Rozdział 32

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

   Że też dziś musiała przypaść moja kolej wyruszenia na zwiady. Las wręcz roił się od łowców. Duża część grup miała przebywać w pobliżu miejsca pojedynku. Co prawda nikt nie mógł w niego ingerować, ale po nim już nie wiadomo, co może się stać. Ciekawiło mnie, czy Tenebriś przygotował jakąś niespodziankę. To wydarzenie wstrząsnęło twierdzą. Byłem przekonany, że mój przeciwnik zmówił już wszystkie modlitwy do każdego boga. O ile się stawi. Aczkolwiek sprawą honoru należało przyjąć wyzwanie, a on wiedział, że z góry znajdował się od razu na straconej pozycji.

   Ze zniecierpliwieniem siedziałem w kryjówce, wyczekując południa. Zdenerwowanie towarzyszyło mi od samego rana. Wręcz nie mogłem usiedzieć spokojnie na miejscu. Teraz czekając bezczynnie, co rusz patrzyłem to na słońce, to na las dookoła, to wychodziłem na chwilę poza dół i sprawdzałem godzinę na prowizorycznym zegarze słonecznym. Chciałem już być po walce.

   Dostrzegałem, że Enuika przyglądała mi się co jakiś czas badawczo, zatem musiałem ukrywać moje poruszenie. Na szczęście był z nami Hagan, więc się nie odzywała, jednak spodziewałem się, że po zwiadach wypyta mnie o mój nastrój.

   W końcu, po sprawdzeniu godziny i ustaleniu, że była odpowiednia, by udać się w miejsce starcia, wszedłem z powrotem do kryjówki. Kiwnąłem porozumiewawczo głową w stronę Hagana.

   – Nawis, może sprawdzisz inne miejsce? – zapytał Hagan.

   – Dobrze, mogę pójść – zgodziłem się.

   – Ale przecież niedługo będzie południe i w lesie nie będzie bezpiecznie – powiedziała Enuika ze zmartwieniem.

   – Poradzę sobie. Przecież Smok Słońca nie będzie marnował energii na nic nie wnoszące potyczki – odparłem.

   – Ale i tak lepiej, żebyś został.

   – Dam sobie radę – zapewniłem.

   – Idź, ale masz w miarę szybko do nas wrócić. Nie podchodź zbyt blisko wojennej łąki – przestrzegł mnie Hagan.

   – Dobrze, będę na siebie uważał – odpowiedziałem, spoglądając na zaniepokojoną Enuikę.

   Po wybraniu odpowiedniego miejsca, przemieniłem się i poleciałem na zachód. W miarę zbliżania się do celu czułem rosnące pragnienie zemsty. Chciałem, żeby zginął. Chciałem, aby poczuł się jak Marlo w jego ostatnich chwilach. Chciałem, aby życie uchodziło z niego wolno, żeby jak najdłużej czuł ból i lęk przed śmiercią.

   Gdy dotarłem na rozległy trawiasty teren poza lasem, nikogo jeszcze nie zastałem, bo przyleciałem przecież wcześniej. Wylądowałem na samym środku i czekałem, rozglądając się na boki i w górę. W razie czego otoczyłem się ochronną barierą.

   Po jakimś czasie dostrzegłem na niebie ciemniejszy kształt. Obok mnie stanął Okthan.

   – Jak nastawienie? – zapytał.

   – Jedyne o czym myślę, to by go zabić – odpowiedziałem z nienawiścią.

   – Czyli będzie krwawa jatka – odparł posępnie.

   – Nie wiem, co nastąpi, ale nie pozwól mi stracić resztek człowieczeństwa.

   – Dobrze. – Kiwnął łbem. – Ale nie wyładuj na nim wszystkich swoich rozżaleń.

   – Postaram się.

   Z wyczekiwaniem wpatrywaliśmy się w granicę lasu. Żołądek ścisnął mi się do wielkości orzeszka, a serce galopowało. Mimo wszystko nie byłem w pełni gotów, aby komuś świadomie odebrać życie. Jednak spychałem te wątpliwości w krańce umysłu. Musiałem pokazać na co mnie stać.

   W końcu ujrzałem trzy osoby wyłaniające się z cienia drzew. Myślałem, że nim dotarli na środek łąki minęły wieki. Kobieta i mężczyzna zatrzymali się w znacznej odległości, natomiast mężczyzna w średnim wieku podszedł do mnie. Zauważyłem, że starał się zachowywać pewność siebie, ale jego twarz była blada, a oczy czasami niespokojnie biegały w różne strony. W rękach dzierżył tarczę oraz miecz. Okthan odsunął się od nas.

   – Przyszedłeś. Sądziłem, że obleci cię strach – odezwałem się grubym tonem, spuszczając swoją osłonę.

   – Łowca nie poddaje się bez walki – odpowiedział hardo.

   – Zanim przejdziemy do walki, chciałbym zadać ci pytanie.

   – Słucham.

   – Co dokładnie się wydarzyło?

   – Polowaliśmy i nagle z krzaków wybiegł dzik, a za nim gonił smok. Strzeliłem do niego, gdy go pochwycił.

   – Chciałeś zabrać jego głowę?

   – Tak, ale w ostatniej chwili się przeobraził.

   Zawrzało we mnie. Marlo w ostatnich chwilach życia pomyślał o tym, aby godnie odejść. Nie chciał być trofeum.

   Natychmiast ruszyłem na łowcę, kłapiąc szczękami w stronę jego głowy, ale odskoczył. Zaskoczył go mój ruch, ale szybko spoważniał i wbił we mnie spojrzenie pełne nienawiści. Podbiegł i ciął w stronę mojej szyi, lecz nie zrobiło to na mnie najmniejszego wrażenia. Poderwałem się do góry, by zaraz opaść z impetem, chcąc ranić go pazurami w brzuch. Uskoczył i zamierzał uderzyć w tę łapę, ale w jednej sekundzie obróciłem się i zamachnąłem się ogonem. Schylił się i natychmiast podbiegł, aby znaleźć się bliżej mojego brzucha. Wtedy zacząłem zionąć, więc musiał osłonić się tarczą, a ja zbliżałem się do niego. Zauważył mnie i ciął mieczem w kierunku mojej szyi. Przestałem używać ognia i natychmiast rzuciłem się na niego, gryząc niestety powietrze w miejscu, gdzie przed sekundą znajdowała się jego głowa. On wtedy ponownie wymierzył w moje wrażliwe miejsce, ale odsunąłem się, wzniosłem się wyżej i będąc prawie przy nim, nagle z powrotem wzbiłem się, chcąc dosięgnąć go końcem ogona. Udało mi się. Drasnąłem go w ramię, rozrywając skórzany kaftan. Zatrzymałem się na moment w górze i posłałem mu jadowite spojrzenie. Nie zląkł się, tylko jeszcze bardziej wściekł.

   Pora zacząć prawdziwą walkę.

   W mgnieniu oka zleciałem, on ciął w stronę mojej głowy, ale szybko odbiłem i zacząłem krążyć wokół niego, niemal zamykając go w środku. Nawzajem wymienialiśmy się ciosami. To ja chciałem go drapnąć w brzuch, to on odpłacił mi się tym samym, ja kłapnąłem zębami niebezpiecznie blisko jego ramienia, a on chciał wbić mi miecz w szyję. Niby znajdowałem się o włos od zasięgu jego broni, lecz wystarczająco daleko, aby nie stała mi się krzywda. Nie pozwalałem mu wyjść z tego błędnego koła. Musiał ciągle się obracać, ciągle być czujnym i ciągle sam uderzać. Męczył się. Widziałem, jak kropelki potu spływały mu po szyi. Cierpliwie czekałem na jego błąd.

   W końcu udało mi się doprowadzić do tego, by poplątały mu się nogi. Zachwiał się, a wtedy z całej siły uderzyłem ostrym końcem ogona w rękę, w której trzymał miecz, a jego dłoń opadła bezwładnie na ziemię. Przez nadmiar emocji może jeszcze tego nie poczuł, bo zamachnął się w stronę mojego brzucha, a wtedy przez jego oblicze przeleciało zdziwienie i szok, pomieszane z konsternacją. Wpatrywał się w krwawy kikut z niedowierzaniem. Pomrugał kilka razy, jakby chciał odpędzić zły sen.

   Wykorzystałem jego zawieszenie i z impetem staranowałem go kolcami na głowie. Padł na ziemię i w porę osłonił się tarczą. Stanąłem na jego nodze, unieruchamiając go. Usłyszałem trzask kości. Zawył z bólu. Ukłułem go w ramię końcem kolców, przez co puścił osłonę, więc chwyciłem ją zębami i odrzuciłem. Obleciał go strach. Nagle jednak sięgnął do paska i wyciągnął sztylet. Uniósł się tułowiem i chciał wbić mi go w szyję, ale podniosłem głowę i uderzyłem go w dłoń. O dziwo go nie wypuścił i wbił w środek mojej łapy. Ryknąłem i podniosłem kończynę, by wyszarpnąć sztylet. Wlepiłem w niego nienawistne spojrzenie. Bezradnie macał ręką po trawie w poszukiwaniu czegokolwiek zdatnego do obrony, ale nic nie znalazł. Jego twarz stała się biała jak ściana, a oczy powiększyły z przerażenia.

   – Tak właśnie patrzył na ciebie ten smok, gdy widział, że zaraz dokona się jego żywot? – zapytałem jadowicie, a po chwili stanąłem na jego zdrowej ręce, lecz jeszcze nie przycisnąłem.

   – Zabij mnie! No, na co czekasz?! – krzyknął wyzywająco.

   – Najpierw musisz zapłacić za to, co zrobiłeś – odparłem dociskając jego przedramię w całej siły do ziemi, aby rozgnieść jego kości, a on wrzeszczał. Poczułem, jak ręka zwiotczała.

   Patrzyłem jak zwijał się z bólu. Widziałem tę opuszczającą go nadzieję i bezradność. Jednak nagle wbił we mnie to zlęknione spojrzenie i nawet nie mrugnął. Chciał odejść zaglądając śmierci w oczy.

   Wtedy jakaś inna cząstka umysłu obudziła się we mnie. Nagle łowca zniknął i w jego miejsce pojawił się Emas. Znów stałem na arenie z wbitym mieczem w jego szyję, a na moją rękę spływała jego krew.

   – Jesteś silny, poradzisz sobie w tym złym świecie – powiedział Emas. – Nie mam ci tego za złe. – Spojrzał na wbity miecz. – Byłeś mi jak syn. – Jedna łza spłynęła z jego oka.

   Ostanie spojrzenie. Ostatni oddech.

   Wybudziłem się z transu. Zorientowałem się, że głośno sapię, pragnąc zaczerpnąć oddechu. Szybko jednak doszedłem do siebie, by nie mógł zobaczyć mojej słabości i spojrzałem na niego z nienawiścią. Nie byłem w stanie go zabić, ale mogłem zrobić coś innego.

   – Zakończ już tę mękę. Zabij mnie! – błagał mężczyzna.

   Zbliżyłem głowę ku jego twarzy, nadal jedynie lustrując go wzrokiem.

   – Nie zrobię tego – odparłem, delektując się tymi słowami. – Pozwolę ci żyć z taką niepełnosprawnością. Mam nadzieję, że ta druga ręka nigdy dobrze się nie zrośnie i do końca życia będziesz już na utrzymaniu kogoś. Nawet nie będziesz w stanie samodzielnie się podetrzeć – powiedziałem z zawiścią.

   – Błagam, zabij mnie – wyjęczał.

   – Nie. – Pokręciłem głową. – Chcę, żebyś żył, czując mój oddech na karku. Chcę, żebyś budził się w nocy z krzykiem, gdy moje ślepia będą cię prześladować. Chcę, żebyś każdego dnia pamiętał o tym dniu i o tym, co zrobiłeś. Niestety wybrałeś złego smoka jako trofeum – odparłem złowrogo, po czym odsunąłem się od niego.

   Na nieco chwiejnych nogach podszedłem do Okthana. Nie docierało do mnie, co właśnie zrobiłem.

   – Nie zabiłeś go? – odezwał się z zaskoczeniem.

   – Nie, nie mogłem tego zrobić – odparłem bezbarwnym tonem.

   Widziałem, że chciał widzieć dlaczego, ale nie zapytał.

   – Lećmy stąd – zarządził, a ja zgodziłem się.

   Ani razu nie obejrzałem się, aby zobaczyć tych łowców. Czułem dziwną pustkę. Jakieś obrzydzenie samym sobą. Okthan miał rację. Zemsta nic nie dała.

   – Pod koniec walki przelatywał Aron i przyglądał ci się – zakomunikował.

   – Cudownie. Czyli będę na językach całego gniazda – odrzekłem sarkastycznie.

   – Nie daj mu się sprowokować.

   – Nie mam ochoty na zwady – zaprzeczyłem. – Gdyby było trzeba to przekaż, co zaszło Kamatinowi i reszcie. Niech dowiedzą się z wiarygodnego źródła, choć wolałbym zrobić to osobiście. Przylecę do gniazda dopiero po skończeniu zwiadów.

   – Dobrze – przytaknął. – Kamatin i tak nie opuszcza Marlo, więc może nie dotrą do niego żadne wieści.

   Lecieliśmy w milczeniu, ale widziałem, że Okthan chciał dowiedzieć się więcej, jednak niczego nie skomentował. Może zauważył, że nie byłem skory do rozmowy. W pobliżu muru blisko gniazda rozdzieliliśmy się. Całą drogę do kryjówki przemierzyłem z otępieniem. Mojego umysłu nie skalały żadne myśli. W końcu zauważyłem złamane drzewo, zwisające nad niewielkim zagłębieniem, więc założyłem obojętną maskę.

   – Nawis, jak dobrze, że nic ci nie jest – odezwała się z ulgą Enuika.

   – Nic się nie działo, więc wróciłem w jednym kawałku – odparłem. – Ale z duszą w kawałkach – dopowiedziałem w myślach.

   – Posiedzimy tutaj jeszcze trochę i myślę, że wrócimy. Do niczego większego raczej dziś nie dojdzie – powiedział Hagan.

   Usiadłem na liściach i oparłem się o wzniesienie.

   – Zabiłeś go? – Usłyszałem głos Hagana w głowie.

   – Nie – odparłem głucho, zamykając oczy, aby ukryć te smocze.

   – Dlaczego?

   Nie odpowiedziałem, a Hagan zaakceptował moje urwanie tematu.

   Nadal nie dowierzałem, że ten pojedynek miał w ogóle miejsce. Wydawał się jak jeden z moich koszmarów. Zawsze widziałem w nich umierającego Emasa. To poczucie winy nigdy mnie nie opuści, ale niestety musiałem żyć z tym jarzmem.

   – Nawis, co się z tobą dzieje? Widzę, że coś cię gryzie – powiedziała Enuika, gdy zostaliśmy sami po powrocie do twierdzy.

   Nie lubiłem, gdy pytała, o coś związanego ze smokami, bo znów wyjdzie, że niby nie zależało mi na jej przyjaźni.

   – Jest w porządku.

   – Nie, nie jest. – Pokręciła głową. – Jeśli coś cię dręczy albo masz jakieś problemy, to mi o tym powiedz. Porozmawiajmy, dobrze ci to zrobi – drążyła.

   Mogłem przecież powiedzieć jej połowiczną prawdę.

   – Chodźmy do zagajnika – odparłem.

   Usiedliśmy obok siebie pod dwoma drzewami, niemal stykającymi się wąskimi pniami. Panowała cisza, ale Enuika wytrwale czekała aż się otworzę.

   – Wczoraj zginął mój przyjaciel – odezwałem się ponuro.

   – Tak mi przykro. Jak się trzymasz? – zapytała ze współczuciem.

   – Ciężko mi się z tym pogodzić. Miał całe życie przed sobą, a spotkał go taki los. To niesprawiedliwe – odpowiedziałem z wyrzutem.

   – Długo się znaliście? Nie przypominam sobie, żebyś mi o nim wspominał.

   – Niezbyt długo, ale wystarczająco, aby stał się dla mnie kimś ważnym – odparłem przygnębiony.

   – Zabił go smok czy stało się coś innego?

   – Został zabity – westchnąłem.

   – Nigdy nie przepuszczą okazji – powiedziała z goryczą.

   Raczej na odwrót.

   – Nic na to niestety nie poradzimy. – Wzruszyłem ramionami.

   – Co mogę dla ciebie zrobić, żebyś poczuł się lepiej? – zapytała z troską. – Możesz się przy mnie wypłakać, nie musisz cały czas trzymać gardy. Zawsze możesz zwracać się do mnie z jakimś problemem, zawsze cię wysłucham – zapewniła z mocą.

   Wpatrzyłem się w jej pełne szczerości niebieskie oczy, ale nie znalazłem tego, czego chciałem.

   – Możesz po prostu posiedzieć tutaj ze mną – odpowiedziałem.

   – Dobrze. – Przytaknęła głową.

   Milczenie z Enuiką również nie sprawiało mi dyskomfortu, ale nie było to to samo co z Melawi. Przy Enuice nie potrafiłem w pełni okazywać uczuć. Zachowywałem twardość. Poza tym dochodził aspekt drugiego wcielenia. Tak się zawsze składało, że Melawi widziała mnie w gorszych momentach i przywykłem do tego. Wiedziała, kiedy coś powiedzieć, a kiedy nie. Rozumiała mnie. Zapragnąłem już polecieć do smoków. Chciałem ją zobaczyć.

   – Enuika? – odezwałem się.

   – Tak? – Nieco poderwała się i spojrzała na mnie z troską.

   Nie zasługiwałem na jej dobre traktowanie. Zbyt często ją zbywałem.

   – Dziękuję, że przy mnie jesteś – powiedziałem serdecznie.

   – Nie ma sprawy. – Uśmiechnęła się.

   Oparłem głowę o pień i przymknąłem oczy. Mogłem jeszcze z nią posiedzieć. Zresztą w gnieździe czekały mnie same nieprzyjemności. Musiałem pokazać się Kamatinowi, by mu wyjaśnić ten pojedynek, a nie spodziewałem się, że przyjmie to ze spokojem. Nie byłem jeszcze gotów.

   Przesiedzieliśmy w ciszy do późnego popołudnia. Nie uroniłem żadnej łzy. Może wylałem ich już zbyt dużo.

   – Możesz zostawić mnie już samego? Chciałbym jeszcze pobyć w samotności – powiedziałem.

   – Dobrze, jeśli tego potrzebujesz – odparła życzliwie. – Ale pamiętaj, że możesz ze mną porozmawiać.

   – Tak, wiem. – Uśmiechnąłem się lekko.

   Enuika wstała i posłała mi jeszcze na odchodne uśmiech. Gdy zniknęła za domami, wstałem i rozejrzałem się wokół. Teren był czysty, więc podszedłem do klapy tajnego przejścia i szybko przeprawiłem się poza mury twierdzy.

   Gdy wleciałem do gniazda od razu poczułem na sobie spojrzenia. Wszyscy już pewnie wiedzieli od Arona, że nie podołałem.

   – Przepraszam, wiesz może, gdzie jest Kamatin? – spytałem jakiegoś smoka.

   – Przy stosie po drugiej stronie doliny.

   – Dziękuję. – Skinąłem uprzejmie głową.

   Poleciałem tam i nie musiałem długo go szukać. Stos ułożono pod dużym, rozłożystym dębem. Ciało Marlo obwinięto w białe płótna. Byli tam prawdopodobnie jego rodzice, Kailiana, Aira i Okthan. Ani trochę nie byłem gotowy, aby się przed nimi stawić. Domyślałem się, jak przebiegnie to spotkanie, ale nie mogłem wiecznie uciekać.

   Wylądowałem w pobliżu i przeobraziłem się. Moje pojawienie się nie uszło ich uwadze. Kamatin natychmiast poderwał się na nogi i wbił we mnie nienawistne spojrzenie. Wziąłem uspokajający głęboki wdech.

   – Co ty tutaj robisz? Jak śmiesz tu przylatywać? – wycedził przez zaciśnięte zęby.

   – Chciałem tylko osobiście przekazać, że rozprawiłem się z łowcą, który go zabił – oznajmiłem.

   Kamatin wydał się jeszcze bardziej obruszony.

   – Ktoś cię w ogóle prosił o to?! Może to ja chciałem się zemścić?! Nawet to mi odbierasz?! – rzucił wściekle.

   – Mnie nie można zabić, więc nie chciałem, żebyś ryzykował. Jeszcze i tobie by się coś stało.

   – Spokojnie, nie poprosiłbym cię o pomoc – prychnął kpiąco.

   – Przepraszam, że nie byłem w stanie go uzdrowić – powiedziałem ze skruchą.

   – Nie obchodzą mnie twoje przeprosiny – odparł oschle. – I wiesz co? Myślę, że zemściłeś się nie ze względu na mnie, tylko po to, żeby jakoś przyćmić wyrzuty sumienia. Pewnie jak zawsze postąpiłeś impulsywnie – powiedział dobitnie, a ja spuściłem głowę i westchnąłem. – Czyli mam rację – odrzekł gorzko. – Przynajmniej mam nadzieję, że zginął w męczarniach.

   Zalała mnie fala wstydu. Naprawdę do niczego się nie nadawałem.

   – Odciąłem mu jedną rękę, a drugą zmiażdżyłem, więc już nie będzie w stanie czynić powinności łowcy.

   – Czyli rozumiem, że go nie zabiłeś?! – oburzył się. – No tak, łowcy zabić nie potrafisz, ale już swojego nie przywrócisz do życia – powiedział z jadem.

   Jasna cholera! Wszystko poszło nie tak!

   – Zrozum, że zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, by uratować Marlo! On już nie żył! Nie jestem bogiem, żeby przywrócić go do życia, gdy jest już za późno! – wrzasnąłem z goryczą.

   – Masz rację, nie jesteś bogiem. Jesteś tylko beznadziejnym Smokiem Słońca – podsumował z żalem, po czym odwrócił się i odszedł do swoich bliskich.

   Znów poczułem, jak delikatnie zasklepiona rana otwiera się. To wszystko mnie zbyt mocno przytłaczało. Czułem się osamotniony i pozostawiony na pastwę losu. Gdzie podziewała się Melawi? Potrzebowałem jej.

   Zleciałem w dół doliny i usiadłem na kamieniu nad rzeką. Widziałem, że przebywające w pobliżu smoki rzucały mi ukradkowe spojrzenia. Dwukrotnie zawiodłem.

   Nagle obok mnie wylądowała matka braci. Zauważyłem, że odziedziczyli po niej zielone oczy i łagodne spojrzenie.

   – Nie bierz do serca wszystkiego, co mówi Kamatin – odezwała się łagodnie. – Nie umie sobie poradzić ze śmiercią Marlo. Zawsze chciał pełnić rolę starszego brata, który obroni go przed złem. Jest wściekły na siebie, że wymyślił to polowanie i zostawił go samego.

   – Naprawdę przepraszam, że mi się nie udało – odrzekłem z żalem.

   – Wybaczam ci – powiedziała szczerze. – I ty też musisz sobie wybaczyć.

   – Nie potrafię. – Pokręciłem przecząco głową.

   – Wszystko przyjdzie w swoim czasie.

   – Być może. – Wzruszyłem ramionami.

   – Nie jesteś beznadziejnym Smokiem Słońca. Tym, że nie zabiłeś tamtego łowcy, pokazałeś, że nie jesteś zepsuty przez ten świat. Może czas w końcu czas na zmiany. Od czegoś trzeba zacząć – powiedziała, a ja nie nie wiedziałem, co powiedzieć. Uścisnęła moje ramie w geście pocieszenia, po czym odleciała.

   Nie patrzyłem na to z tej perspektywy. Rzeczywiście był to pierwszy przypadek, że nikt nie zginął podczas pojedynku, a dodatkowo z ręki Smoka Słońca. Może i było to jakieś światełko w tunelu, ale przypuszczałem, że Tenebris i tak obróci to przeciwko mnie. Znów wyjdzie, że byłem słaby. Lecz czy właśnie siła nie polegała na tym, aby zrobić coś wbrew przyjętym zasadom? To wydarzenie pewnie po obu stronach wywołało konsternację. Nikt się tego nie spodziewał.

   Poza tym nie mogłem stale myśleć o tym, że Tenebris mnie wyśmieje. Był to mój nawyk, pewnego rodzaju słabość, ale może najwyższa pora, abym przestał się nim tak przejmować. Za bardzo mącił mi w głowie. Miał na mnie zbyt duży wpływ. Pora wydostać się z jego mroku.

   Niestety nie mogłem nacieszyć samotnością, bo w moją stronę leciał Aron wraz z kilkoma smokami. Inne smoki, które przebywały w dolinie zainteresowały się tym i do nich dołączyły.

   Cudownie. Gorzej być nie mogło. Jeszcze jego mi brakowało na dokładkę. Oczywiście, że wtrąci swoje trzy grosze. Nie mógłby przepuścić okazji do publicznego wyśmiania mnie.

   Wstałem i wysiliłem się, aby przybrać kamienną twarz.

   – Jakiż to zaszczyt mnie spotkał, że przylatujesz do mnie w tak licznym gronie – odezwałem się sarkastycznie.

   – Myślę, że wszyscy powinni dowiedzieć się o twoich ostatnich poczynaniach – odpowiedział z uszczypliwością.

   – A co tu dużo mówić? Tak, nie udało mi się przywrócić do życia Marlo. Było już za późno – zakomunikowałem.

   – O tym już wszyscy dobrze wiemy, więc przejdźmy do najnowszej rzeczy – przerwał na moment. – Podczas pojedynku, który zainicjowałeś, nie zabiłeś łowcy – wytknął mi, co wywołało poruszenie i szepty pomiędzy zgromadzonymi.

   – To prawda, nie zabiłem go, ale dotkliwie okaleczyłem, przez co nawet nie będzie w stanie samodzielnie się podetrzeć. Nie ma gorszej ujmy dla łowcy niż niemożność wykonywania swojego zawodu – odrzekłem kąśliwie.

   – Powinien zginąć, ale ty widocznie znowu nie podołałeś – zakpił. – Łowcy było ci szkoda, ale Emasa, jednego z nas, już zabiłeś – powiedział z urazą.

   Że też musiał poruszać jego temat...

   – No, wytłumacz się – zażądał.

   – To był Turniej Przeznaczenia, kompletnie inna sytuacja. Poza tym był to przypadek – wzburzyłem się.

   – Przypadkiem go zabiłeś? Jakoś tak niefortunnie omsknęła ci się broń? – zadrwił.

   – Po co do tego wracasz? – Pokręciłem nerwowo głową. – Zadziałałem pod wpływem chwili.

   – To już pod wpływem chwili nie mogłeś dziś zadziałać? Ten łowca powinien zginąć.

   Poplecznicy Arona podjęli temat i zgadzali się z nim. Po chwili dołączyli do nich inni. Zauważyłem, że przylecieli moi przyjaciele. Obecność Melawi podniosła mnie na duchu.

   – I co? Dlaczego się nie wytłumaczysz? Może trzymasz stronę łowców? – podjudzał.

   – Gardzę łowcami tak jak wy. Niby po co miałbym wyzywać na pojedynek jednego z nich w takim razie? – zakpiłem.

   – Dla odwrócenia uwagi. Jednego mogłeś poświęcić dla przykładu.

   Zebrani ponownie przyłączyli się do oskarżeń, co tylko powiększało złośliwy uśmieszek Arona i podbudowywało jego ego.

   – Nie zdradzam was i nigdy tego nie zrobię! – zagrzmiałem.

   – Twoje obietnice są nic nie warte. Już pokazałeś, że nie można na ciebie liczyć.

   – Czasu już niestety nie cofnę. Szkoda, że nie posiadam takiej umiejętności – odpowiedziałem cynicznie.

   – Pewnie i tego nie zdołałbyś opanować – odparł pogardliwie.

   Tłum coraz bardziej zaczął mnie osaczać i zamykać w środku. Co rusz słyszałem jakieś zarzuty wymienione przez Arona. Nie miałem już siły odpierać tych wszystkich ataków. Nawet przestałem ich słyszeć. Jedyne co rozbrzmiewało w moich uszach to piszcząca cisza. Pochłaniała mnie ciemna, mroczna, bezgraniczna pustka. Nagle z otchłani wyłonił się głos. Głos, który nawiedzał mnie w najgorszych koszmarach. Głos, który budził we mnie tą mroczną część.

   – Znów zawiodłeś, Nawis. Cóż, nawet mnie to nie dziwi. Nie masz po co się starać. Twoje życie i tak nie ma sensu. I tak nic nie osiągniesz. Jesteś nikim.

   Jesteś nikim... Jesteś nikim... Jesteś nikim...

   Te dwa przeklęte słowa odbijały mi się w czaszce jak echo. Tonąłem w głębi bez dna, w którą właśnie wpadłem.

   Nagle odnalazłem wzrokiem Melawi. Przypomniałem sobie nasze złączone dłonie, tak pasujące do siebie. Jej łagodne spojrzenie. Niepokój zniknął.

   Nie mogłem się poddać! Musiałem walczyć!

   – Cisza! Zamknijcie się wszyscy! – ryknąłem na całe gardło.

   W jednej sekundzie wszystkich zamurowało. Nikt nawet nie miał odwagi poruszyć choć palcem. Ba, miałem wrażenie, że na chwilę każdy przestał oddychać.

   – Zapomnieliście z kim macie do czynienia?! Jestem Smokiem Słońca! Należy mi się szacunek! – zagrzmiałem ochrypłym głosem, co tylko dodawało grozy.

   Odchrząknąłem i przebiegłem wzrokiem po zgromadzonych. Gdy przez ułamek sekundy moje spojrzenie spotkało się z Melawi, mogłem zobaczyć, że patrzyła na mnie z dumą.

   – Myślicie, że tak łatwo być Smokiem Słońca, mieć moje moce? Wielu z was pewnie chętnie by się ze mną zamieniło. W końcu jestem potężny, praktycznie nieśmiertelny. Jednakże z moją rolą wiążą się pewne obowiązki. Obowiązki, które jak widać nie należą do łatwych – przerwałem na chwilę, by odetchnąć. – Łatwo zaś przychodzi oceniać. Czasem nawet bez zastanowienia, jak to by było znaleźć się w skórze tej właśnie osoby. Jak wy byście się czuli, gdyby wam ktoś mówił to samo? – zamilkłem, a odpowiedziała mi cisza.

   Wszyscy patrzyli na mnie z uwagą oraz coraz większym zrozumieniem i poczuciem wstydu. Większość nawet, nie była w stanie patrzeć w moją stronę. Stali ze wbitym w ziemię wzrokiem.

   Zauważyłem, że Melawi weszła na stertę kamieni.

   – Nie oceniajcie Nawisa tak pochopnie – odezwała się podniesionym tonem, a wszyscy zwrócili na nią uwagę. – Nawis zrobił wszystko, co mógł, by przywrócić Marlo do życia. Był niemal na skraju wytrzymałości. Byłam tam i to widziałam na własne oczy. Oczy nie kłamią. Rozumiem, że niektórzy z was mogą mieć mu za złe, że mu się nie udało. To zrozumiałe, gdy się cierpi z powodu straty bliskiej osoby. To boli. Wiem to, bo sama przecież teraz przez to przechodzę. Marlo także był moim przyjacielem, a jednak potrafiłam stanąć obok cierpienia i bólu i spojrzeć na sprawę trzeźwym umysłem. Moc Nawisa ma swoje ograniczenia. Nie jest bogiem. Jest tylko smokiem. Co prawda specjalnie stworzonym przez nich, ale jest taki jak my wszyscy. Ma swoje granice możliwości. Jak każdy z nas ma swoje słabości – zrobiła dłuższą pauzę. – Nie zabił tego łowy, ale co z tego? Co dałaby jego śmierć? Czy przywróciłaby do życia Marlo? Nigdy nie popierałam pojedynków, bo nie widziałam w nich sensu. Po co ten dodatkowy rozlew krwi? Już jedna bliska osoba zginęła i w trakcie druga mogła podzielić ten sam los, a najbliżsi odczują stratę dwa razy mocniej. Czasami wypada schować dumę do kieszeni ­– przerwała. – Natomiast nie rozumiem tych, którzy chcieli go tylko zranić – powiedziała ze złością. – Co chcieliście przez to osiągnąć? Co wam daje obrzucanie kogoś błotem? Dzięki temu stajecie się lepsi? Nie sądzę. Pa co wam ta zawiść? Powinniśmy być jednością, a nie się dzielić.

   Na twarzach wielu malowała się konsternacja. Aron zaś co rusz przeskakiwał spojrzeniem między mnie a Melawi i nerwowo postukiwał nogą.

   – Zamiast go piętnować, powinniście go doceniać. Nawet nie wiecie przez co przeszedł w życiu. Jak trudno było mu się odnaleźć w nowym ciele, w nowym życiu. Pomyślcie, jak ciężko byłoby wam zmienić swoje myślenie, gdyście mieli nagle stać się łowcą. Nawis dał radę. Stoi tu teraz przed wami nie jako łowca, tylko jako smok, jako jeden z was – powiedziała donośniejszym tonem. – Zaufajcie mu, tak jak ja mu zaufałam, a wiecie, że na mój szacunek i zaufanie trzeba sobie zasłużyć. Po prostu zaufajcie.

   Cisza. Wstyd. Podziw. Przemówienie Melawi do każdego dogłębnie dotarło. Nikt nie mógł nawet tego zanegować. Prawda bolała.

   Nagle w tłumie wychwyciłem spojrzenie Kamatina. Wyraźnie był poruszony. Widziałem skruchę w jego oczach. Dało mi to nadzieję.

   Wróciłem wzrokiem do Melawi i wtem dotarły do mnie dwie rzeczy.

   Pierwsza – Melawi będzie wspaniałą królową. To jaki wzbudzała posłuch i respekt. To jak każdy jej słuchał. Nie musiała nawet krzyczeć. Każdy ją szanował.

   A druga – zakochałem się w Melawi bez pamięci. Już nie mogłem temu zaprzeczać. Poczułem nawet ulgę na sercu, a także radość. Tak, w końcu czułem, że żyję, że czuję. Było to coś tak niesamowitego. Byłem jak upojony alkoholem. Całkowicie odurzony tym uczuciem, tak silnym, że jednocześnie mnie to przerażało.

   Wtedy nasze spojrzenia się spotkały, co było jak zderzenie dwóch gór. Ujrzałem ogromną troskę i chęć podniesienia mnie na duchu. Ja za to chciałem jej przekazać moją wdzięczność i podziw. Trwaliśmy po prostu w takim zawieszeniu, jedynie wpatrzeni w swoje oczy. W tej chwili byliśmy wręcz jednością. Wzajemnie dzieliliśmy wszystkie swoje emocje.

   W końcu chciałem się do niej zbliżyć, porozmawiać, więc kiwnąłem jedynie głową w stronę gór, a Melawi skinęła twierdząco. Droga do samotni minęła nam w ciszy, bo woleliśmy zachować wszystko na później. Sama jej obecność tuż przy mnie mnie cieszyła, więc to mi wystarczało. Gdy była obok mnie, nie potrzebowałem niczego więcej.

   Wylądowaliśmy na skalnej półce i jak zawsze usiedliśmy na jej skraju. Nadal żadne z nas się nie odezwało. Oboje byliśmy zbyt przytłoczeni tym wszystkim.

   – Dziękuję – powiedziałem miękko, spoglądając na Melawi. – Dziękuję, że mnie poparłaś i mi pomogłaś.

   – Sam świetnie sobie poradziłeś, ale chciałam, aby zrozumieli, że powinni cię szanować. Nie zasłużyłeś na wyzwiska.

   – Jestem ci naprawdę wdzięczny.

   – Przyjmuję zatem twoje podziękowania. – Uśmiechnęła się, a dla mnie to był widok niczym pierwsze promienie budzącego się słońca.

   To ona była moim słońcem, które dawało mi siłę.

   – Przez chwilę chciałem się poddać, bo wszystko mnie już za bardzo przytłaczało. Niby wiem, że to nie moja wina, ale ciężko mi się pogodzić z tym, że mi się nie udało, że nie zjawiłem się na czas – wyznałem ze smutkiem.

   – Bo to nie była twoja wina – powiedziała, dotykając mojego przedramienia i gładząc kciukiem. – A teraz pozwól już sobie na uczucia. Nie duś tego w sobie.

   Nie mówiąc już nic więcej po prostu przysunąłem się bliżej niej i przytuliłem, mocno obejmując ją w pasie i wciskając czoło w zagłębienie jej szyi. Melawi od razu odwzajemniła uścisk i przyłożyła policzek do mojej głowy. Miałem wrażenie, że nasze serca zaczęły bić wspólnym rytmem.

   Nie wiem, ile trwaliśmy w objęciach, ale w końcu odsunąłem się od niej. Spojrzeliśmy sobie w oczy, a na nasze usta wpłynął uśmiech. Ta chwila była nam niezwykle potrzebna. Mogliśmy podzielić swój ból, zmartwienia i troski. Mogliśmy przetrawić jego odejście, a ja w końcu mogłem sobie... wybaczyć. To nie była moja wina. Zrobiłem wszystko, co mogłem.

   Poczułem, jakby ogromny głaz spadł mi z serca. Poczułem się lekki. Mógłbym wręcz teraz unieść się w powietrze bez skrzydeł.

   Mogłem w końcu powrócić do normalnego funkcjonowania. Bez obarczania się winą, choć i tak cząstka tego pozostała i pozostanie w moim sercu. Kolejnej części pozbędę się, gdy wybaczy mi Kamatin. Jednak jego spojrzenie mówiło mi już wszystko. Nie musiałem się o to martwić. Wiedziałem, że wszystko się ułoży w swoim czasie.

   – Wybaczyłem sobie – odezwałem się.

   Melawi tylko pokiwała głową z lekkim uśmiechem dumy i ulgi, po czym chwyciła moją rękę, którą opierałem o skałę i uścisnęła. Nie przerwała dotyku, a ja nie zamierzałem tego zmieniać.

   – Teraz tylko Kamatin musi mnie zrozumieć, ale wierzę, że tak się stanie. Popatrzyliśmy się na siebie i widziałem jego skruchę.

   – Zauważyłam to – przyznała. – Wiem, że się pogodzicie, to tylko kwestia czasu.

   – W końcu wszystko wróci do normy. Już brakuje mi jego zaczepek i dogryzania – zaśmiałem się pod nosem.

   – Mi też, tęsknię za dawnym Kamatinem.

   – Choć już nie będzie tak samo bez Marlo. Będziemy musieli nauczyć się z tym żyć – przyznałem ze smutkiem.

   – Będzie ciężko znieść jego brak, ale damy radę. – Pokiwała głową.

   Zauważyłem, że jej oczy się zaszkliły, a po chwili dwie łzy skapnęły na jej policzki. Znów ją przytuliłem, lecz tym razem to ja dałem jej oparcie. Teraz ona mogła na chwilę się poddać i pozwolić ujść emocjom.

   – Jestem zmęczona. Od wczoraj ciągle miotam się między Kamem, Airą a tobą. Zapomniałam o sobie – wyznała.

   – Służę ramieniem jakby co – odparłem łagodnie.

   – Już mi posłużyłeś, ale może jeszcze skorzystam. – Uśmiechnęła się lekko. – Dlaczego nie powiedziałeś mi o pojedynku? – zapytała neutralnie.

   – Bo jeszcze przyszłoby ci do głowy, żeby być gdzieś w pobliżu, a nie chciałem, żeby stała ci się krzywda – wyznałem, patrząc jej w oczy.

   – Przyznaję, mogłabym tak postąpić. Za dobrze mnie znasz.

   – Oboje już tak mamy, że chcemy być blisko w razie najgorszego – stwierdziłem, a ona pokiwała głową ze zrozumieniem. – Dziękuję, że byłaś przy mnie wczoraj.

   – Zawsze możesz na mnie liczyć. – Uśmiechnęła się, a moje serce zabiło zdecydowanie za szybko.

   – Ty na mnie też – zapewniłem.

   Zatonąłem w jej oczach. Nie istniał sposób, abym dobrowolnie przestał na nią patrzyć. Melawi stała się całym moim światem. Niestety bardzo szybko ukróciła ten kontakt wzrokowy i spojrzała na wodospad. Zamilkliśmy. Z nią cisza była komfortowa.

   Głębia moich uczuć mnie przerażała. Jeszcze nigdy nie doświadczyłem czegoś takiego. Dawne zauroczenie Dalią wydało mi się jedynie tylko mocniejszym lubieniem. To co czułem do Melawi było prawdziwe, szczere i bardzo mocne, wypełniało każdy zakamarek mego serca.

   Jednak co mi po tym, skoro nie mogliśmy być razem? To beznadziejne. Te uczucia w ogóle nie powinny mieć miejsca. Przyniosą tylko kolejne cierpienie. Gdyby nie ograniczało nas prawo, walczyłbym o nią z Aronem. I tak byłem na lepszej pozycji. Nie oddałbym mu jej. Niestety odgórnie byłem skazany na porażkę. Mogłem jedynie być przy niej i czuwać nad jej bezpieczeństwem. Nikomu nie pozwoliłbym jej skrzywdzić. Musiałem chronić ją nawet przed samym sobą. Tylko szkoda, że jedyne czego pragnąłem to objąć ją, pocałować i już nigdy nie wypuszczać z mych ramion.

   – Zdradzisz mi, dlaczego nie zabiłeś tego łowcy?

   Westchnąłem ciężko. Nie chciałem do tego wracać.

   – Nie potrafiłem tego zrobić – odparłem. – Początkowo miałem taki zamiar. Po coś go przecież wyzwałem. Podczas walki wpadłem w istny szał, w furię. Chciałem, aby zapłacił za wszystko. Stracił wtedy prawą rękę – przerwałem na chwilę. – Jednak gdy powaliłem go na ziemię i zmiażdżyłem mu drugą, a w jego oczach zauważyłem strach, przypomniał mi się Emas. Jego ostatnie chwile nigdy nie wymarzą się z mojej pamięci, a szczególnie te tracące blask życia oczy. – Pokręciłem głową. – Może i ta trauma ma swoje plusy, bo nie mogę kogoś świadomie zabić i raczej to się nie zmieni – dodałem cierpko.

   – Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że decyzją, abyś zamieszkał w twierdzy, zniszczono twoje życie. Nie powinieneś tam trafić – powiedziała z wyrzutami sumienia.

   – Ty przecież o tym nie decydowałaś, więc nie musisz się obwiniać. Poza tym nikt nie wiedział, co się wydarzy. Akurat za śmierć Emasa ja odpowiadam i ponoszę przez to konsekwencje. Mogłem go nie zabijać, ale wyszło jak wyszło. Nienawiść do Tenebrisa i chęć udowodnienia mu mojej wartości okazała się silniejsza – odrzekłem posępnie.

   – O ile lepiej by było, gdyby ta zawiść między smokami i łowcami się skończyła. Mam wrażenie, że trwamy w tej wojnie z przyzwyczajenia, ciągle rozpamiętując minione wydarzenia. Nie widzimy, że może być inaczej – orzekła.

   – Ale nie sądzę, aby za panowania Tenebrisa cokolwiek się zmieniło. On za bardzo nienawidzi smoków. Nie zgodziłby się na pokój, choćby wybito wszystkich mieszkańców twierdzy – stwierdziłem z goryczą.

   – Z kolei jeślibyśmy go zabili, łowcy pewnie nie odpuściliby sobie zemsty. Zbyt dużo osiągnął. Jest autorytetem.

   – Ale wiesz, może pewnego dnia, gdy wstąpisz na tron, to pogodzisz te dwa światy. Już twoja w tym głowa.

   – Nasza – odparła z mocą, a ja spojrzałem na nią z zaskoczeniem. – Jesteś Smokiem Słońca. Pierwszy z rodu wprowadził pokój między Daremis a smokami, więc i ty mógłbyś zapisać się na kartach historii.

   – Z tobą u boku mogę coś zdziałać – przyznałem.

   Melawi przez moment popatrzyła na mnie z jakimś dziwnym błyskiem w oczach, ale zaraz odwróciła głowę.

   – Gdyby te marzenia mogły się spełnić – powiedziała z zadumaniem.

   Gdyby te marzenia mogły się spełnić byłbym w końcu szczęśliwy, lecz do pełni szczęścia potrzebna była mi Melawi, jej odwzajemnione uczucia i zmiana prawa. Nie chciałem robić sobie złudnych nadziei. Choć nadzieje same w sobie nie były złe. Gorsze były wiążące się z nimi myśli i uczucia. Czasami dobrze nic nie czuć.

Hejka!
Jak wrażenia po rozdziale?
Dość dużo się działo, wiele różnych emocji, więc jestem ciekawa, co myślicie.

Lubię pisać takie bardziej wymagające, emocjonalne sceny. Wtedy bardziej wczuwam się w bohaterów.

Do napisania!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro