21. Szpital

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

***Ronnie

-To tutaj - zerkam jeszcze raz na karteczkę z adresem. Duży kompleks trzech parterowych budynków to z pewnością to miejsce.

- Nie chciałabym być złym prorokiem, ale wydaje mi się, że to nie jest dom opieki. - Stwierdza Alan przyglądając się budynkowi.

- A co twoim zdaniem? - pytam. Ma po części rację. Nie tak wyobrażam siebie miejsce odpoczynku. Szare zimne mury i kurwa czy w tych oknach są kraty?

- Wariatkowo? - odpowiada pytaniem sugestywnie zataczając krąg palcem wokół skroni.
Przewracam oczami i chwytam za klamkę.

- Czekaj - Alan chwyta mnie za ramię. - Nie lepiej od razu zacząć od poszukiwań córki?

- A podobno taki bystry jesteś - kręcę głową, oczywiście żeby go zirytować. - Nie wiemy o niej nic oprócz imienia. Jeśli ojciec dziewczynki Nike mógł jej uznać nie wiadomo jakie ma teraz nazwisko. Może być matki, jej męża albo Bóg wie kogo. Skoro matka tu jest, to muszą mieć dane kontaktowe do rodziny.
Mina Alana tężeje i po krótkim zirytowany prychnięciu jako pierwszy opuszcza auto.
Nie mogę się nie uśmiechnąć na jego reakcję.

- Tracisz czujność behawiorysto - świergocze doganiając, go na chodniku.

- Eh, zamknij się - sprzedaje mi kuksańca w bok i teraz już oboje się śmiejemy.
Świetny moment i miejsce no nie?

Jak przewidział nasz wróżbita to istotnie szpital psychiatryczny, a raczej Ośrodek leczenia zaburzeń i chorób psychicznych
Dzwonię dzwonkiem.

- Tak? - po chwili słyszę męski głos.

- Dzień dobry. Nazywamy się Veronica Brewsten i Alan Schehan jesteśmy z policji i chcielibyśmy zadać kilka pytań pani Hadley. - Mówię do wielkiego domofonu a legitymacje kieruje do kamery nad drzwiami.
Czekamy dłuższą chwilę. Wielkie dwuskrzydłowe drzwi otwierają się a w nich staje mężczyzna w szarym uniformie. Trochę przypomina sprzątacza, jednak plakietka i pas do którego ma przytwierdzone mniejszy innymi kajdanki zdecydowanie temu przeczy.

- Proszę za mną.

Idziemy wąskim korytarzem, aż do drzwi na ich końcu. Za nimi okazuje się, że to kolejny korytarz tym razem z trzema rozwidleniami. Mężczyzna prowadzi nas w lewo.

- To gabinet lekarski. Pani doktor zaraz was przyjmie.

Ledwo kończy mówić a z wnętrza wychodzi kobieta około piędziesiątki. Schludnie upięte włosy i biały kitel opatrzony plakietką, to jedyne jej atrybuty. Wyraź twarzy nie mówi kompletnie nic. Zimna maska.

- Proszę wejść - mówi robiąc nam miejsce w drzwiach. Mogłabym przysiąc, że lód w jej głosie wywołał coś niedobrego u Alana. Widziałam jak wyraźnie się wstrząsnął. No i jest cholernie milczący co do niego niepodobne.

Zajmujemy krzesła na przeciw biurka, gdzie już po chwili siada lekarka.

- Nazywam się Julia Pounder. W czym mogę pomóc?

- Dostaliśmy informacje, że w państwa szpitalu przebywa Moira Hadley.

- To prawda.

- Chcielibyśmy z nią porozmawiać.

- W jakiej sprawie?

- Obawiam się, że nie mogę ujawnić szczegółów śledztwa. Zapewniam jednak, że nie będzie to przesłuchanie. Chcemy jej zadać kilka pytań.

- Pani Hadley cierpi na przewlekłą chorobę, od pięciu lat przebywa u nas i zapewniam, że w tym czasie nie opuszczała budynku.

- Rozumiem. Jednak tu bardziej chodzi o jej córkę. Chcemy o niej porozmawiać.

- Jej córka.. momencik - lekarka coś wpisuje w komputer po czym znowu kontynuuje. - Melanie Hadley nie była tu już od dwóch lat. Dzwoni regularnie raz w miesiącu z pytaniami o stan zdrowia matki. Sami nie mamy z nią kontaktu. Wielokrotnie pytałam czy może nam zostawić numer. Gdy już się zgadza okazuje się on nieaktywny.

- Czy podała jakieś adres lub cokolwiek? - pytam. Nie podoba mi się ten brak kontaktu. To już nawet nie jest podejrzane to już pewne, że to właśnie jej szukamy.

- Nie. Powiedziała tylko, że wyjeżdża i na razie nie ma stałego adresu. I jak przy numerze, również nas zwodziła.

- Nie wydaje się to pani dziwne? - dopytuję. W końcu to szpital!

- Wydaje, ale nosi pani zrozumieć jedno. Pani Hadley została do nas skierowana na prośbę opieki społecznej i lekarza rodzinnego. Jest ubezwłasnowolniona przez sąd, a jej prawnym opiekunem jest jeden z pracowników społecznych, nie jej córka. Dlatego też nie mamy obowiązku żeby nalegać na takie informacje od jej córki.

- Wie pani dlaczego córka nie została opiekunem prawnym swojej matki? - ta sytuacja staje się coraz bardziej pokręcona.

- Nie chciała

Szok! Córka nie chciała zostać opiekunem własnej matki? Co z niej za człowiek? Odpowiedź sama ciśnienie się na myśl psychopatka

Nie dowiedzieliśmy się niczego. Prawie. Zyskaliśmy tylko pewność.

- Dziękujemy za tę informację, ale chcielibyśmy jednak zadać kilka pytań pani Hadley.

- Cóż.. - wzdycha lekarka. - Pani Hadley cierpi na przewlekłą schizofrenię, nie wiem czy będą państwo w stanie się od niej czegoś dowiedzieć. Nie wiadomo też czy będzie mówiła prawdę.

- Może nas okłamać?

- Nieświadomie. Jej prawda różni się znacznie od naszej. Dla niej jest nadal rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty dziewiąty.

- Jak to się w ogóle stało, że trafiła do szpitala? - w końcu głos zabiera Alan, zapomniałam już że ze mną jest.

- Jak dobrze pamiętam to sąsiedzi zgłosili, że dziwnie się zachowuje. Zaczepiała ludzi i przekręcała ich imiona. W pewnym momencie stała się agresywna. Jej córka była poza miastem. Podobno tylko czasem ją odwiedzała. Dlatego wszystkim zajęła się opieka społeczna. Gdy znalazła się tutaj okazało się, że choroba rozwijała się już od dłuższego czasu. Mogło to być dziesięć a nawet dwadzieścia lat. Tego nie wiemy. Jednak pewne jest, że nie ma możliwości na jej powrót do zdrowia, albo chociaż do normalnego życia. Nawet na lekach.

Zrobiło mi się żal tej kobiety. Czy to możliwe, że zachorowała przez tą sytuacją z Deerami?

- To przykre - stwierdzam.

- Tak. - Odpowiada kobieta. Tym razem słyszę w jej głosie coś więcej niż chłód, jakby żal. - Zaprowadzę państwa do jej pokoju.

Ruszamy za lekarką.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro