Rozdział 14. Między wierszami

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dziś już według kalendarza, choć sami przyznacie, że szybko od poprzedniego. Rozpuszczam Was i siebie trochę też. Ale póki co nie przewiduję kolejnych nadprogramowych rozdziałów.


Po powrocie do Liverpoolu Vivian połowę czasu przeznaczonego na trening na lodowisku spędzała w studiu. Cross nie powiedział na to słowa, Arthur za to zupełnie nie rozumiał, co łyżwiarka planowała. O rozmowie z Leverrierem nikomu nie wspomniała, nie chcąc niepotrzebnie denerwować członków zespołu. Wystarczy, że Bak wciąż wietrzył problemy z tym związane.

– Unia w czerwcu potwierdzała udział w Grand Prix – powiedziała mu zaraz po wyjściu z budynku. – Federacja już wtedy wiedziała, że jeżdżę z Crossem, ale nie robili problemów, prawda?

Bak pokiwał głową wciąż nieprzekonany. Uważał, że tym razem Vivian przesadziła ze swoim aroganckim zachowaniem i Leverrier się za to zemści.

– I teraz nagle im to przeszkadza, gdy cały świat zobaczył mnie na lodzie – prychnęła z pogardą. – Ten stary buc chciał mnie tylko zastraszyć tym słabym pokazem siły. Nie wywalą mnie. Jestem dobrem narodowym tego kraju. To byłby dopiero skandal, gdybym została bez wsparcia federacji.

– Jeśli naprawdę to zrobi, nie będziesz mogła jeździć w tym sezonie – przypomniał Bak. – Załatwianie formalności z pewnością stanie na przeszkodzie, byś mogła skupić się na zawodach.

Vivian nie chciała o tym myśleć. Absurdalna groźba zaważyłaby nie tylko na jej karierze. Z pewnością rozpętałoby się kolejne piekło, a na to federacja sobie nie pozwoli. Leverrier chciał utrzymać ją w ryzach, jednak znów się przejechał na własnej arogancji. Zapomniał już, że to Vivian dyktowała mu warunki. Była ich twarzą, gwiazdą. Nadzieją na zapisanie się w historii łyżwiarstwa po latach braku jakichkolwiek zdobyczy medalowych. Oddanie jej innej federacji było strzałem w stopę, więc groźba wydalenia Vivian z reprezentacji była tylko słowami.

Maria zostawiła ją samą już jakiś czas temu. Vivian zupełnie nie zwróciła na to uwagi skupiona na ćwiczeniach, które powtarzała od samego rana. Wyrzuciła przy tym z głowy wszystkie inne rzeczy, wiedząc, że reszta teamu zadba o to, by się nie przeciążała.

Pukanie wytrąciło ją z sekwencji obrotów. Potrzebowała chwili, żeby odzyskać równowagę. Przy tym przeszło jej przez myśl, że jeszcze pół roku temu nie dość, że nie potrafiłaby zrobić czegoś takiego, to jeszcze kaleka noga w życiu by jej nie utrzymała. W lustrzanym odbiciu spojrzała na Baka.

– Maria mówiła, że się tu zaszyłaś – odezwał się na powitanie.

Łyżwiarka rozpuściła włosy i zmierzwiła je w geście zniecierpliwienia. Zaraz też chwyciła butelkę wody.

– Potrzebujesz czegoś ode mnie? – zapytała.

– Masz umówione spotkanie – przypomniał. – Na lodowisku. Pół godziny temu.

Łyżwiarka skrzywiła się, ocierając pot z czoła.

– To dzisiaj? Czemu mi nie przypomniałeś wcześniej?

– Gdybym wiedział, że zmienisz tryb treningowy, zrobiłbym to – odparł.

Vivian westchnęła. Nie mogła nie przyznać mu racji. Bak zajmował się nie tylko nią, nie miała go na wyłączność i poza zawodami nie spędzał całego czasu u jej boku. Prawdą było też, że w Londynie łatwiej było ją znaleźć. Liverpool rządził się jednak swoimi prawami.

– Wyleciało mi z głowy – przyznała. – Jesteś w stanie ogarnąć sprawę?

– Powiedział, że poczeka, aż cię zlokalizuję. Nie chciałem go tutaj zabierać.

– W porządku. Ogarnę się i do was dołączę. Jakieś życzenia? – Uśmiechnęła się szeroko.

Bak już w lepszym humorze wrócił na lodowisko, przepraszając jeszcze raz dziennikarza za gapiostwo Vivian. Oboje wiedzieli, że łyżwiarce upiekło się tylko ze względu na jej sławę. Każdy portal jako pierwszy chciał mieć ekskluzywny wywiad z powracającą królową, nim ta wejdzie w sezon i zacznie przebierać w ofertach. I choć Vivian wolałaby ten czas spędzić na treningu, to wciąż kontakt z mediami był jej dodatkowym obowiązkiem.


Królowa znów na lodowisku

Świat łyżwiarstwa figurowego po raz kolejny oszalał na punkcie Vivian Walker. Genialna łyżwiarka, wielokrotna Mistrzyni Świata i Europy, zwyciężczyni serii Grand Prix pierwszy raz od trzech lat po próbie jej zabójstwa przez oszalałego fana wystartowała w zawodach rangi krajowej odbywających się od 12 do 14 września w Londynie, zdobywając srebrny medal po upadku w programie krótkim. Królowa Lodowiska ponownie zaskoczyła cały świat tym niespodziewanym, wręcz niemożliwym powrotem. Jako pierwsi porozmawialiśmy z nią o trudnym powrocie do zdrowia, nowym trenerze oraz planach na przyszłość.

Reever Wenhamm: Przyznam szczerze, że kiedy po raz pierwszy zobaczyłem twoje nazwisko na listach startowych tegorocznej serii Grand Prix i zawodów krajowych, byłem pewny, że to pomyłka. Nie ogłosiłaś swojego powrotu wcześniej i poza kilkoma drobnymi wzmiankami w mediach nie było o tobie słychać od czasu tamtego zdarzenia.

Vivian Walker: To prawda. Razem ze sztabem trenerskim uznaliśmy, że tak będzie najlepiej. Jeżdżę dopiero od grudnia poprzedniego roku. Potrzebowałam mnóstwa czasu, żeby dopracować moją jazdę, a medialny zamęt i sztuczne bicie piany mogłoby przeszkodzić w treningach.

R.W.: Twój powrót według lekarzy miał być niemożliwy. Nie poddałaś się jednak.

V.W.: Poddałam się. Przez pierwsze dwa lata nie wierzyłam w to, że kiedykolwiek wrócę na lód. Minęło mnóstwo czasu, nim zaczęłam samodzielnie chodzić. Wtedy wydawało mi się, że nigdy nie przestanę potrzebować kul, by zrobić chociaż krok. Nie było mowy o wyjściu na lód. O jakichkolwiek skokach mogłam zapomnieć. Zresztą wszyscy dookoła powtarzali, że nigdy już nie wejdę na lód i mam się cieszyć tym, co udało się osiągnąć.


Kanda zacisnął dłoń na szklance i zaczął żałować, że pozwolił Lou Fie wcisnąć sobie gazetę. Przynajmniej nie kusiłoby go przeczytanie tego cholernego wywiadu, o którym wszyscy od wczoraj gadali. Jakby to było coś dziwnego, że łyżwiarka tego pokroju rozmawia z mediami. Poniekąd był to jej obowiązek. Dłużej nie mogła tego unikać, jeśli nie chciała narośniętych historii na swój temat po tym, co zrobiła.

Od jej powrotu nie było dnia, kiedy nie usłyszałby najmniejszej wzmianki o Vivian. Doprowadzało go to do szału. Wszyscy nagle się cieszyli, chcieli z nią rywalizować, jakby zupełnie zapomnieli, że jej kontuzja nie była błahostką. Pewnie sama jak zwykle to bagatelizowała, kretynka jedna. I te jej słowa, jakby zamierzała go zacytować.


R.W.: Co więc sprawiło, że postanowiłaś zawalczyć o tę szansę?

V.W.: Było wiele czynników. Fakt, że się poddałam, że nie wierzyłam, że to się uda, nie zmieniał tego, że ciągnęło mnie na lód. Większość mojego życia była podporządkowana łyżwiarstwu i bez niego czułam się pusta. Chciałam to odzyskać. Nie robię tego też tylko dla siebie. W pewnym momencie zrozumiałam, że moja jazda oddziałuje też na innych. Że nie tylko ja coś straciłam. Że nie wracam jedynie dla własnej ambicji, ale też dla tych, którzy byli przy mnie przez ten cały czas.

R.W.: Pomyślałaś o tym tak, że chciałabyś też udowodnić tym, którzy spisali cię na straty, że się mylili?

V.W.: (śmiech) Cóż, jest parę osób, które z pewnością mnie o to podejrzewają, twierdząc, że jestem najbardziej złośliwą i upartą babą, jaką znają.


Kanda skrzywił się ze złością. Miała czelność mówić o nim. On jej to zawsze powtarzał. Już kiedy ją poznał, była złośliwa dla każdego, kto nie składał jej ukłonów. Zawsze musiała mieć ostatnie słowo, nawet jeśli się myliła.


R.W.: A jest tak?

V.W.: Nie, nie zamierzam nikomu niczego udowadniać. To nie jest mój główny cel. Wiele osób może mi w to nie uwierzyć, ale nie zamierzam się też o to wykłócać. Zdaję sobie sprawę, jak daleko świat łyżwiarski zaszedł, kiedy zamknęłam się na wszystko dookoła. Poziom solistek z roku na rok się podnosi. Kiedy zaczynałam jeździć w seniorkach, rzadko widziało się potrójny axel w programach kobiet, o poczwórnych nie wspominając. Teraz jest co najmniej kilka dziewcząt, które dotrzymają mi kroku. Których nie zdominuję tak, jak zrobiłabym to kiedyś. Wiem, że wciąż czeka mnie mnóstwo pracy nad moimi programami na ten sezon.

R.W.: Obawiasz się rywalek?

V.W.: Bardziej obawiam się zderzenia z rzeczywistością. Wciąż mam dni, kiedy budzę się z obawą, że to wszystko to był tylko sen. Że wciąż jestem przykuta do swojego kalectwa i nie wejdę już na lód. Ta myśl mnie paraliżuje. A potem dociera do mnie, że postawiłam się tej beznadziei, ogarniam się i idę na trening. Gdy wchodzę na lód, czuję ulgę i nie pamiętam już o tym, że moja przyszłość mogła wyglądać kompletnie inaczej.

R.W.: Myślisz czasami o tym, dlaczego cię to spotkało? Chciałabyś usłyszeć od sprawcy wyjaśnienia?

V.W.: Nie.

R.W.: To dość zwięzła odpowiedź. Atak Almy Karmy na ciebie wstrząsnął opinią publiczną. Nikt z twoich bliskich i współpracowników nie skomentował podejrzeń, jakoby Alma uważał cię za zagrożenie dla twojego klubowego kolegi, Yuu Kandy. Sama również nie zabrałaś w tej sprawie głosu.

V.W.: Myślę, że wyrok sądu jest tu najbardziej wiążący. Ja nie mam w tej sprawie nic do powiedzenia.

R.W.: Nie zastanawiało cię, dlaczego sięgnął po tak radykalne środki?

V.W.: Zrobił to, bo tego chciał. Oskarżenie prokuratury zawierało informację, że Karma zaatakował mnie z pełną premedytacją i zamiarem morderstwa. Wiem, że jako sportowiec wywołuję w ludziach różne emocje. Fakt, że ten szaleniec życzył mi śmierci, nie jest niczym dziwnym. Może źle to ubrałam w słowa, ale czy kiedykolwiek pomyślałeś o tym, że ktoś zamieni swoje słowa w czyn i zrobi ci krzywdę? Myślę, że na tym to polega. Nie każdy, kto mówi mi przykre rzeczy, w rzeczywistości chce mnie skrzywdzić.

R.W.: Alma Karma jednak przekuł zamiary w czyn. Nie przeraża cię to?

V.W.: Pytasz, czy się go boję? Nie. Mam świadomość, że spędzi w więzieniu jeszcze wiele lat. Nie jest mi przykro z jego powodu, ale też nie czuję nienawiści wobec tego człowieka. Jeśli miałabym określić emocje związane z tym, co się stało, to najbardziej adekwatna byłaby litość wobec niego. I niesmak, że próbując mnie zabić, skrzywdził tak wiele osób, które nie miały z tym żadnego związku. To jest najbardziej przykre.

R.W.: Wspominałaś już, że nie wracasz tylko dla siebie.

V.W.: Przez bardzo długi czas po przebudzeniu w szpitalu byłam skupiona na własnym bólu. Odcięłam się od swojej publicznej strony, od mediów społecznościowych. Widziałam gniew i rezygnację w oczach mojej rodziny, sztabu trenerskiego, nawet w oczach mojego menedżera. To było trudne, bo w żadnym stopniu nie potrafiłam odjąć im tego. Przez lata zawodów słyszałam, jak wiele to, kim jestem, zmienia w kompletnie obcych mi ludziach. Byłam świadoma tego, że publiczna strona Vivian Walker, niepokonana królowa lodowiska wydaje się nie do złamania. A wtedy byłam złamana. W każdym sensie. Nie potrafiłam przyjąć na siebie smutku jeszcze tych wszystkich ludzi, którzy znali mnie tylko z lodowiska. Nie chciałam łudzić się ich nadzieją, że mimo wszystko wrócę w chwale. W tamtych dniach widziałam w lustrzanym odbiciu jedynie kalekę, żałosną imitację tego, kim byłam. Musiały minąć miesiące, nim byłam gotowa zmierzyć się z tym, co mieli mi do powiedzenia inni. Ci, którzy nie byli ze mną w tych najgorszych dniach.

R.W.: To musiało być mnóstwo wiadomości i komentarzy.

V.W.: To prawda, ale przeczytałam wszystko. Każdy komentarz, każdą wiadomość. Byłam im to winna. Wtedy też zrozumiałam, że nie tylko ja cierpię z powodu szaleńca...


"Każdą wiadomość" – odbijało się w umyśle Kandy. Pamiętał, co jej napisał. Wtedy wciąż nie potrafił uwierzyć, że Alma zrobił coś takiego, choć świadomość szaleństwa własnego brata jego samego doprowadziła niemal na skraj. Nie odpisała mu. Dni zamieniały się w tygodnie, a te w miesiące, kiedy Vivian wciąż milczała. Rozumiał, że mogła być na niego wściekła, że potrzebowała czasu na dojście do siebie, więc czekał cierpliwie, nie chcąc doprowadzać do szału jej najbliższych. W końcu przestał czekać ze świadomością, że Vivian nie chce go w swoim życiu. A ona po prostu nigdy wcześniej tego nie przeczytała.

Był głupcem. Oskarżył ją o coś, co zrobił sam. Porzucił ją bez słowa, sądząc, że wiadomość wystarczy. A przecież nawet teraz, w tym wywiadzie trzymała się wersji, że nie znała Almy. Chroniła jego dobre imię, choć nie miał pojęcia, po co miałaby to robić. Z pewnością już jej nie zależało, skoro po przeczytaniu wiadomości od niego wciąż w żaden sposób nie dała mu znać, że te słowa do niej dotarły. Minęło zbyt wiele czasu, by mogli cokolwiek uratować z tego, co dawniej mieli.


...To słowa tych ludzi dały mi siłę i motywację, żeby jeszcze raz spróbować. Chciałam odpowiedzieć na ich nadzieje. Odwrócić los i odwdzięczyć się za wiarę we mnie. Sprawić, że znów będą się uśmiechać. Chcę swoją jazdą powiedzieć im wszystkim: "Jestem tu. Nie zniknęłam. Wiem, że byliście przy mnie. Że ten czas również dla was był piekłem, na które nie zasłużyliście. Widzę was."

R.W.: To silna motywacja. Nie bałaś się, że twoi fani, którzy życzyli ci szybkiego powrotu do zdrowia, odwrócą się od ciebie po zmianie trenera?

V.W.: Rozumiem krytykę pod naszym adresem. Sama miałam wątpliwości, czy to wypali. Kiedy po raz pierwszy spotkałam się z Crossem, byłam wręcz przekonana, że powie mi to, co wszyscy inni. Że nie ma szans i żebym przestała się łudzić. Usłyszałam za to, że cały proces nie będzie przyjemny i żebym zapomniała, że zaraz po przeprowadzce do Liverpoolu wejdę na lód. Dotrzymał słowa i przez pierwsze pół roku nie miałam na nogach łyżew.

R.W.: Na czym więc polegał trening?

V.W.: Wtedy jeszcze wciąż potrzebowałam kul, żeby chodzić. Skupiliśmy się na tym, żeby zmienić ten stan rzeczy. I jak widać, udało się postawić mnie znowu na konkursowym podium.

R.W.: A jednak zła sława Mariana Crossa nadal się za nim ciągnie.

V.W.: Nie zamierzam go bronić. Zanim zaczęliśmy współpracę, poznałam tę historię. Cross ma swoje paskudne nawyki. Pracuje się z nim całkiem inaczej niż z trenerem Tiedollem. Chcę jednak podkreślić dwie rzeczy. Zawsze będę już wdzięczna Crossowi, że wyciągnął do mnie pomocną dłoń. To dzięki niemu wciąż mogę jeździć i samodzielnie zdecydować, kiedy przestanę. To zawsze było dla mnie bardzo ważne.

R.W.: Dobrze rozumiem, że myślałaś o końcu kariery?

V.W.: Nie tak dosłownie. (śmiech) Łyżwiarstwo jak każdy sport wyczynowy jest dość kontuzyjne i obciążające organizm. To, że nie miałam do tej pory żadnej poważniejszej kontuzji, uważam za sporo szczęścia. Jednak siniaki, naciągnięte mięśnie, przeciążone stawy... To wszystko jest naszą codziennością. Spójrz na średnią wieku łyżwiarek. Nasze kariery nigdy nie trwają długo. Wiele z nas zaczyna jako małe dziewczynki. Kiedy nasi rówieśnicy kończą studia, my mamy już za sobą karierę. Jak myślisz, gdybym nie miała trzyletniej przerwy, jak długo jeszcze byłabym mistrzynią i rekordzistką świata?

R.W.: Myślę, że wciąż byłabyś aktywną łyżwiarką.

V.W.: Ale powiedziałeś to bardzo niepewnie. Nie dziwię się, moje najgroźniejsze obecnie rywalki, są ode mnie cztery, pięć lat młodsze. Wiele dziewcząt szybko kończy kariery. Wystarczy wspomnieć Anitę Lin. W wieku szesnastu lat sięgnęła po mistrzostwo, rok później była już na sportowej emeryturze. Trenujesz, trenujesz, aż pewnego dnia docierasz do granicy swoich możliwości. I nagle gaśniesz. Nie potrafisz wykrzesać z siebie tego, co jeszcze jakiś czas temu, a nie zmieniłeś przecież trybu treningowego. Tak wygląda rzeczywistość. Nigdy nie myślałam o przegranych. Nie podchodziłam do zawodów z myślą, że coś pójdzie nie tak. Byłam królową lodowiska i zamierzałam nią zostać. Zostawić po sobie mocny ślad w historii łyżwiarstwa i zakończyć karierę w takim momencie, kiedy wciąż będę na ustach wszystkich. Zejść z lodowiska niepokonana.

R.W.: To bardzo odważna deklaracja. Mówiłaś jednak o dwóch rzeczach związanych z pracą z obecnym trenerem.

V.W.: Druga jest dość prozaiczna. Uczestniczymy w zawodach, żeby wygrywać. Dla zwycięstwa każda z nas jest gotowa na poświęcenia. Jak mówiłam, nie zamierzam bronić Crossa za jego przeszłość. Jednak zdaję sobie sprawę z tego, że wina nigdy nie leży tylko po jednej stronie. Nawet jeśli jesteś nastolatką, wciąż masz prawo powiedzieć "nie". Jednak nie chcę wchodzić w tę sprawę głębiej. Nie czuję, żebym miała prawo to komentować czy oceniać.

R.W.: Z Tiedollem pracowałaś od czasów juniorskich. Zawsze też podkreślasz, że jest dla ciebie jak ojciec. Decyzja o zmianie trenera była trudna?

V.W.: I tak, i nie. W normalnych okolicznościach do głowy by mi nie przyszła taka zmiana. Jednak z kontuzją, która została mi po ataku Karmy, Tiedoll nie zamierzał ryzykować mojego zdrowia. Szanse na powrót na lodowisko wtedy były naprawdę niewielkie. Właśnie dlatego odmówił mi, kiedy zasugerowałam, że chcę spróbować wrócić. Nie mam do niego o to żalu. Wciąż też czuję się dziwnie z myślą, że pracuję z kompletnie innym zespołem.

R.W.: W Londynie musiałaś dzielić lodowisko i trenera z innymi zawodnikami. Cross trenuje tylko z tobą.

V.W.: Przyznaję, mile łechta to mojego ego. (śmiech) Stałam się nieco bardziej wymagająca niż wcześniej, właśnie przez to kolano, więc może lepiej, że cały team jest do mojej dyspozycji. Poza tym to nowe doświadczenie, a wciąż lubię wyzwania.

R.W.: Jak obecnie wygląda twój dzień?

V.W.: Moja rutyna nie zmieniła się tak bardzo. Codziennie kilka godzin poświęcamy na elementy techniczne i fizjoterapię. Co drugi tydzień spędzam też całe przedpołudnie na badaniach lekarskich. Wszystko podporządkowane pod problematyczne kolano.

R.W.: Wciąż boli?

V.W.: Zdarza się. Jednak nie przeszkadza mi to w treningu. Pogodziłam się z myślą, że nigdy w pełni nie wyzdrowieje. Jednak dzięki wysiłkowi całego zespołu, mogę startować nawet w Grand Prix.

R.W.: Gdzie w tym sezonie cię zobaczymy?

V.W.: Za trzy tygodnie wystartuję w Turynie w ramach serii Challenger. Potem Bratysława na początku listopada też w Challenger. Potem żarty się kończą i Grand Prix Francji, NHK Trophy oraz finał w Goyang w Korei. Po Nowym Roku Mistrzostwa Europy i Świata.


Kanda odpuścił sobie już zakończenie wywiadu. Przez chwilę jeszcze patrzył na dołączone zdjęcia. Na pierwszym siedziała na bandzie w łyżwach gotowa zeskoczyć na lód – często tak pozowała już wcześniej, uznając to za zabawne. Pozostałe dwa wykonane zostały już w czasie jazdy i skoku. Kanda podejrzewał poczwórnego salchowa, którym uwielbiała się popisywać.

Kilka chwil później sam ruszył na lód. Wszystko w nim wrzało na myśl o tym, co przeczytał. To wszystko były pozory i kłamstwa. Mogła przyznać się do tego, że zaczynała w złej kondycji, ale już nie do tego, że obecne treningi obciążają to jej cholerne, kalekie kolano. Nie było mowy, żeby nie cierpiała z powodu własnej dumy. Nie byłaby jednak sobą, gdyby nie odgrywała swojej roli. Jakby mogła go kiedykolwiek oszukać. Znał ją lepiej, niż którekolwiek z nich chciałoby przyznać. Nie uwierzył też, że nikomu nie chce niczego udowadniać. Gówno prawda. Wszystko, co Vivian Walker robiła na lodowisku, było wyzwaniem. Dla pozostałych solistek, które przez lata musiały się godzić z jej dominacją, a które teraz będą uważnie obserwować każdy jej ruch. I dla niego, bo przecież nie potrafili wytrzymać chwili na jednym lodzie, by nie spróbować zasztyletować się spojrzeniami. Zawsze z nim rywalizowała i to się też nie zmieniło. Nic się nie zmieni. Oprócz jednego.

Wciąż nie wiedział, co zrobić z myślą, że jego wiadomość w końcu dotarła. Że nic z tym nie zrobiła. Kiedy to się stało? Zanim przyjechała do Londynu pożegnać się z Tiedollem? Zanim na nią naskoczył, że chce pracować z Crossem? Nie miał pewności. Co sam powinien z tym zrobić? Bo choć postanowił dać jej spokój i nie przeszkadzać, nie mógł przestać o tym wszystkim myśleć. Publicznie przyznała się do tego, że się wahała w sprawie Crossa. Nie przyznała się, że on swoim wyskokiem pomógł jej tę decyzję podjąć. I teraz tego żałował, bo Vivian zawsze robiła mu na złość. Jednocześnie widok jej na lodowisku przyniósł mu ulgę, że nie wszystko zostało stracone.

– Wasza wysokość dzisiaj nie w humorze, widzę.

Kanda naprawdę chciał go zignorować, ale wiedział, jak się to skończy. Przerwał trening i podjechał do bandy z najbardziej skrzywioną miną, na jaką było go w tej chwili stać.

– Nie nazywaj mnie tak, Daisya – warknął.

– Co jest? Ostatnio byłeś nieobecnym myślami, a dzisiaj kipisz, jakby... – Zawahał się i chyba coś do niego dotarło, bo uśmiechnął się szeroko. – Czytałeś wywiad z królową i cię skręca, co?

– Jakby mnie ta kretynka w ogóle obchodziła – mruknął Kanda.

– Oj nie bądź taki chłodny. Przynajmniej przestanie być nudno.

– Po co przyszedłeś? – zapytał Kanda, chcąc mieć go już z głowy.

Wciąż musiał się pozbyć myśli o Vivian, a tylko w łyżwiarstwie mógł się na tyle zatracić, żeby przestać myśleć o czymkolwiek innym niż o kolejnym elemencie programu.

– Wenhamm pytał o wywiad. Chce cię popytać o powrót królowej – wyjaśnił Daisya.

– Nie ma mowy. Nie mam czasu na głupoty. Jak ta kretynka chce do reszty stracić zdrowie, jej sprawa – warknął rozdrażniony.

– Przecież nieźle sobie radzi.

Kanda już na to nie odpowiedział, ale ruszył do przerwanego treningu. Nie reagował już na wołania swojego menedżera, który westchnął ciężko. Daisya miał nadzieję, że powrót Vivian jakoś zmobilizuje łyżwiarza do podjęcia jakiejś decyzji. Ten jednak póki co pozwalał sobie jedynie na dąsy, jakby wciąż był dziesięciolatkiem, który właśnie odkrył, że nie jest jedynym talentem na tym lodowisku. A przecież tak długo na nią czekał.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro