Rozdział 2. Samotny król

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Patrzył za oddalającą się sylwetką dawnej królowej, ale nie ruszył się z miejsca. Pozwolił jej odejść, porzucić siebie. Nie zasłużył na nic więcej. Pamiętał o tym każdego dnia, odkąd stało się to wszystko, o czym nie chciał myśleć. Nie sądził, żeby jakiekolwiek przeprosiny cokolwiek zmieniły. Czy w geście pokory miałby roztrzaskać własne kolano? Nie chciałaby tego. Nie była aż tak okrutna, nie żądała takiej zapłaty, choć miała do tego prawo.

Przerażało go, w jakim stanie ją zastał. Nie spodziewał się jej jeszcze kiedykolwiek zobaczyć na lodzie. Znał diagnozę lekarzy – nie było już żadnej nadziei. I Vivian jej nie miała. Widział to w jej oczach, w postawie, z której zniknęła wojowniczość. A przecież ona jedyna niczego się nie obawiała. Sięgała tam, gdzie cała reszta widziała jedynie szaleństwo. Stała się ikoną, żywą legendą. Nie było nikogo, kto nie doceniłby jej wkładu w łyżwiarstwo figurowe. Myśl, że ją stracili, była najgorszym, co mogło spotkać ich wszystkich.

Pamiętał, jak spotkał ją po raz pierwszy. Do tej pory zawsze się mijali, byli dla siebie niewidzialni, choć jeździć uczyli się na tym samym lodowisku. Na tym samym, na którym spotkali się dzisiaj w całkiem innych emocjach. Wtedy jednak byli juniorami u progu kariery. Już w tamtym okresie w środowisku mówiło się dużo o Vivian. Z nadziejami. Zdolna, pojętna, oddana łyżwiarstwu całkowicie. Tytania pracy. Nikt nie spędzał na lodzie tyle czasu co ona. Żądna zwycięstw i osiągnięć.

Nie mieli jeszcze pozwolenia na niektóre skoki. Rozwijające się wciąż ciała mogłyby nie wytrzymać obciążeń, a to prowadziłoby do przykrych konsekwencji. Kim jednak byłaby Vivian, gdyby nie spróbowała wszystkiego, nawet tego, co zakazane? To wtedy po raz pierwszy ją zobaczył. Bez strachu odbiła się od tafli, po czym uderzyła o nią z hukiem po dwóch pierwszych obrotach. Wtedy nawet go to rozbawiło. Oto nadzieja łyżwiarstwa wyrżnęła z powodu własnych przerośniętych ambicji i klęła, na czym świat stoi.

Kanda prychnął śmiechem oparty o bandę. Nie wszedł jeszcze na lód, czekał, aż inni juniorzy się zmęczą. Nigdy nie przepadał za tłokiem, potrzebował całej tafli dla siebie.

Vivian go usłyszała i odnalazła wściekłym spojrzeniem zielonych oczu.

– Bawi cię to? – warknęła.

– Oczywiście – odparł pewnie. – Od początku było wiadome, że nie dasz rady, kretynko. Nie bez powodu trenerzy zabronili nam tych czwórek. Chcesz złapać kontuzję tuż przed startem sezonu?

Tak to się pomiędzy nimi zaczęło. Dwie ambitne, rogate dusze. Żadne nigdy nie ustąpiło drugiemu, a ich barwne kłótnie stały się legendarne w środowisku. Do tego gdy już raz posmakowali zwycięstwa, nie zamierzali go nikomu oddać. Dominowali. Samotny król i genialna królowa, choć nigdy nie rywalizowali na jednej tafli.

Obserwował ją mimowolnie. Widywał jej szczerą radość w kiss&cry w czasie zawodów. Czasami, gdy coś jej nie wyszło w czasie jazdy i musiała nadrabiać improwizacją, pomimo wspaniałych wyników wyglądała niczym chmura gradowa. Pragnęła więcej i więcej, wymagała od siebie doskonałości i nie chowała się przed wymówkami. Ambicje królowej sięgały nieba. Nic dziwnego, że reszta stawki nie mogła jej w żaden sposób dosięgnąć.

Może dlatego ją pokochał. Choć wciąż się żarli o najbłahsze sprawy, chciał stać u jej boku. Nie zawsze było kolorowo, jednak cenił ten czas, który z nią spędził. Chociaż gdyby wiedział, że to się tak skończy, pewnie nigdy by sobie na to nie pozwolił.

To była jego wina. Jego odpowiedzialność. Nie sądził, że dojdzie aż do takiej eskalacji, a jednak z jego przyczyny Vivian straciła zdrowie i niemal życie. Wszystko się posypało jak domek z kart. Za jego błędy zapłaciła cudowna królowa, która porywała tłumy i imponowała kolejnym pokoleniom.

Powrót na rodzime lodowisko miało pomóc dobrze zacząć sezon. Nie spodziewał się jednak, że zastanie jeszcze kogoś o tej porze. Że zastanie ją na tafli. Od dwóch lat nawet o tym nie śnił. Od tamtego dnia, kiedy doszło do tamtego zdarzenia. Słyszał diagnozy lekarzy niedające nadziei na powrót do tamtych cudownych chwil. To brzmiało jak wyrok. Vivian Walker nie wróci już do zawodowego łyżwiarstwa. Nie było nawet pewne, czy kiedykolwiek jeszcze będzie chodzić o własnych siłach. Musieli się z tym pogodzić.

Obserwował, jak nieporadnie sunie po lodzie. Obserwował ją tak wielokrotnie wcześniej. Lubił patrzeć na jej treningi, na czystą radość z jazdy na lodzie. Dziś jednak wciąż widział strach i niepewność. Resztki waleczności, by odzyskać to, co zostało jej brutalnie odebrane. Gdy skoczyła, chciał mieć jeszcze nadzieję. Gdy uderzyła o lód, wszystko się roztrzaskało. To już nie była tamta Vivian. Widział pokonaną kobietę, która nawet nie potrafiła wstać o własnych siłach. A on nie miał prawa jej tej siły udzielić, choćby bardzo chciał.

Mógł ją z łatwością dogonić, gdyby chciał. Jednak długo nie mógł się ruszyć przygnieciony bolesną rzeczywistością. Vivian nie miała już nadziei. To miało być jej pożegnanie z lodowiskiem, żałosne requiem porzuconego życia. Nie pozwolono jej nawet odejść z honorem. Musiała żyć w upokorzeniu, złamana i bez własnej tożsamości.

Spojrzał na porzucone łyżwy. Jej ukochane łyżwy, o które dbała bardziej niż o cokolwiek innego. A jednak porzuciła je, przełykając gorycz porażki z rzeczywistością. W tej jednej chwili, gdy wciąż nieudolnie chciała przed nim ukryć swoją przegraną. Gdy ochłonie, z pewnością będzie tego żałować, więc zabrał je ze sobą. Założył, że skoro była na lodowisku, na którym uczyli się jeździć, wciąż mieszka w tym samym miejscu. Media o tym nie wiedziały, zarówno ona, jak i on cenili swoją prywatność i o wielu rzeczach nie mówili publicznie. Potrzebowali bezpiecznej przystani, gdzie rola dominatorów na chwilę przestanie mieć znaczenie.

Dobrze pamiętał ten zwyczajny dom Walkerów. Typowy angielski dom, który nie zmienił się przez te wszystkie lata. Kanda zadzwonił do drzwi i czekał, choć podejrzewał, że z pomocą kul Vivian będzie potrzebowała więcej czasu, by dotrzeć do holu. Nie usłyszał jednak stukotu towarzyszącego krokom. Zbyt pewnym krokom, by należały do kobiety.

W drzwiach stanął białowłosy chłopak, którego szare oczy rozszerzyły się w szoku, gdy go rozpoznał. Zaraz jednak szok został wyparty przez wściekłość. Allen, młodszy brat Vivian – Kanda nie mógł gorzej trafić, ale było za późno, żeby się wycofać.

– Co ty tu robisz? – warknął Allen gotowy w każdej chwili zatrzasnąć mu drzwi przed nosem. – Nikt cię tu nie zapraszał.

– I nie do ciebie mam interes – odparł Kanda, unosząc lekko trzymane w dłoni łyżwy. – Zostawiła je, więc przyniosłem, zanim zacznie marudzić.

Allen przez chwilę patrzył na łyżwy w jego ręce. Nie miał wątpliwości, że należały do jego siostry. Wszędzie by je poznał. Ale to znaczyło...

– Że masz czelność tu przyłazić po tym wszystkim – warknął znowu, pozwalając, by wściekłość nadała ton wymianie zdań. – Dwa lata się nią nie interesowałeś, a teraz bezczelnie tu przychodzisz. Po tym wszystkim, co ten szajbus jej zrobił. Wynoś się!

Allen nigdy nie przepadał za Kandą, który traktował go dość pobłażliwie. Jednak po tym, co spotkało Vivian, nie zamierzał tolerować łyżwiarza w pobliżu siostry. Kotłowało się w nim na samą myśl, że znowu ją skrzywdzi. Nie potrafił zapomnieć łez Vivian, gdy dotarło do niej, że wszystko skończone. Przecież miała zakwalifikować się na igrzyska – to było jej marzenie i ostateczny cel. Klejnot, którego brakowało jej w koronie. Przez Kandę wszystko straciła.

Obaj usłyszeli zbliżający się stukot kul, gdy Vivian postanowiła również podejść do drzwi zwabiona hałasem.

– Allen, na kogo tak krzyczysz? – zapytała.

Dopiero po chwili zauważyła, kto stał na ich progu. Jej twarz stężała, nie sądziła, że znowu go zobaczy i to w odstępie kilkunastu minut. Zrozumiała też, po co przyszedł, widząc w jego dłoni łyżwy, które zostawiła na lodowisku.

Allen odwrócił się do siostry wciąż zły.

– Byłaś na lodowisku? – zapytał z pretensją. – Mogłaś zrobić sobie krzywdę. To nieodpowiedzialne.

– To już nie ma znaczenia.

– Vivian!

– Przestań krzyczeć. Przeszkadzasz sąsiadom. A ty powinieneś stąd odejść – zwróciła się do Kandy. – Nie mamy, o czym rozmawiać. Twoje przeprosiny niczego nie zmienią.

– Wiem o tym – odparł spokojnie. – Nie przyszedłem przeprosić.

– A powinieneś – warknął Allen. – To wszystko twoja wina. To twój brat próbował zabić Vivian i ją okaleczył. Z twojego powodu.

Kanda zacisnął zęby. Wiedział o tym doskonale, żył z tym od dwóch lat i nie miało znaczenia, że odciął się od Almy. Było już za późno, żeby coś zmienić. Opinia publiczna wciąż nie miała pojęcia, kim w rzeczywistości jest oprawca ukochanej królowej lodowiska. Media do tego nie doszły, a nikt z najbliższych Vivian nie zdradził tej informacji. Nikt nie pociągnął go na dno, bo to z pewnością by się tak skończyło, gdyby świat wiedział, że to rodzony brat króla okaleczył genialną królową.

– Cokolwiek powiem, niczego nie zmienia – odezwał się w końcu Kanda.

– Masz rację – odparła z lodowatym spokojem Vivian. – Chociaż raz się w czymś zgadzamy. Już nigdy nie wrócę na lód, nie ma szans. Ty też wybrałeś swoją drogę. Ważniejsze były zawody, łatwiej było mnie porzucić. Zapomnieć o moim istnieniu. Rola samotnego króla odpowiada ci bardziej. Możesz iść. Wynoś się. Nie chcę cię tu więcej widzieć. Wracaj na swój samotny szczyt, królu.

Pokuśtykała bliżej i zatrzasnęła Kandzie drzwi przed nosem. Słyszał jeszcze pretensje Allena, że była na lodowisku, lecz odpowiedzi już nie. Jedynie niepewne, oddalające się kroki.

Spodziewał się takiego scenariusza. Walkerowie mieli prawo go nienawidzić, obwiniać za czyny Almy. Sam czuł wyrzuty sumienia, że nie wziął poważniej gróźb brata, gdy ten uparcie twierdził, że zabije Vivian. Przecież zdawał sobie sprawę, że Kandzie by się to nie spodobało. Tak się przynajmniej wydawało.

Dobrze pamiętał tamten dzień. Nie słyszał telefonu, który zostawił z rzeczami na ławce, trenował przed zawodami w Kanadzie. Nie zwrócił nawet uwagi na młodzików, którzy jeden po drugim schodzili z lodu, by stanąć w grupie i o czymś żywo dyskutować. Miał swój cel do osiągnięcia, nic więcej się nie liczyło.

Timothy, jeden z juniorów przechylił się przez bandę i gorączkowo machał w jego stronę, wołając go. Kanda podjechał do niego zirytowany, że mu przeszkadza, choć odrobinę zaniepokoiła go mina chłopaka. Coś go bardzo wzburzyło.

– Jakiś wariat próbował zabić królową!

To wszystko brzmiało jak zły sen, z którego nie potrafił się obudzić. Po sieci krążyło sporo amatorskich filmików, na których zarejestrowano całe zdarzenie. Alma potrącił Vivian samochodem z pełną prędkością, po czym zawrócił i zrobił to jeszcze raz. Wszystko na zatłoczonej ulicy, z wieloma świadkami. Łyżwiarka nie przeżyłaby, gdyby nie jakiś chłopak, który próbował ją odciągnąć z drogi. Przed kolejnym nawrotem Almę powstrzymało nadjeżdżające pogotowie i patrol policji. Wysiadł z auta i zaczął się śmiać.

Usunięcie wszystkich tych filmów z sieci trwało miesiącami. Media trąbiły o sprawie tygodniami. Wszyscy pytali o tożsamość sprawcy i jego motywy. Kilku dziennikarzy zauważyło, że niedoszły morderca pojawiał się na lodowisku w charakterze widza na zawodach męskiego łyżwiarstwa. Uznano go za fana Kandy, który z jakiegoś powodu uznał Vivian za zagrożenie dla króla lodowiska. Sam Kanda odmówił komentarza w tej sprawie, zresztą niemal wszyscy z otoczenia Vivian nie wypowiadali się publicznie. Łyżwiarka zniknęła z życia publicznego, pogrążając się w rozpaczy po utracie zdrowia.

Kanda jeden jedyny raz widział się z Almą po jego schwytaniu. Miał nadzieję, że brat się opanował, że dotarło do niego, co zrobił. Srodze się jednak zawiódł.

– To wszystko wina tej suki. Żałuję, że jej nie zabiłem.

Alma nie poczuwał się do żadnej odpowiedzialności, uparcie trzymając się swojej obsesji. Kanda nie chciał mieć z nim już nic wspólnego, wyrzekł się brata, choć to niewiele zmieniało. Dotąd żadna z jego partnerek nie budziła w Almie takich zachowań, więc nie sądził, że groźby pod adresem Vivian zostaną zamienione w czyn. Teraz było już za późno. Nie powstrzymał go i to nie on ponosił tego konsekwencje. Musiał z tym żyć.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro