Rozdział 31

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

   Rozkoszowałem się lotem, zmierzając w stronę bazy. Wiatr delikatnie muskał moje ciało, a słońce przyjemnie grzało. Czułem się lekko na duchu. Przez ostatni tydzień odpocząłem od nadmiaru wydarzeń. Dni były rutynowe, ale mi to odpowiadało, bo w końcu miałem spokój.

   Wtem dostrzegłem lecącego w moją stronę Marlo, skoncentrowanego na tym, co działo się na dole.

   – Cześć, Marlo, dokąd lecisz? – zagadnąłem.

   – Założyłem się z Kamem, kto szybciej coś schwyta.

   – Uważaj na łowców, bo oni także urządzili sobie dziś polowanie – ostrzegłem.

   – Będę miał ich na oku – odparł, po czym popędził przed siebie.

   Ach, te ich zakłady. Ciągle lubili ze sobą rywalizować. Nie dziwiłem im się, bo dodawało to zastrzyku energii. Sam chętnie bym dołączył.

   Na polanie zastałem resztę grupy, więc bez przeciągania przeszliśmy do treningu. Używanie mocy podczas walki stało się już dla mnie zupełnie normalne i coraz mniej obciążało mój umysł. Cieszyłem się z każdego postępu. Zaczynałem czuć się godny rodu Smoków Słońca. Po jakimś czasie przyleciał Kamatin z pochwyconą sarną, którą się z nami podzielił. Wznowiliśmy ćwiczenia, ale przez przeciągający się powrót Marlo, byliśmy rozkojarzeni.

   – Powinien już dawno wrócić – powiedział Kamatin z podenerwowaniem. – Może go poszukajmy?

   – Może tak się zawziął, że coś znajdzie i nie odpuszcza – odparła Melawi ze spokojem.

   – Nawis mówił, że łowcy polują, więc co jeśli jakiś go złapał? – panikował.

   – Mogę sprawdzić, gdzie jest słonecznym widzeniem – zaoferowałem się.

   – Zrób to, proszę – przytaknął.

   Rozbudziłem moc, skupiając się na kolcach dookoła głowy, po czym spojrzałem prosto w słońce. Od razu poczułem z nim więź, a po chwili ciepła energia spłynęła do moich oczu i widziałem jedynie światło, więc przymknąłem powieki, a gdy je otworzyłem mogłem obserwować wszystko z góry. Skoncentrowałem się na poszukiwaniu Marlo, a promienie prowadziły mnie w głąb lasu po jego dolnych partiach. Mój puls przyspieszył, ponieważ nie podobało mi się to. W końcu dostrzegłem go, a serce na moment przestało mi bić. To nie mogła być prawda...

   Marlo w ludzkiej postaci leżał pod drzewem, a z jego brzucha wystawały dwa bełty. Obok niego wytworzyła się już kałuża krwi, która cały czas się powiększała.

   Znów gdzieś w odmętach umysłu mignęło mi wspomnienie wykrwawiającego się Emasa.

   – Byłeś mi jak syn.

   Natychmiast ocknąłem się ze słonecznego widzenia, ciężko oddychając.

   – Nawis, co się stało? – zapytał zaniepokojony Kamatin.

   Nie potrafiłem im tego zdradzić. Jak przekazać coś takiego?

   – Musimy lecieć – wydusiłem z siebie i dostrzegłem, jak przez ich twarze przemknął cień.

   Natychmiast zerwaliśmy się do lotu i na złamanie karku pędziliśmy w stronę Marlo.

   – Nawis, powiedz, co się z nim dzieje. Jak bardzo jest źle? – odezwał się Kamatin z rozpaczą.

   – Bardzo – odpowiedziałem z bólem.

   Bałem się. Nie. Byłem przerażony. Wiedziałem, że za chwilę czeka mnie trudna walka o jego życie. Miałem nadzieję, że jeszcze żył, bo jeśli nie... Czy dam radę przywrócić go do życia? Czy nie minęło zbyt dużo czasu?

   W końcu dotarliśmy, a Kamatin od razu przeobraził się i rzucił się do brata. Przyłożył ucho do jego klatki piersiowej i czekał. Tymczasem ja z całych sił kumulowałem w sobie moc, jednak wiedziałem, że Kamatin nic tam nie usłyszy. Skóra Marlo mocno zbladła, a krwi przybyło. Na szczęście miał zamknięte oczy, bo nie zniósłbym tego nieruchomego, pustego spojrzenia. Już ledwo się trzymałem, bo demony przeszłości ponownie zaatakowały.

   – Weź się w garść, Nawis! Musisz uratować swojego przyjaciela! – odezwał się przytomny głos rozsądku.

   – Jednego już zabiłem... – powiedział drugi.

   – On nie oddycha! Nawis, ratuj go! – krzyknął rozpaczliwie Kamatin cały we łzach.

   Pokręciłem szybko głową i jeszcze mocniej wczułem się w energię. Starałem się jej dogłębnie posmakować tak, aby zapiekła mnie każda komórka mego ciała. Mięśnie zaczęły drżeć, serce waliło jak młot, a oddech grzęzł w połowie w płucach, ale nie przestawałem wyzwalać mocy. W końcu położyłem łapę na brzuchu Marlo i przelałem całą zgromadzoną energię w jego żyły, serce i każdą komórkę. W środku niego czułem jedynie pustkę i ciemność, która coraz bardziej go pochłaniała. Rozpaczliwie szukałem choćby iskry życia, jakiegoś blasku, lecz mrok był obezwładniający. Chłód wdarł się we mnie. Miałem wrażenie, że w głowę wbijają mi się setki malutkich igiełek, a przed oczami latały mi mroczki, ale nie ustępowałem. Chyba już maksymalnie zwiększyłem ilość mocy. Całe ciało mnie paliło jakby ktoś przykładał mi rozżarzone żelazo. Ciągle próbowałem wtłoczyć życie w Marlo, lecz on cały czas mi się wymykał. Uciekał. Nie byłem w stanie go dogonić, choć biegłem ile sił w nogach. Czas minął... Czas się poddać...

   Chwiejąc się na nogach, wycofałem z niego energię. Gorący żar oblał moje ciało, zabierając zimno. Igiełki wypadły z głowy, a ciemność sprzed oczu zniknęła. Wróciłem do ciała. Zipałem ciężko. Wziąłem kilka głębokich wdechów, aby uspokoić się. Po jakimś czasie odzyskałem balans. Nie byłem w stanie spojrzeć na Kamatina. On mi tego nie wybaczy....

   – Nawis, co z nim? Uzdrowiłeś go? – zapytał z nadzieją.

   Z nadzieją, którą zaraz rozgniotę w drobny mak.

   Przemieniłem się w człowieka i spojrzałem na niego bezradnie.

   Wiedziałem, że już nigdy nie zapomnę wyrazu jego twarzy. Nadzieja natychmiast z niego wyparowała. Przez jego oblicze najpierw przelał się szok i niedowierzanie, po chwili ból i żal, a zaraz potem przebiła się przez to wściekłość. Z jego oka uleciała jedna duża łza, która po chwili skapnęła z jego brody.

   Ja natomiast trwałem w zawieszeniu. Niezdolny do czegokolwiek. Jakby nagle wszelkie funkcje życiowe przestały działać. Jakimś sposobem spojrzałem na resztę. Widok klęczącej Airy, która również wydawała się jakby opuściła ciało, jeszcze bardziej rozdarł moje serce. Zerknąłem na Melawi, która patrzyła w zamyśleniu to na Marlo, to na Airę ze smutkiem.

   – Co tak stoisz?! Ratuj go! Przywróć go do życia! – krzyknął rozgoryczony Kamatin.

   – Nie mogę. Już za późno – odpowiedziałem zbolałym tonem.

   – Jesteś Smokiem Słońca czy nie?! Od tego jesteś, by go uratować! Więc czyń swoją powinność! – powiedział, patrząc na mnie z nienawiścią.

   – Za późno przylecieliśmy. Moja moc ma ograniczenia. Nie jestem w stanie kogoś przywrócić do życia, gdy upłynie zbyt dużo czasu – wytłumaczyłem bezradnie.

   – Gówno prawda! Po prostu nie postarałeś się wystarczająco! Spróbuj jeszcze raz!

   – To niemożliwie.

   – Możliwe, jeśli bardziej się przyłożysz – wysyczał.

   – Zrobiłem wszystko, co mogłem. – Zwiesiłem głowę.

   – Więc tylko na tyle cię stać? – prychnął pogardliwie. – I to ma być najpotężniejszy Smok Słońca?! – Pokręcił głową ze wściekłością. – Do niczego się nie nadajesz! W najważniejszym momencie zawsze zawodzisz! Nie można na ciebie liczyć! – Łzy wypływały ciurkiem z jego oczu. – Zresztą czego można się spodziewać po kimś, kto zabił swojego przyjaciela?! – wykrzyczał z nienawiścią. 

   Poczułem jakby ktoś ugodził mnie w serce. Oddech ugrzęznął w gardle. Pustka. Znów ta bezgraniczna pustka, która mnie pochłaniała.

   Przez chwilę zauważyłem skruchę na jego twarzy, lecz szybko ją wyparł.

   – Kamatin, przestań! – upomniała go ostro Melawi.

   – Ty go bronisz? Ty? Ty, która zawsze jest pierwsza do tego, by mu dopiec? – zakpił.

   – Kamatin, jesteś teraz roztrzęsiony i nie panujesz nad sobą – powiedziała ze spokojem i troską.

   – Mylisz się. Doskonale jestem świadomy, co mówię i jest to szczera prawda – odparł, patrząc na mnie z żalem i urazą.

   – Lepiej już nic nie mów, bo powiesz za dużo, choć i tak już to zrobiłeś.

   – Nie obchodzi mnie to. On nie jest już moim przyjacielem – powiedział lodowato, patrząc mi prosto w oczy.

   Zabolało cholernie mocno.

   – Masz rację, nie zasługuję na twoją przyjaźń. – Pokiwałem głową.

   – Więc co tu jeszcze robisz?! Wypieradaj stąd! – wrzasnął.

   Natychmiast przeobraziłem się i odleciałem, jednak zaraz usłyszałem głos Melawi:

   – Nawis, zaczekaj! – dogoniła mnie.

   – Zostaw mnie! – syknąłem. – Kamatin ma rację, dlaczego ty mnie bronisz? – rzuciłem chłodno.

   – Bo ktoś musiał. Nie jesteś niczego winny – wyjaśniła.

   – Przestań się ośmieszać – parsknąłem cynicznie. – Krzycz, wrzeszcz na mnie, znienawidź mnie! Na to teraz zasługuję! W głębi duszy i tak pewnie masz mi to za złe! – wyrzuciłem z wściekłością.

   Melawi przymknęła oczy i pokręciła głową.

   – Ochłoń, Nawis. Musisz się uspokoić – powiedziała łagodnie.

   – Zostaw mnie w takim razie samego. Nie potrzebuję cię – odparłem chłodno, patrząc jej w oczy i przez ułamek sekundy dostrzegłem w nich urazę i zawód.

   Melawi zacisnęła szczęki ze złością, lecz nic nie odpowiedziała.

   Ruszyłem błyskawicznie przed siebie, a ona nie poleciała za mną. Ulżyło mi. Przynajmniej nie mogłem zranić jej jeszcze bardziej. Leciałem, ile miałem sił w skrzydłach.

   Zawiodłem... Byłem beznadziejny, słaby, bezużyteczny. Jaki ze mnie Smok Słońca? Nie zasługiwałem na tę moc. Od samego początku była moim przekleństwem. Nie prosiłem się o nią. Po co ją miałem, skoro nie potrafiłem jej używać? Może dało się go przywrócić do życia, lecz jak zawsze okazałem się za słaby. Byłem nikim. Tenebris miał w tym rację. Widział to znacznie wcześniej niż ja. Byłem zbyt ślepy, by to zobaczyć. Teraz prawda wyszła na jaw.

   Zawiodłem swoich przyjaciół. Nie zasługiwałem na nich. Zawiodłem samego siebie. Najlepiej by było, jakbym nigdy się nie urodził.

   Doleciałem do jeziora w górach, lecz nie miałem już więcej sił, więc opadłem na brzeg, przemieniłem się i pozwoliłem sobie na płacz. Nie potrafiłem się już powstrzymywać.

   Spojrzałem na taflę wody, a wspomnienia zalały mój umysł. Przypomniałem sobie, jak podczas Błękitnej Pełni siedzieliśmy tu razem. Dobrze się bawiliśmy, śmialiśmy. Już nigdy nie będzie tak samo. Nie zasługiwałem na ich przyjaźń. Zawiodłem ich wszystkich. Tak bardzo ich zawiodłem.

   Kolejne łzy spadły na moją brodę.

   Wtem przez pasmo goryczy przedarła się wściekłość. Furia. Nienawiść do łowcy, który go zabił. Nie odpuszczę mu tego! Nawet nie wie z kim zadarł.

   Natychmiast się przyjąłem smoczą postać i poleciałem w stronę twierdzy. Nienawiść. To było uczucie, które dobrze znałem. Bądź co bądź przywykłem do niej. Dorastałem na niej, więc poczułem się znów sobą.

   Przybrałem ochronny pancerz i nieuchronnie zbliżałem się do murów. Gdy zatrzymałem się w locie niedaleko bramy, nie musiałem długo czekać, aby w wieżach strażniczych zabiły dzwony. Wartownicy przybrali pozycje bojowe. Po chwili też na most zwodzony wybiegło kilku uzbrojonych łowców. Miałem zatem swoją chwilę.

   – Wyzywam na pojedynek łowcę, który zabił dziś za pomocą kuszy jasnozielonego smoka! Zdążył się przeobrazić w człowieka przed śmiercią – zagrzmiałem tubalnie. – Niech ten łowca stawi się jutro w południe na wojennej łące.

   Po chwili zza bramy wyprowadzono wyrzutnię z siatkami, więc rozszerzyłem swoją tarczę i odleciałem nim zdążyli jakąkolwiek wystrzelić. Poczułem się lepiej. Miałem nad czymś kontrolę. Panowałem nad sytuacją. Nie byłem tylko słabym, nic nieznaczącym Smokiem Słońca...

   Wolałem na razie trzymać się z dala od terytorium smoków, więc krążyłem w chmurach bez celu, starając się nie myśleć. Nie trwało to długo. Wyrzuty sumienia znów zżerały moją duszę. W końcu jednak bezwiednie znalazłem się nad polaną. Z oddali rozpoznałem Okthana. Przez moment zastanawiałem się, czy polecieć do niego, ale ostatecznie stwierdziłem, że nie mogłem wiecznie odwlekać rozmowy z kimś z naszej grupy.

   – Cześć – przywitałem się posępnie, lądując i wytrącając go z zamyślenia. Otarł policzki wierzchem dłoni.

   – Cześć – odparł bezbarwnym tonem, a ja usiadłem na prostopadłej do niego kłodzie.

   Milczeliśmy, nawet na siebie nie patrząc. Znów czułem nieprzyjemne kłucie w sercu.

   – Jak ma się reszta? – zapytałem.

   – Kaili nie opuszcza Kama, a Mel pociesza Airę – oznajmił, a ja pokiwałem głową.

   Chciałem dowiedzieć się, jak czuje się Kamatin, lecz zrezygnowałem. Wolałem jeszcze bardziej nie rozdzierać rany.

   – No tak, Melawi już przeszła przez stratę ukochanego, więc chce pomóc Airze przez to przejść. Już tam zauważyłem, że nie spuszczała z niej oka.

   – Czyli wiesz wszystko o Amarisie?

   – Tak, Mel mi opowiedziała – przytaknąłem. – Z tego co pamiętam, to tobie też był bliski.

   – Był jak mój rodzony brat – przyznał.

   – Czyli wasza grupa straciła już dwie osoby – podsumowałem ze smutkiem.

   – Niestety taka już kolej rzeczy podczas wojny.

   – Ty też mnie nienawidzisz za to, że go nie uratowałem? – zapytałem, uważnie mu się przyglądając.

   Okthan westchnął ciężko i spuścił głowę.

   – Widziałem, że się starałeś. Niemal straciłeś cały swój blask, tak jakby pociemniałeś. Nie mogę cię winić za coś, czego nie byłeś w stanie dokonać – powiedział szczerze.

   – Dziękuję za uznanie, ale nie powinieneś mi wybaczyć. Może nie postarałem się wystarczająco – odrzekłem z żalem.

   – A co czułeś, gdy go uzdrawiałeś?

   Niechętnie sięgnąłem pamięcią do tamtego momentu. Wypuściłem głośno powietrze przez nos.

   – Pustkę. Mrok. Nie było w nim choćby iskry życia. Nie mogłem go złapać. Ciągle mi się wymykał – wyznałem.

   – Czyli było już za późno i nic nie mogłeś zrobić. Nie obwiniaj się zatem.

   – Gdyby to było takie proste... – westchnąłem.

   – Kamatin zrozumie. Daj mu czas.

   – Może tak, a może za bardzo go zawiodłem – powiedziałem pusto. – Nienawidzę tego łowcy – wysyczałem przez zaciśnięte zęby.

   – Tylko nie podążaj ścieżką zemsty – przestrzegł mnie. – Ona przyniesie ci tylko chwilową ulgę. Poczujesz, że sprawiedliwości stała się zadość, lecz to nie przywróci życia Marlo. Wiem przecież, o czym mówię – odparł ze smutkiem, a ja przypomniałem sobie, jak zabił ojca Enuiki. – Po śmierci mojej siostry miałem obsesję na tym punkcie. Zastanawiałem się, czy wyzwać tego łowcę na pojedynek. Potrafiłem godzinami latać w poszukiwaniu go i obmyślać makabryczne sposoby na zadanie mu śmierci. Chciałem, aby cierpiał jak najdłużej – powiedział z oziębłością. – Jednak docierało do mnie, że to złe. Walczyłem z moją moralnością, aż w końcu zaprzestałem polowań i odciąłem się od złych myśli. Jednak gdy natknąłem się na niego, nie potrafiłem się powstrzymać, ale tę część historii już znasz – przerwał na chwilę. – Nie radzę ci się mścić. To tylko cię wyniszczy. Nie idź tą drogą, choć teraz pewnie wydaje się kusząca.

   Rozumiałem jego punkt widzenia, ale mleko już się rozlało. Było już za późno na odwrót.

   – Przyznaję, że nie przepadam za zabijaniem. Nawet, gdy przypadkiem zabiłem Davetha, wtedy gdy broniłem Melawi, to potem czułem lekkie wyrzuty sumienia – przyznałem.

   – Czyli wiesz, z czym to się wiąże.

   – Tak, ale... – zamilkłem i pokręciłem nerwowo głową.

   – Wyzwałeś już kogoś na pojedynek, prawda? – odgadnął.

   Zasznurowałem usta w wąską linię.

   – Tak – potwierdziłem.

   – To w takim razie nie miej dla niego litości. Niech zapłaci za to – odrzekł zawistnie.

   – Chcesz mi towarzyszyć? Być tam w razie co, by przekazać złe wieści? Co prawda mnie nie zabije, ale nigdy nie wiadomo, co się stanie. Pojedynek odbędzie się w południe na wojennej łące.

   – Dobrze, będę.

   – Ale nie mów o tym komukolwiek, szczególnie Kamatinowi, ale Melawi również nie. Jeszcze zapragnie być gdzieś w pobliżu, a nie chcę, aby groziło jej niebezpieczeństwo.

   – Dobrze, pozostanie to między nami – przyrzekł.

   – Dziękuję – odpowiedziałem z wdzięcznością, a on kiwnął głową z uznaniem. – A kiedy odbędzie się pogrzeb?

   – Pojutrze w południe. Zgodnie z tradycją żegnamy zmarłych trzeciego dnia – oznajmił.

   Zorientowałem się słońce zaczęło chylić się ku zachodowi.

   – Muszę już wracać – odparłem z niechęcią.

   – Trzymaj się, Nawis – powiedział, a ja przytaknąłem.

  Lecąc, spoglądałem na słońce. Światło przegrywało z mrokiem. Mój mrok również mnie pochłaniał.

   Przemierzając ulice twierdzy, wyczułem napięcie i niepokój. Pewnie wywołałem sensację. Smok Słońca wyzwał kogoś na pojedynek. Niecodzienna sytuacja. Nie miałem ochoty wchodzić do zamku, więc poszedłem na tyły twierdzy do mojego małego zagajnika. Obawiałem się, że zastanę tam Enuikę, a wolałbym z nią nie rozmawiać, aby przypadkiem nie powiedzieć o jedno słowo za dużo i także ją zranić. Na szczęście jej nie było, więc w ciszy i spokoju mogłem usiąść pod drzewem i po prostu trwać pogrążony w żałobie.

   Wraz z nastaniem zmierzchu zacząłem czuć się w twierdzy jak w klatce. Nie mogłem nabrać pełnego oddechu. Wymknąłem się tajemnym przejściem i poleciałem w stronę gór. Liczyłem, że w samotni nie spotkam Melawi, choć w duchu chciałem ją zobaczyć. Niestety zawiodłem się. Jaskinia była pusta.

   Usiadłem jak zawsze na skraju skalnej półki i wbiłem wzrok w wodospad, wsłuchując się w jego kojący szum. Do środka wpadało delikatne światło cofającego się księżyca. Przymknąłem oczy. Nagle do głowy wpadała mi myśl, aby orzeźwić się i odzyskać trzeźwość umysłu. Szybko zdjąłem z siebie ubrania, pozostając jedynie w bieliźnie, po czym wskoczyłem do jeziorka. W moje ciało jakby wbijały się igiełki, ponieważ woda była lodowata, ale nie przeszkadzało mi to. Przynajmniej czułem coś innego.

   Podpłynąłem do skały pod wodospadem i usiadłem na niej. Woda uderzała w moje plecy, a ja zatopiłem się w tym przyjemnym bólu. W końcu przywykłem do zimna. Zimna takiego jak moje wnętrze. Pogrążyłem się w letargu wpatrzony tępo przed siebie.

   – Długo już tu siedzisz? – Ujrzałem nagle przed sobą Melawi, która zatrzymała się w locie.

   Wzruszyłem obojętnie ramionami.

   – Nawis, wyjdź spod tego wodospadu. Nie jest ci zimno? – zapytała z troską.

   Pokręciłem jedynie przecząco głową. Usłyszałem jak wypuszcza głośniej powietrze przez nozdrza i zniknęła z pola widzenia. Nie interesowało mnie czy nadal tu była. Po chwili znów przed oczami mignął mi zarys jej ciała. Zerknąłem w prawo i zauważyłem, że przysiadała obok mnie w samej bieliźnie. Koszulka przylgnęła do niej niczym druga skóra, przez co uwydatniły się jej piersi. Szybko z powrotem przeniosłem wzrok przed siebie.

   – Nie chcę o tym dziś rozmawiać – odparłem posępnie.

   – Dobrze.

   Nie odzywała się. Tylko czasem spoglądała na mnie. Nie musiała nawet nic mówić, bym poczuł się odrobinę lepiej. Jej obecność działała na mnie kojąco.

   Po jakimś czasie dostrzegłem, że się trzęsła i objęła ramionami. Nie chciałem, aby przeze mnie marzła, chociaż siedziała tutaj dobrowolnie.

   – Wychodzimy – zakomunikowałem, po czym przemieniłem się i poleciałem do jaskini, by zaraz znów przybrać ludzką postać. 

   Usiadłem pod ścianą, a Melawi dołączyła do mnie.

   – Daj rękę – powiedziałem, wyciągając przed siebie pionowo dłoń. Melawi spojrzała na mnie ze zdziwieniem, ale przyłożyła swoją dłoń na mojej. Była zimna.

   Rozbudziłem moc, przez co zajaśniała złotem w moich żyłach, nieznacznie nas oświetlając. Po chwili przelałem nią w Melawi. Jej skóra również odrobinę pojaśniała. Melawi przyglądała mi się ze zdumieniem i zaskoczeniem. Przymknęła powieki, jak tylko poczuła ciepło. Rozluźniła się. Nie mogłem oderwać od niej wzroku. Wykorzystując, że na mnie nie patrzyła, błądziłem spojrzeniem po jej ciemnych długich rzęsach, prostym nosie, delikatnych kilku piegach na nim, wąskich ustach, mocniej zarysowanej żuchwie. Zupełnie zatraciłem się w tej chwili. Gdy otworzyła oczy i nie widziałem nic innego poza nimi. Kompletnie przepadłem dla tego jasnego ciepłego brązu. Miałem wrażenie, że zabierała ode mnie wszystkie moje troski. Leczyła mnie.

   Gdy zauważyłem, że skóra Melawi przybrała cieplejsze tony, przygasiłem energię i oparłem się o ścianę, lecz nie puściłem jej ręki. Potrzebowałem czuć jej dotyk. Już nie patrzyliśmy na siebie. Każde z nas zatopiło się we własnych myślach. Doceniałem, że nie chciała rozmawiać o Marlo. Nie miałem na to już siły. Usłyszałem, że Melawi zaczęła co jakiś czas pociągać nosem, lecz nie chciałem czegokolwiek robić, by ją pocieszyć. Sądziłem, że ona także wolała przeżywać stratę w samotności. Byliśmy razem, ale osobno. Mi także po jakimś czasie łzy same zaczęły wypływać, ale tym razem to mnie oczyszczało. Pozwoliło ujść emocjom, skrywanym głęboko w moim sercu. W końcu oboje przestaliśmy płakać.

   Melawi oparła głowę o moje ramię, a ja przyłożyłem policzek do jej włosów. Naprawdę odpowiadało mi, że milczeliśmy. Nie czułem nawet potrzeby, by rozmawiać. Samo nieme wsparcie mi wystarczało. Cieszyłem się, że był tu ktoś ze mną, kto mnie rozumiał. Niczego więcej nie potrzebowałem.

Hejka!
Czy ktoś tu kroi cebulę? Nie? To w takim razie coś wpadło mi do oka. Tak kilka razy.

Ten rozdział jest dla mnie za bardzo emocjonalny. Co rusz się rozklejałam, gdy go pisałam i poprawiałam. Gdy wymyśliłam ten wątek, nie sądziłam, że będzie to tak boleć. Myślałam wtedy nad jakimś mocniejszym zwrotem akcji i wpadło mi do głowy, żeby ktoś zginął. Szybko podłapałam ten pomysł i wydał się ciekawy, ale zbyt mocno przywiązałam się do moich bohaterów i jednak było to bolesne.

Poza tym scena Nawisa i Melawi jest moją jedną z ulubionych. Naprawdę się wczułam, gdy ją pisałam. Zresztą jak cały ten rozdział. Zaczynałam go pisać z lekkim brakiem weny, przez co bałam się, że mi nie wyjdzie, a jest on dla mnie ważny, ale jednak popłynęłam razem z bohaterami i płakałam razem z nimi, a to jeszcze nie koniec takich emocjonalnych rozdziałów.

Do napisania!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro