Rozdział 34

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

   Szedłem przez las, który choć wydawał się znajomy, powodował, że z każdym kolejnym krokiem, czułem narastający niepokój. Podskórnie wiedziałem, że zaraz coś się wydarzy, więc byłem w stanie ciągłej gotowości.

   Nagle ujrzałem leżącego pod drzewem Marlo. Stanąłem. Z jego brzucha sączyła się krew i tworzyła na trawie bordową plamę, rosnącą w zatrważającym tempie. Po kilku sekundach dotknęła moich stóp. Próbowałem się oddalić od tego morza krwi, lecz moje ciało było odrętwiałe. Mogłem tylko stać i patrzeć jak Marlo umiera.

   Nagle zza mych pleców wyszła reszta moich przyjaciół. Nie ukrywali swojej urazy i nienawiści.

   – Dlaczego go nie uratujesz?! – wrzasnął Kamatin. – Rusz się i w końcu się do czegoś przydaj!

   Nadal stałem niczym posąg.

   – Nie mogę nic zrobić, przykro mi – odpowiedziałem bezradnie.

   – "Nie mogę nic zrobić" – powtórzył moje słowa kpiąco. – Jesteś Smokiem Słońca czy nie?! Bo zdaje mi się, że tak, więc do cholery jasnej, pokaż w końcu, że zasługujesz na ten tytuł i go uratuj!

   Chciałem unieść choć rękę, ale miałem wrażenie jakby nie była częścią mojego ciała. Zaczęła we mnie wzbierać panika.

   – Nie potrafię go uzdrowić.

   Kamatin pokręcił nerwowo głową i spojrzał na mnie z furią.

   – Do niczego się nie nadajesz! I niby ty nazywasz się Smokiem Słońca! Nic nie potrafisz! Ciągle tylko zawodzisz! Jesteś słaby i nic nie wart! Wynoś się stąd i nie wracaj! Nikt cię tu nie chce! – wykrzyczał z bólem, zawodem i odrazą.

   Poczułem jakby ktoś przebił moje serce mieczem. Uczucie bezsilności mnie przerastało. Odniosłem wrażenie, że się kurczę i maleję. Okazało się, że rzeczywiście tak było, bo wtem stałem się maleńki niczym mrówka. Moi przyjaciele ruszyli na mnie i chcieli zdeptać. Już widziałem zbliżający się but i miałem zostać zmiażdżony, gdy nagle znalazłem się na arenie.

   Zorientowałem się, że powróciłem do swoich rozmiarów. Rozejrzałem się po trybunach, na których siedzieli łowcy i smoki. Wpatrywali się we mnie z oczekiwaniem.

   – Otworzyć wrota! – rozkazał Tenebris.

   Po chwili na arenę wpadł rozjuszony Emas. Jego ręce i nogi krwawiły. Ruszył na mnie i zaczęliśmy zaciekle walczyć. Przegrywałem, lecz nagle smok odsłonił szyję, a ja wbiłem w nią miecz. Spojrzał na mnie z zaskoczeniem i padł na piasek, który zaczął zmieniać kolor na czerwony.

   – Byłeś mi jak syn – powiedział łagodnie ze łzami w oczach. – Jak mogłeś mnie zabić? Nigdy ci tego nie wybaczę i ty sobie również – odrzekł z goryczą, a jego oczy zaszły mgłą.

   Znów mogłem jedynie stać i patrzyć. Poczułem, że na policzki zaczęły kapać mi łzy. Padłem na kolana i rozpłakałem się. Ponownie dopadła mnie bezsilność. Byłem taki słaby.

   Nagle obok mnie pojawił się Tenebris i odciął mu głowę.

   – I popatrz na siebie. Beczysz jak dziecko nad zabitym smokiem. Ty nazywasz się łowcą? Nie nadajesz się na niego. Jesteś zbyt słaby – odezwał się ze wzgardą i wyższością. – Zaraz ci pokażę, jaki jest prawdziwy łowca.

   Wrota ponownie się otworzyły i tym razem na arenę weszła Melawi.

   – Melawi! – wrzasnąłem, ale zadawała się mnie nie słyszeć ani widzieć.

   Tenebris podbiegł do niej i starli się w boju. Szamotałem się, wykręcałem kończyny na wszystkie strony, lecz ponownie nie mogłem się ruszyć. Pojedynek był wyrównany i zażarty, ale w pewnej chwili Tenebris zranił Melawi w brzuch i padła tuż przede mną. Dopiero teraz jej wzrok spoczął na mnie. Widziałem jedynie żal.

   – Ratuj mnie, Nawis – wyszeptała błagalnie.

   Pragnąłem za wszelką cenę coś zrobić, ale byłem jedynie obserwatorem. Tenebris już zmierzał w jej stronę z uśmiechem triumfu. Melawi spojrzała na mnie ostatni raz z zawodem i czekała na wyrok. Tenebris uniósł miecz i opuścił go z zamiarem obcięcia jej głowy...

   Zerwałem się z łóżka. Nie mogłem przez pewną chwilę nabrać tchu jakbym tonął. Dyszałem ciężko i szybko, wciąż mając przed oczami te wszystkie obrazy, a w sercu uczucie przerażenia. Całe ciało miałem zalane potem, a na policzkach czułem mokre ślady po łzach. Długo nie potrafiłem dojść do siebie i wrócić na jawę.

   Rozejrzałem się wokół na wpół świadomie. Byłem w swoim pokoju, bezpieczny, nikt nie zagrażał Melawi, lecz w rzeczywistości też zabiłem Emasa, a Marlo nie uratowałem... To poczucie winy mnie wykańczało i dręczyło w snach. Niby już było dobrze przez ten tydzień, potrafiłem żyć z tym jarzmem, ale co jakiś czas wspomnienia wracały w różnych formach koszmaru. Teraz doszedł jeszcze strach o Melawi, że i jej coś się stanie, że ją stracę, że jej nie pomogę, że ją zawiodę...

   Westchnąłem ciężko, chowając twarz w dłoniach. Mój umysł był taki popaprany. Byłem zniszczony. Jak długo zdołam wytrzymać? Co jeśli stanie się coś jeszcze, coś co doszczętnie mnie złamie? Czy po kolejnej takiej porażce byłbym w stanie się podnieść? Żyć jakby nigdy nic?

   Pokręciłem głową i przejechałem rękami po wilgotnych włosach. Odrzuciłem kołdrę i wstałem z łóżka. Dopiero teraz zorientowałem się, że już świtało, bo do komnaty wpadał blady brzask słońca. Podszedłem do okna i wyjrzałem na zewnątrz. Twierdza jeszcze trwała pogrążona we śnie. Na ulicach nie było żywego ducha. Panowały spokój i cisza. Tylko ja byłem kłębkiem nerwów i zakłócałem tę harmonię.

   Pozbyłem się natrętnych myśli i wyprany z emocji wpatrywałem się przestrzeń przede mną. Tak dobrze nic czuć...

   Mój pozorny spokój ducha nie trwał długo, bo moje serce postanowiło mi przypomnieć o pewnej bliskiej mi osobie. O uczuciu, które nie powinno się zrodzić, choć dodawało mi siły, umacniało mnie, pozwalało zbudować siebie na nowo. Z jednej strony mnie cieszyło, ale z drugiej przerażało, bo z każdym dniem, z każdym jej uśmiechem rosło i się wzmacniało. Nie mogłem się już go wypierać, mimo że tego chciałem. Byłem pewien, że uczucia do Melawi przyniosą jedynie ból. Dlatego nie powinny ujrzeć światła dziennego. Nie chciałbym stracić jej przyjaźni, za bardzo potrzebowałem jej w swoim życiu. Chociaż w sercu gorąco pragnąłem, aby była moja. Musiałem być silny i przetrwać tę udrękę niemocy śmielszego dotknięcia jej. Potrząsnąłem głową, żeby pozbyć się nagłego wyobrażenia Melawi w moich objęciach i mnie nachylającego się, by poczuć jej usta na swoich.

   Opanuj się!

   Odsunąłem się gwałtownie od okna i podszedłem do szafy, aby się ubrać. Potrzebowałem zaznać świeżego powietrza, więc opuściłem zamek i zacząłem przechadzać się bez celu po pustych uliczkach, na których stopniowo zaczęli pojawiać się ludzie. Twierdza budziła się do życia.

   Odbębniłem poranny trening, a resztę dnia miałem wolną, więc poleciałem do smoków. Wczoraj ustaliliśmy z Melawi, że pojawię się na jej lekcjach z dziećmi. Król tego chciał, a mi to nie przeszkadzało. Każda chwila spędzona z Melawi mnie cieszyła. Zaraz, wróć! Nie powinienem znów zaczynać o niej myśleć! Gdzie się podziała moja obojętna maska? Jakoś ostatnio zbyt często ją ściągałem.

   Wleciałem do gniazda, gdzie na jednej skale czekał już na mnie Ravelin, któremu obiecałem, że zabiorę go na dzisiejsze zajęcia.

   – Cześć, Rav – przywitałem się radośnie.

    Już myślałem, że cię nie będzie.

   – No co ty, przecież dałem ci słowo – odparłem. – To co lecimy?

   – Tak! – powiedział z energią.

   Wylecieliśmy z gniazda i udaliśmy się na drugą stronę doliny, gdzie na łące w pobliżu rozłożystego dębu zbierały się inne smoczki. Jak to dzieci były głośne, a niektóre goniły się. Melawi uważnie je obserwowała.

   – Cześć. – Uśmiechnąłem się.

   – Cześć, widzę, że nie przyszedłeś sam.

   – Chyba nie masz nic przeciwko? Chcę go przecież uczyć walki na miecze, więc upiekę dwie pieczenie na jednym ogniu.

   – Nie ma problemu, może zostać. – Uśmiechnęła się do Ravelina. – Posłużysz mi tylko jako pomocnik do odegrania potyczki – powiedziała do mnie.

   – Dobrze, ty tu rządzisz, pani Melawi – zaśmiałem się.

   – Nadal nie jestem przekonana do twojej obecności tutaj, ale niech już stracę – odparła przekornie.

   Wtem obok nas wylądował Kamatin, który zaraz się przemienił.

   – Witam, witam, jak dzień mija? – zagadnął wesoło.

   Wrócił stary Kamatin. Oj, brakowało mi go.

   – Jak widzisz, poprowadzimy z Mel lekcję – odrzekłem.

   – Dlatego nie mogłem tego przegapić.

   – Kam, co cię tu przywiało? – odparła zmęczonym tonem Melawi.

   – A nie mam nic do roboty, więc stwierdziłem, że uraczę was swoją osobą. Bardzo chętnie popatrzę, jak sobie radzicie z gromadką dzieci.

   Melawi spoglądała na niego z niechęcią, lecz po chwili jej twarz się rozpogodziła.

   – Dobrze, niech ci będzie – odpowiedziała.

   – Możesz powtórzyć? Bo chyba nie dosłyszałem. – Przyłożył rękę do ucha.

   – Tak, możesz zostać – powiedziała z uśmiechem. – Ale proszę cię, bez zbędnego mielenia jęzorem – przestrzegła.

   – Oczywiście, że tak – odpowiedział poważnie, a Melawi pokręciła głową z pobłażaniem.

   – Siedź i bądź grzeczny.

   – Tak jest, proszę pani.

   – Kolejny. – Przewróciła oczami.

   Ja i Kamatin roześmialiśmy się.

   – Nawis, bierzmy się już do pracy – oznajmiła Melawi, podając mi drewniany miecz.  – Proszę o ciszę! – powiedziała głośno do dzieci, a one od razu przestały rozmawiać i podeszły bliżej. To się nazywa wyszkolenie. – W dzisiejszej lekcji pomoże nam Smok Słońca, Nawis. Przywitajcie się ładnie.

   – Dzień dobry, Smoku Słońca – odpowiedziały chórem.

   – Dzień dobry – odparłem przyjaźnie.

   – Wyjątkowo dołączy do nas Ravelin, więc bądźcie dla niego mili.

   Rozpoznałem chłopców, którzy go wyśmiewali. Spojrzałem na nich wymownie, a oni struchleli i wbili wzrok w swoje buty. Ravelin zmieszał się i nerwowo skubał rękaw koszuli. Położyłem rękę na jego ramieniu i uśmiechnąłem się. Nabrał trochę odwagi.

   – Dobierzcie się w pary i zaczynamy – poleciła Melawi.

   Dzieci od razu znalazły sobie drugą osobę, ale Ravelin trzymał się na uboczu. Wtem jakaś dziewczynka podeszła do niego.

   – Chcesz być ze mną? – zapytała.

   – Tak – zgodził się ochoczo, ale jego twarz pokraśniała.

   – A teraz razem z Nawisem zademonstrujemy wam ruchy podczas ataku i obrony. Najpierw pokażemy to podczas normalnej walki, a potem na spokojnie rozłożymy wszystko na czynniki pierwsze.
  
   Ustawiliśmy się naprzeciw siebie na lekko ugiętych kolanach z wysuniętą lewą nogą. Melawi przybrała bojowy wyraz twarzy. Uwielbiałem, gdy wczuwała się nawet w zainscenizowane pojedynki. Spodziewałem się, że chciała rozpocząć starcie, ale ją uprzedziłem, co odrobinę ją zaskoczyło. Od razu daliśmy się porwać w wir walki. Ten blask w jej oczach, zapał i zaciętość kompletnie mnie pochłaniały. Lubiłem tę chwilową bliskość, gdy nasze miecze się krzyżowały, a twarze znajdowały się bliżej i mogłem czuć jej przyspieszony, gorący oddech. Wiedziałem, że nie powinienem o niej tak myśleć, ale cieszyłem się małymi rzeczami. Podziwianie jej nie wyprowadzało mnie z równowagi, bo potyczka skończyła się, gdy znalazłem się za nią i przyłożyłem miecz do jej szyi. Przez moment mogłem napawać się tym, że miałem ją tuż przy sobie. Po chwili ją puściłem.

   – I tak właśnie wygląda prawdziwa walka – odezwałem się do wpatrzonych w nas dzieci, które przez cały czas ani na sekundę nie oderwały wzroku.

   – Musicie się nauczyć, co robić, by nie skończyć tak jak ja – powiedziała Melawi.

   Przeszła do omawiania ruchów, które demonstrowała na mnie. Dzieci z uwagą się przyglądały i starały się nas naśladować. Ravelin nieźle sobie radził, a dziewczynka z jego pary była cierpliwa, gdy coś mu nie wychodziło.

   – Dobrze, krótka przerwa i wracamy – zarządziła Melawi, gdy uczniowie już nieco rozkojarzyli się ze zmęczenia.

   Melawi nadal stała i pilnowała swoich podopiecznych, natomiast ja i Kamatin usiedliśmy dalej od tego rozgardiaszu, bo smoczki pomimo zmęczenia nie stroniły od zabaw. Wręcz wydawało mi się, że wstąpiło w nie więcej energii.

   Lubiłem tę stanowczość Melawi, gdy pokazywała, kto tu rządzi. Kątem oka widziałem, jak Kamatin uśmiecha się i przenosi spojrzenie raz na mnie, a raz na Melawi.

   – Co cię tak bawi? – zapytałem.

   – Mnie? Nic – odpowiedział niby nie wiedząc, o co mi chodzi.

   – Tak, tak, nic – zakpiłem, potakując głową. – Dlaczego się szczerzysz jak głupek?

   – Bo widzę, jak patrzysz na Melawi.

   – Niby jak? – prychnąłem, jednocześnie obawiając się, że przezierały przeze mnie uczucia.

   – A takim rozmarzonym, nieobecnym spojrzeniem, jakby nic poza nią nie istniało. Podczas walki myślałem, że zaraz się na nią rzucisz i pocałujesz – odpowiedział radośnie.

   Cholera jasna...

   – Czy ty siebie słyszysz? Toż to bzdury – odparłem obojętnie.

   – Słyszę bardzo dobrze, a widzę jeszcze lepiej, dzięki, że pytasz. – Parsknął śmiechem.

   Mi do śmiechu ani trochę nie było.

   – To w takim razie coś twój wzrok szwankuje, bo na pewno nie patrzyłem tak na nią.

   – Widziałem co widziałem, wiem co wiem, zdania nie zmienię. Nie zamydlisz mi oczu swoimi marnymi wymówkami.

   – Wyolbrzymiasz wszystko. – Pokręciłem nerwowo głową.

   – Kiedyś może i tak, ale od tamtego tygodnia nawet nie muszę uważnie wam się przyglądać, bo widzę te iskry. Coś między wami jest i może jeszcze nie jesteście tego świadomi, lecz wasze ciała znają prawdę – odrzekł poważniej.

   – Mówisz tak tylko, bo macie jakiś głupi zakład – odparłem z pobłażaniem, aby być może zmienić nieco temat.

   Kamatin odrobinę spoważniał.

   – Przyznaję, założyliśmy się o to, kiedy się pocałujecie, a to całe swatanie was od początku było tylko żartem, żeby was trochę podenerwować.

   – To długo ciągnięcie ten żart, szczególnie ty.

   – Wkręciłem się i stało się to dla mnie codziennością – zaśmiał się pod nosem. –
Jednak naprawdę widzę, że już nie patrzycie na siebie z niechęcią jak na początku. Nawet wasze kłótnie przybrały inny ton, czuć w nich takie napięcie, jeśli domyślasz się, o co mi chodzi – powiedział, patrząc na mnie wymownie.

   – Tak, zrozumiałem, ale nie sądzę, że tak jest – zapierałem się.

   Choć w duchu taki pewny nie byłem. Może Kamatin miał rację?

   – Twój upór jest już nudny, wiesz?

   – Twoje drążenie tego tematu również.

   Twarz Kamatina znów stężała, choć ukazał się na niej także smutek. Westchnął przeciągle.

   – Dam ci pewną radę – powiedział poważnie. – Duszenie w sobie wszystkich emocji nie jest dobre. Czasem trzeba się po prostu z kimś porozmawiać, żeby oczyścić swój umysł, spojrzeć na coś może z innej strony. Wierz mi, gdybym nie rozmawiał z bliskimi o stracie Marlo, to nie wiem, co by teraz ze mną było. – Pokręcił głową, a jego oczy na chwilę się zaszkliły. – Pewnie nadal tkwiłbym w tym samym punkcie z klapkami na oczach. Może nie siedziałbym teraz z tobą.

   Posmutniałem, a moje serce znów zaczęło zalewać poczucie winy, którego nigdy się nie wyzbędę. Pewne myśli siedzą zbyt głęboko, aby je nagle wyrwać niczym korzeń potężnego drzewa. Jednak drzewo da się obalić, więc może i serce kiedyś zazna spokoju.

   – Rozmowa o uczuciach jest dla mnie czymś zbyt trudnym. Boję się, że za bardzo się odkryję, a ktoś może mi zdać wtedy mocniejszy cios. Nikt mnie nie nauczył mówić, co czuję. Znam tylko język nienawiści.

   – Niestety wychowywałeś się w złych warunkach, więc cię rozumiem, jednak gdybyś kiedykolwiek potrzebował porozmawiać, to zawsze cię wysłucham – odpowiedział serdecznie.

   – Może kiedyś do tego dojrzeję. – Pokiwałem głową.

   Może kiedyś będę lepszy... Kiedyś... Kiedy nastąpi to kiedyś?

   – No, za bardzo poważnie nam się tu zrobiło, więc powiedz mi, czy czujesz coś do Melawi – powiedział z typową dla siebie energią.

   Czasami chciałbym być taki jak on. Szybko odciąć się od myśli. Podejść do życia z uśmiechem. Chociaż może to tylko maska? Nawet jeśli, to i tak go podziwiałem, że próbował znów być sobą. Wychodziło mu to.

   – Ty mi tutaj nie milcz, tylko mów – zachęcał z szelmowskim uśmiechem.

   Odpuścić? Mogłem mu zaufać, ale i tak się bałem. Przyznanie się samemu sobie to jedno, ale komuś to inna bajka. Tylko mnie to bardziej pogrąży. Chciałem przecież przezwyciężać swoje traumy i mówić, co czuję, czyż nie? Więc mógłbym zacząć już teraz.

   Wziąłem głęboki wdech i wypuściłem wolno powietrze. Kamatin cierpliwie czekał jak na wymarzony prezent. Oczy mu błyszczały. Znów żył.

   – Bardzo nie chce mi to przejść przez usta, lecz przyznaję, Melawi nie jest mi obojętna – odrzekłem wolno.

   Widziałem, że taka odpowiedź, go nie zadowoliła.

   – No wykrztuś to z siebie! – powiedział dopingująco.

   – No dobrze, zakochałem się w niej, pasuje ci?! – wyrzuciłem ze złością.

   Słowo się rzekło. Nie było już odwrotu.

   – Brawo, robimy postępy – powiedział przeciągle. – Tak szybko dorastają – odparł z dumą, ocierając niby łzę z kącika oka, a ja pokręciłem głową z niedowierzaniem.

   – Nie mogę uwierzyć, że ci się przyznałem.

   – A czujesz się trochę lżej?

   – Niezbyt. Teraz będzie tylko gorzej, bo pewnie bardziej przepadnę – odrzekłem z żalem.

   – Cóż, z jednej strony cieszę się, że to słyszę, bo mimo wszystko po cichu liczyłem, żebyście się do siebie zbliżyli, ale z drugiej strony prawo was ogranicza i byłoby trudno o wasze szczęście.

   – Kam, nawet nie wiem, czy Melawi odwzajemnia moje uczucia, a ty mówisz o nas jako o czymś pewnym.

   – Znam ją od lat i widzę, że na twój widok przez sekundę jej oczy pobłyskują inaczej, na chwilę się rozpromienia. Szybko oczywiście nie daje niczego po sobie poznać.

   I po co rozbudzał we mnie nadzieję? Wolałem tkwić w przekonaniu, że Melawi nic do mnie nie czuła. Mniej problemów.

   – Może tylko ci się wydaje.

   – Wiem swoje – nie odpuszczał.

   – Melawi ma swój honor. Wyjdzie za Arona, bo dała słowo. Nie lubi zmieniać zdania.

   – To prawda, jak już mówiłem, wasza przyszłość stałaby pod znakiem zapytania, ale może warto zaryzykować i dać się ponieść, żeby zaznać trochę szczęścia? – zasugerował.

   – Po co? Żeby potem cierpieć? Wystarczy już mi zmartwień, jej również – odpowiedziałem poddenerwowany. – Przecież nie pójdę do jej ojca i spytam: "Cześć, Rapidas, nie sądzisz, że prawo odnośnie małżeństwa władców i Smoków Słońca nie jest dobre? Może by tak je zmienić?" – odparłem tonem ociekającym sarkazmem.

   – W takim wydaniu nie brzmi to dobrze, ale jakby to odpowiednio ugrać... – gdybał.

   – Nie odbiorę Melawi jej przyszłości.

   – O tak, z pewnością będzie bardzo szczęśliwa u boku Arona.

   – Skończ już – warknąłem.

   – Zrobisz, co będziesz uważał za słuszne – powiedział szczerze. – To w takim razie nie patrz na Melawi z zamiarem zrobienia czegoś, na co dzieci nie powinny patrzyć – zaśmiał się.

   – Zamilcz – powiedziałem ostrzegającym tonem.

   Trzeba się bardziej pilnować!

   – Ja tylko stwierdzam fakty. – Wzruszył ramionami z cynicznym uśmieszkiem.

   Westchnąłem, kręcąc z lekkim rozbawieniem głową.

   – Dziękuję, że mnie wysłuchałeś – odrzekłem z wdzięcznością.

   – Nie ma sprawy, ale ja też dziękuję.

   – Ty, mi? Za co?

   – Za to, że mogłem znów być sobą i przez chwilę nie myśleć o Marlo – wyznał.

   – Zawsze do usług. – Uśmiechnąłem się.

   W naszą stronę zaczęła zbliżać się Melawi. Jakoś teraz dziwnie czułem się w jej pobliżu.

   – No, gołąbeczki wy moje, bardzo mi przykro, że przerywam wasze miłosne uniesienia, ale koniec przerwy. Nawis, bierz się do roboty – powiedziała władczo.

   – Rozmawialiśmy na poważne, męskie tematy – odparł Kamatin.

   – Jakoś nie widziałam tych waszych "poważnych" rozmów – sarknęła.

   – Po prostu żałujesz, że do nas nie dołączyłaś – droczył się.

   – Przecież to była męska rozmowa, a ja do mężczyzn się nie zaliczam. – Założyła ręce na piersi.

   – Mogliśmy nagiąć dla ciebie zasady. – Puścił jej oczko, a Melawi przewróciła oczami, po czym uśmiechnęła się. Po chwili jednak spoważniała.

   – Cieszę się, że wróciłeś, Kam – wyznała z ulgą.

   – Ja też się cieszę, choć jeszcze nie zrobiłem tego w pełni.

   – Miło też się na was patrzy, gdy jesteście pogodzeni. Zakochańce dwa – roześmiała się.

   – Kto kogo kocha, ten kocha – powiedział, a ja zmierzyłem go wzrokiem, na co on tylko parsknął śmiechem od nosem, a Melawi popatrzyła na nas jak na niespełna rozumu.

   – Koniec już tych pogaduszek, pora wracać do pracy – zarządziła, patrząc na mnie.

   Tym razem uczniowie sami walczyli, a my podchodziliśmy do nich i dawaliśmy wskazówki. Dużo czasu poświęciłem Ravelinowi, aby nie czuł się osamotniony, ale zauważyłem, że czuł się komfortowo.

   Dostrzegłem, że nieopodal przysiadły trzy dziewczyny i przyglądały się lekcji, ale po czasie zrozumiałem, że to ja byłem obiektem ich rozmów i spojrzeń. Nie zwracałem na nie uwagi.

   – Na dziś już wam wystarczy. Dziękuję za wasze zaangażowanie i dobre odebranie Smoka Słońca – powiedziała Melawi.

   – Na następnej lekcji też będzie? – zapytał jakiś chłopczyk, a inne dzieci mu zawtórowały.

   Spojrzałem na Melawi, a ona uśmiechnęła się.

   – Jeśli nic mnie nie zatrzyma, to będę – odrzekłem.

   Dzieci ucieszyły się i zaczęły żywo dyskutować. Niektóre już zbierały się do odlotu. Ravelin podszedł do mnie.

   – I co podobała ci się lekcja? – zapytałem.

   – Tak, bardzo – odparł entuzjastycznie. – Szkoda, że nie mogę się już uczyć.

   – Jeszcze tylko pół roku i zaczniesz naukę. Masz już jakąś wiedzę, więc będziesz do przodu.

   – A ty nadal chcesz mnie uczyć?

   – Tak, z chęcią. – Uśmiechnąłem się. – Odprowadzić cię do gniazda?

   – Nie trzeba, sam polecę.

   – Trzymaj się, Rav. – Poczochrałem go po włosach, a on się roześmiał.

   – To cześć – odparł i zaraz się przemienił, po czym odleciał.

   – Dobrze się spisałeś, Nawis – powiedziała Melawi.

   – Czyli będę mógł zostać twoim asystentem?

   – Dzieciaki cię polubiły, a i ja nie narzekam na twoją pomoc.

   – No tak, bo masz teraz na kim się powyżywać  i poobijać mieczem – zaśmiałem się.

   Jakaś dziewczynka zawołała Melawi, więc podeszła do niej, a w tym czasie zbliżyły się do mnie te trzy smoczyce.

   – Czy możemy zająć chwilę, Smoku Słońca? – zagadnęła brunetka.

   – W czym mogę pomóc?

   – Udzielasz może prywatnych lekcji fechtunku? – zapytała zalotnie.

   – Niestety nie mam zbyt wiele czasu – odpowiedziałem obojętnie.

   – Może jednak znalazłbyś go odrobinę, choćby nawet wieczorem – zasugerowała.

   – Wieczorem nie ma mnie w gnieździe.

   – No cóż, szkoda, ale jakbyś zmienił zdanie to byłabym chętna.

   – Raczej się nie zmieni – stałem przy swoim.

   Dziewczyna straciła rezon.

   – To już nie przeszkadzam – odparła zmieszana i odeszła razem z dwoma pozostałymi.

   – Starała się. Nie da ci się czymś zaimponować? – Usłyszałem Melawi za plecami.

   – Nie byłem zainteresowany.

   – A co cię powstrzymuje? Jesteś dobrą partią i zaczynasz być rozchwytywany.

   Ty mnie powstrzymujesz.

   – To nie jest odpowiedni moment na wdawanie się w romanse.

   Melawi pokiwała głową ze zrozumieniem.

   – Racja, ale radzę ci się kiedyś otworzyć i spróbować.

   Zabolało mnie to.

   – Może kiedyś. – Wzruszyłem obojętnie ramionami.

   – Co powiesz na trening? Dawno nie ćwiczyliśmy wszyscy razem. Zawołam resztę – zaproponowała Melawi.

   – Zgoda – odparłem.

   Melawi poleciała w stronę wodospadu, a Kamatin podszedł do mnie.

   – A ty co tak się czaiłeś z tyłu? – spytałem.

   – Nie chciałem psuć sobie zabawy – odpowiedział z uśmiechem.

   – Niech zgadnę, liczyłeś na wybuch zazdrości u Melawi? – odparłem cynicznie.

   – Czyli sam tego chciałeś? – zasugerował, a ja spojrzałem na niego spode łba.

   – Niczego od niej nie oczekuję. Dobrze jest tak jak jest.

   – Jasne – odparł z powątpieniem. – To wcale nie było tak, że Melawi zbyt często spoglądała w waszą stronę.

   To ciekawe.

   – A ty co, teraz śledzisz każdy nasz ruch? – oburzyłem się.

   – Być może. Wierz mi, oglądanie was z boku jest bardzo intrygujące. Nigdy nie wiadomo, co się stanie, a teraz to wolałbym wam w czymś nie przeszkodzić – zaśmiał się.

   – Skończ już – uciąłem temat. – Lećmy do wodospadu i poczekajmy na resztę. Melawi chce potrenować.

   – No tak, najlepiej wyładować swoją frustrację na treningu – odparł ze zrozumieniem, a ja spojrzałem na niego spode łba. – No, dobra, już się zamykam. – Uniósł ręce w geście pokoju. – Ale oczu nie zamknę – dopowiedział ciszej, a ja pokręciłem głową z niedowierzaniem.

   Zacząłem żałować, że mu się przyznałem. Jego paplanie już wcześniej było męczące, ale teraz... Teraz tylko będzie mnie bardziej dobijało. Nie potrafiłem przestać myśleć o Melawi. Denerwowało mnie to. Niestety musiałem dalej żyć kryjąc swoje uczucia. Miałem nadzieję, że nigdy nie ulegnę swoim pokusom i wszystkiego bardziej nie skomplikuję. Oby.


Hejka!


Dość krótki rozdział i mało co się w nim dzieje, ale po ostatnich cięższych rozdziałach przydało się już trochę wytchnienia. Stopniowo znów wszystko będzie się rozkręcać.

Do napisania!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro