Mężczyzna podszedł do mnie, lecz ja się odsunąłem, oczywiście zataczając się lekko.

   – Bez łaski, poradzę sobie sam – odburknąłem, gdy chciał mnie złapać, a ja walnąłem go w szczękę, więc zaniechał tego i wrócił na swoje miejsce.

   Ruszyłem chwiejnym krokiem, przechodząc obok strażników, a ci chyba nie mieli ochoty już się ze mną użerać. Gdyby byli to tamci, którzy mnie bili, nie zważaliby na mój protest. Przejście po schodach do łatwych zadań nie należało i ściana była często moim ratunkiem przed upadkiem. W końcu zupełnie wyczerpany dowlokłem się do mojej komnaty i z ulgą rzuciłem się na łóżko. Na sen nie musiałem długo czekać.

Hej!
Tym razem nie musieliście czekać na rozdział miesiącami.
Wena w końcu wróciła i do głowy cały czas przychodzą mi pomysły, z czego się bardzo cieszę.
Rozdział jest naprawdę długi, bo ma ponad 10k słów. Nie chciałam go jednak dzielić, bo dużo się w nim działo, więc nudno raczej nie było.
Co sądzicie o nim?
Jak dla mnie to mój ulubieniec.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro