1. The tourist

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

"Whatever will be, will be. The future is not ours to see. Don't worry, if it's supposed to happen, it will."

***

Lizbona, półtora roku wcześniej

Biegłam, nie oglądając się za siebie. O moje uszy obijały się piski ludzi, przez których się przepychałam. Ulice były pełne. Wokół panowała huczna zabawa, a ja modliłam się tylko, żeby zniknąć w tłumie.

Pociągnęłam za kolorowy obrus, a wszystko co się akurat na nim znajdowało zostało wyrzucone w powietrze. Nie zatrzymywałam się. Zarzuciłam obrus na ramiona, chcąc przykryć czarny kombinezon i po prostu biegłam dalej.

Przeliczyłam się. Myślałam, że dam radę sama, ale jak się okazało czasem jedna para rąk to za mało.

Poza tym to zabawne. Zawsze chciałam wziąć udział w karnawale, choć wyobrażałam to sobie nieco inaczej.

Wskoczyłam na jedną z platform jadących środkiem ulicy. Tancerki rzucały mi wrogie spojrzenia, a ludzie zdawali się sądzić, że to część choreografii. Przebiegłam przez całą długość przystrojonej powierzchni, nic sobie nie robiąc z otaczających mnie wrzasków. Trafiłam na rajską wyspę, ale nawet piach był zgubnym złudzeniem. Chwyciłam za pień jednej z trzech palmy i rozhuśtując się wystarczająco mocno wskoczyłam przez otwarte okno od strony pasażera do kabiny samochodu prowadzącego moje wakacyjne marzenie.

- Skręć w lewo! Natychmiast! - wydarłam się na kierowcę, bo inaczej nie można było nazwać mojego rozemocjonowanego zachowania. Nim mężczyzna zdążył odpowiedzieć wyciągnęłam za paska pistolet i bez mrugnięcia okiem przystawiłam mu go do skroni.

Opalony Portugalczyk uniósł machinalnie ręce, puszczając tym samym kierownicę. Mamrotał coś pod nosem, a jego modlitwy mieszały się z moim krzykiem. To była kwestia sekund nim zdecydowałam się przejąć kontrolę tym samym ratując nas przed wjazdem w tłum ludzi.

Zamieniliśmy się miejscami, co w tak małej przestrzeni i pod presją czasu nie było łatwym zadaniem. Docisnęłam pedał gazu i schowałam pistolet, wiedząc, że mężczyzna obok jest i tak wystarczająco wystraszony, aby czegokolwiek próbować. Sytuację ułatwiał nieco fakt, że drogi były puste. Zostały zamknięte na czas karnawału, a tłumy świętujących ludzi zdążyliśmy pozostawić daleko w tyle. Nie mniej nie mogliśmy się zatrzymać. Jeszcze nie.

- Posłuchaj, musisz przez chwilę poprowadzić - zwróciłam się do dwudziestoparolatka, nie odrywając wzroku od drogi. Ulice Lizbony bywają wąskie. - Ta platforma tylko nas spowalnia, odczepię ją. Rozumiesz?

Spojrzałam na ułamek sekundy na mężczyznę, szukając w jego oczach potwierdzenia. Na oko mógł być przed trzydziestką. Był szczupły i niski. Miał czarne włosy i równie ciemne tęczówki. Ubrany był w zwykły przepocony t-shirt i dżinsy, a z jego chaotycznego ruchu rąk nie wiele byłam w stanie wywnioskować.

- Okey. Więc spróbujmy tak - obrałam inną taktykę, biorąc uspokajający wdech. - Ty prowadzisz - wskazałam na mężczyznę, a następnie na kierownicę, mając szczerą nadzieję, że w ten sposób się dogadamy. - Ja wychodzę - machnęłam głową na zewnątrz, licząc że w końcu przestanie się kulić na szybie i mi pomoże. Fakt, że go napadłam zdawał się być nieistotny.

Czarnowłosy przytaknął niepewnie, po czym wyciągnął ręce w stronę kierownicy. Gdy jego dłonie chwyciły koło, otwarłam do końca okno od strony kierowcy i siadając na drzwiach wychyliłam się maksymalnie na zewnątrz. Nie do końca wiedziałam w jaki sposób buduje się tego typu konstrukcję. Podejrzewałam, że musi tam być jakiś bolec albo hak trzymający wszystko razem.

Wyszłam całkowicie z kabiny, stając ostrożnie na progu. Czułam prędkość z jaką się poruszaliśmy i naprawdę cieszyłam się w duchu, że nie ciągniemy za sobą żadnej z tancerek. Kobiety ewidentnie zdążyły zeskoczyć z platformy w odpowiednim momencie.

Przypadkowe ofiary, to tylko niepotrzebne kłopoty.

Ostrożnie przykucnęłam, oceniając budowę rajskiej wyspy. Przez nagromadzone ozdoby ciężko było cokolwiek dostrzec dlatego zdecydowałam się zejść niżej, a dokładniej pod podwozie. Niektórzy uznaliby to za skrajną głupotę, bo w końcu wskazówka licznika nie schodziła poniżej setki, ale ja wolałam myśleć, że to jedynie nagły przebłysk odwagi. Nabrałam więcej powietrza w płuca i nim zdążyłam się rozmyślić weszłam pod pojazd.

Uważałam, żeby nie naderwać żadnego z kabli, bo choć nie znałam ich przeznaczenia na pewno były ważne. Odczepiłam po kolei trzy żelazne klamry, nie myśląc o wyboistości drogi, które czułam ze zdwojoną siłą. Gdy ostatnia z zasuw została odpięta samochód nabrał momentalnie więcej mocy, a ja przez nagłe szarpniecie o mało nie spadłam. Przytrzymałam się jednej z rur, czując piekący ból w kostkach, które wokół niej oplątałam. Byłam pewna, że zostaną mi po tej przygodzie kolejne blizny.

Wyswobodziłam się spod samochodu, podciągając się ostrożnie do okna. Spojrzałam na mężczyznę. Wydawało się, że zdążył przez tą chwilę ochłonąć, co było dobrym znakiem.

- Okey, możesz wracaaa... - przeciągałam, gdy niespodziewanie skręcił, a moje ciało niebezpiecznie się odchyliło. Trzymałam się jedną ręką dachu, próbując utrzymać równowagę.

Posłałam Portugalczykowi srogie spojrzenie, szykując w myślach listy wyzwisk, którymi go za moment obrzucę, ale ponownie nie dano mi szansy na wypowiedzenie się. Mężczyzna ze szczerym przestrachem kliknął kilkukrotnie guzik zamykający okna, starając się przyspieszyć ten proces.

- Nie. Nie, nie, niee - wrzasnęłam, gdy szyba zaczęła się unosić, a ja byłam zmuszona do chwycenia śliskiej powierzchni dachu.

Musiałam coś zrobić. Powoli traciłam siłę w rękach. Na moją korzyść działało jedynie otoczenie. Zdążyliśmy wyjechać z ścisłego centrum miasta, znajdując się na słabo zaludnionych przedmieściach. Pędziliśmy nieuczęszczaną drogą, która nie poznała niestety smaku asfaltu. Niewielkie kamyczki odskakiwały na boki, przyprawiając mnie o kilka dodatkowych siniaków.

Upadek w tamtym momencie zapewne zamortyzowałyby wysokie trawy otaczających nas łąk, ale przez rzeźbę terenu, która mogłaby zrzucić mnie do pobliskiej wody wolałam nie ryzykować. Pływanie nie było moją mocną stroną.

Podparłam się na łokciach o dach, zaciskając niebotycznie mocno szczękę i napinając maksymalnie mięśnie brzucha uniosła ugięte w kolanach nogi, po czym z całej siły kopnęłam w szybę. Raz po raz powtarzałam tę czynność, aż do momentu gdy szkło poddało się moim ciosą. Wskoczyłam zwinnie do samochodu, hamując gwałtownie i wymierzając mężczyźnie silny cios w środek twarzy. Gdyby nie był bucem wszystko zakończyłoby się dobrze.

Stróżka krwi potoczyła się z jego nosa. Portugalczyk chwycił się za bolące miejsce, odchylając machinalnie głowę w tył.

- Uważaj, żeby nie pobrudzić tapicerki - rzuciłam z lekkim prze śmiechem, normując stopniowo oddech.

Wyjrzałam przez okno wpatrując się w fale na rzece. Na pierwszy rzut oka pozorowała ona słoną wodę, ale w rzeczywistości stanowiło to tylko grę pozorów. Otaczający nas świat był jedną z najznakomitszych zagadek.

- Meu nariz - jęknął po chwili mój zakładnik.

- Znasz w ogóle angielski? - zapytałam w końcu, choć zadanie tego typu pytania we wspomnianym języku było nad wyraz głupie.

- O que você quer? O dinheiro está no porta-luvas - machnął ręką w stronę na wpół otwartego schowka, co było jedyną rzeczą, którą zrozumiałam.

- A wiesz, że miałam się kiedyś nauczyć hiszpańskiego? - westchnęłam, sięgając we wskazane przez niego miejsce. - Zawsze uważałam, że to przyjemny dla ucha język.

W moje ręce trafiła koperta wypełniona gotówką, którą na szybko przeliczyłam. Jakieś pięćset euro. Nie to było moim celem, ale takim darem również nie pogardzę. W zagłębieniu schowka dostrzegłam apteczkę. Otworzyłam ją, rzucając od niechcenia pierwsze lepsze bandaże w stronę mężczyzny, po czym odrzuciłam czerwone pudełko na deskę rozdzielczą.

- Co do portugalskiego, to pewnie wyszłam z wprawy, ale spróbujmy. I tak nie mam nic do stracenia - wzruszałam niepozornie ramionami, obracając się przodem do swojego rozmówcy. Podgięłam jedną z nóg, usadawiając się wygodnie.

Strzepałam na podłogę odłamki rozbitej szyby, starając się nie skaleczyć. Przypadkowo dotknęłam jednak kostki, przez co syknęłam z bólu. Była mocno zaczerwieniona i zaczynała puchnąć.

Wyjęłam, więc z apteczki jakiś środek dezynfekujący, po czym oblałam nim obficie skórę. Z mojej wiedzy medycznej nie był to najlepszy sposób na radzenie sobie z oparzeniami, ale jedyny jaki wpadł mi do głowy.

- Qual é o seu nome? [Jak się nazywasz?] - wydukałam, wracając myślami do moich lekcji portugalskiego, które zdawały się być wieki temu.

- Ernesto.

- Você fala inglês? [Mówisz po angielsku?] - sylabizowałam, wymawiając powoli każde ze słów. Złożenie podstawowych zdań przychodziło mi z trudem. Wolałam przejść na lepiej znany mi język.

- Um pouco.

- Fantastycznie! - odparłam entuzjastycznie. Nie byłam w prawdzie do końca pewna, co odpowiedział, ale uznałam, że taka reakcja zachęci go do choćby podjęcia próby.

- Dlaczego złapałaś mi nos?! - jęknął w wyrzutem, choć i tak starał się pozostać ostrożny. Nadal był wystraszony i trudno było mu się dziwić. Pewnie przeżył dziś więcej niż przez całe swoje życie.

- To dobre pytanie - przyznałam szczerze. - Widzisz, nie za bardzo lubię, gdy ludzie są wobec mnie nieuprzejmi. A ta zagrywka z oknem nie była miła.

- To ty wpadłaś nagle do mojego samochodu - wytknął mi, dociskając gazę do nosa. Biały materiał przybrał brudno czerwony kolor, ale zdawał się powtrzymać dalsze krwawienie.

- Racja - przytaknęłam z wyuczoną powagą, jakby jego słowa w jakikolwiek sposób mnie obchodziły. - Masz coś tutaj do jedzenia? Zgłodniałam przez tą całą ucieczkę - rozejrzałam się pobieżnie w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. Mój żołądek naprawdę domagał się posiłku.

- A czy ja ci wyglądam na sprzedawcę pataniscas? - skrzywił się, dotykając ponownie lekko sinego nosa.

- Już cię lubię - odparłam żartobliwie, na co czarnowłosy posłał mi sceptyczne spojrzenie. - Daj. Nastawię - pochyliłam się w jego stronę z zamiarem ustabilizowania złamanej przez moją pięść kości.

- Nie, może lepiej nie - uchylił się, ale nie dałam za wygraną. Bez zbędnych słów, chwyciłam pewnie jego twarz, przytrzymując nos kciukami. Mężczyzna zmrużył oczy i zacisnął szczękę. Nim jednak się zorientował zdecydowanym ruchem nastawiłam jego nos. O dziwo z jego ust nie wydobyło się nawet stękniecie.

- Lepiej?

- Tak - przyznał niepewnie, oswajając się z niecodziennym uczuciem. - O co w tym wszystkim chodzi? Kim jesteś? - zapytał po chwili, zbierając w sobie odwagę. Nie wyglądał na człowieka lubiącego adrenalinę i igranie ze śmiercią. Wydawał się za to obeznany z własnym strachem i ludzkimi dziwactwami.

Zastanawiałam się czy jakiekolwiek informacje są konieczne. I oczywiście, że nie były. Ale od zbyt dawna nie rozmawiałam ze zwykłym, przeciętnym człowiekiem. I po prostu brakowało mi tego.

Zdołałam uciec i mogłam na chwilę odetchnąć. Chciałam choć przez moment poczuć się normalnie. Zapragnęłam podarować sobie w prezencie tę krótką chwilę nim przypomnę sobie, że normalność nie jest dla mnie.

Kiedy zebrałam się do odpowiedzi usłyszałam gdakanie kaczki, co informowało mnie o nadesłaniu nowej wiadomości. Z lekkim zaciekawienie wyjęłam z kieszeni kamizelki telefon i go odblokowałam.

- Nazywam się Katherina Iwanow. Dla znajomych Katie - rzuciłam beznamiętnie, skupiając się na treści wiadomości.

Nie dziwiło mnie, że napisał ją nieznany numer, ani jej treść. Dziwiło mnie jedynie zawarte w niej nazwisko.

Nieznany: Mam to czego szukasz. Życie za życie, to chyba uczciwy układ. Moją ceną jest Tony Stark, a raczej jego śmierć.

Uniosłam wzrok znad ekranu smartphone'a, przyglądając się przez moment Ernesto z zamyśleniem. W końcu jednak uśmiechnęłam się subtelnie, widząc oczami wyobraźni zalążek obiecującej przyszłości.

- Powiedz, słyszałeś o Tonym Starku?

Nowy York, obecnie

Wszystko co robiłam przez ostatnie półtorej roku doprowadziło mnie właśnie do tego miejsca. Stałam przyglądając się z uwagą jednemu z najwyższych budynków w mieście. Jego przeszklone ściany wznosiły się ku niebu. Charakterystyczny napis i lądowisko dla helikopterów przyciągały uwagę turystów, a podjeżdżające pod wejście samochody nie pozostawiały złudzeń, że jest to miejsce dla wybrańców.

Zmierzyłam wzrokiem całą ulicę. W pobliżu nie brakowało restauracji z przeciętnym jedzeniem, hoteli o nijakim standardzie i wózków z hot dogami. Ponadto roiło się tam od ludzi. To wszystko sprawiało, że nie było to idealne miejsce zbrodni, ale poświęciłam wiele czasu na przygotowania, aby takie się właśnie stało.

Miałam czas, żeby się przygotować. Od ostatniej rozmowy z moim zleceniodawcą mijał powoli rok, a tym samym zbliżał się czas wygaśnięcia naszej umowy. Zostało mi kilka dni na dotrzymanie zobowiązań, ale wierzyłam w to, że dam radę. Przestudiowałam od podstaw plany budynku, który śnił mi się po nocach. Znałam każdy jego kont i martwy punkt. Wiedziałam ile zajmie wejście i wyjście na pięć różnych sposobów. Miałam plan i co zabawne nie zamierzałam się go kompletnie trzymać.

Bo plany były dla amatorów. A ja po latach nauczyłam się, że niespodziewany pierwiastek pojawia się najczęściej, gdy go nie uwzględniamy. Patrząc z tej perspektywy posiadanie jakiegokolwiek planu było idiotyczne, ale mnie w pewien sposób uspokajało. Nawet jeśli nie zamierzałam z niego skorzystać.

Po raz ostatni zadarłam głowę, aby przyjrzeć się Stark Industries. Odwróciłam się gładko na pięcie i podążyłam do mojego tymczasowego lokum. Przy wyborze hotelu kierowałam się niskimi kosztami i dobrą lokalizacją, a Bowery Grand Hotel łączył te dwie kwestie w jednym miejscu. Był w prawdzie dość obskurny, ale i tak rzadko w nim bywałam.

Pogoda w Nowym Yorku nie rozpieszczała. Przywitał mnie deszcz i burzowe chmury. Ale nie było w tym nic złego. Może i panowała chlapa, a ominięcie kałuży graniczyło z cudem, ale lubiłam taki nastrój. Nie potrzebowałam słońca i ciepła, aby czuć się dobrze. Nie rozumiałam tendencji społeczeństwa do jesiennej depresji, bo sama jej nie doświadczałam. Byłam pełna energii i równie mocno zblazowana jak każdego innego dnia roku.

Przystanęłam za rogiem kolejnej ulicy. Delikatne krople deszczu wystukiwały rytm, uderzając w plastikowe kontenery na śmieci, a szarość dnia ewidentnie zmazała uśmiech z ust przechodniów. Podejrzewałam, że większość z nich wolałaby zostać dziś w domu.

Spojrzałam w witrynę pobliskiego sklepu. W środku było ciemno, przez co szyba zadziałała jak lustro. Uniosłam delikatnie kąciki ust, widząc swoje odbicie. Nie prezentowałam się dziś najlepiej, ale i tak byłam całkiem ładna. Lubiłam siebie i nie chciałam zaprzątać sobie głowy niepotrzebnymi kompleksami. Moje długie jasne włosy zaplecione były w luźny warkoczy na boku. Wokół twarzy plątało się kilka luźnych kosmyków sięgających niezbyt zarysowanej żuchwy, a szare oczy skrywał daszek czarnej czapki. Wąskie, delikatne usta podkreśliłam rano fioletową konturówką, obrysowując idealnie łuk kupidyna. Moja skóra była blada i pełna nieistotnych niedoskonałości. Widoczne pory i wory pod oczami oraz blizna nad lewą brwią były jedynie początkiem listy.

Zniżyłam spojrzenie, zwracając uwagę na ubranie. Skrywany pod czarną bluzą kombinezon pozostawiał wiele do życzenia. Staruszek miał już ponad rok i wiele przygód na koncie, które odbiły się na jego wyglądzie. Tu i ówdzie widoczne były ślady po kontakcie z ogniem, albo nieudolnych próbach naprawy dziur po cieciu nożem. Najzwyczajniej jednak nie było mnie stać na nowy. W ostatnim czasie przyjmowałam mniej zleceń, a zarobione pieniądze wolałam inwestować w nowe cecka z piętnastonabojowym magazynkiem. Musiałam jednak pomyśleć także o nowym kostiumie. Ten miał raczej ograniczony czas.

Gdy chciałam się w końcu odwrócić uderzyłam niespodziewanie w coś ramieniem. Moja czapka wylądowała na chodniku, a ja przystanęłam w miejscu z pełnym zdezorientowania wyrazem twarzy.

- Przepraszam. Nie Chciałem.

Zmieszany głos dotarł do moich uszu, przez co machinalnie spojrzałam na sięgającego po moją czapkę chłopaka. Posłał mi sztywny uśmiech, podając mi moją własność.

- Nie szkodzi - odparłam z lekkim dystansem. Otrzepałam czapkę z niewidzialnego kurzu, choć było to bezsensowne, bo była zwilgnięta. Uśmiechnęłam się niezręcznie i z zamiarem wyminięcia nieznajomego zrobiłam pierwszy krok. Chłopak jednak miał inne plany.

- Zaczekaj - złapał mnie za nadgarstek, zmuszając do odwrócenia się.

Spojrzałam na jego dłoń oplatającą mój nadgarstek, a następnie na jego twarz. Zmarszczyłam brwi i zacisnęłam usta w wąską linie. Nie podobał mi się kontakt fizyczny, który zainicjował. Chłopak od razu zrozumiał moją aluzje i z lekkim zawstydzeniem puścił moją rękę.

- Wybacz - wyjąkał, otrzymując ode mnie w odpowiedzi niepochlebne spojrzenie. Nie lubiłam gdy ludzie przekraczali granice.

Na ogół nie byłam wcale aż tak wrogo nastawiona do naszego gatunku jak mogło się wydać. To fakt, że życzliwość była mi obca, ale nie byłam wredna. Pilnowałam po prostu własnego nosa.

- Coś jeszcze? Jeśli nie, to pozwól że już sobie pójdę - byłam znudzona i podirytowana. Nie miałam ochoty na zbędne rozmowy z obcymi. Ponadto wolałabym wskoczyć pod ciepły prysznic niż stać w deszczu.

- Ja... To znaczy - jego głos drżał. Był bardzo niepewny. - Może dasz mi swój numer?

Uniosłam w zdziwieniu brew, a moja twarz nie wyglądała zapewne w tamtym momencie na przyjazną. Wsunęłam daszek czapki do tylnej kieszeni spodni, a ręce włożyłam do kangurka bluzy. Gdy tak staliśmy zaczęło wiać, co w połączeniu z kroplami deszczu przyprawiało mnie o dreszcze.

- Dlaczego miałabym to zrobić? - zapytałam, wiedząc że mój rozmówca nie znał odpowiedzi. Ewidentnie nie prosił o numery za często, a ja choć nie chciałam, żeby się zraził miałam nadzieję, że sobie odpuści. Chciałam po prostu, żeby każde z nas odeszło w swoją stronę.

Chłopak zaśmiał się przez wyczuwalny stres, na co uśmiechnęłam się figlarnie. W moim zawodzie liczyły się także umiejętności dyplomatyczne, a ja mówiąc nieskromnie nie byłam najgorsza.

- No wiesz, może dałabyś się gdzieś kiedyś zaprosić?

Nie lubiłam zwodzić ani być zwodzona. Podejrzewałam, że był w moim wieku, ale kompletnie nie w moim typie. Miał ciemne oczy, w których błyszczały jasno iskierki radości. Wydawał się być wesołym i pogodnym człowiek. Przewyższałam go o kilka centymetrów lecz w wadzę zdawałam się przegrywać. Może i byłam płytka, ale nigdy nie wybierałam dobrowolnie kłamstwa. Ceniłam szczerość ponad wszystko.

- Mam chłopaka - stwierdziłam otwarcie.

Może w innym życiu, mogłabym się z nim zaprzyjaźnić, ale na pewno nie tu i teraz.

- Jestem Ned - wyciągnął w moją stronę rękę, zdając się kompletnie nie być zrażony moimi wcześniejszymi słowami.

- Fajnie - zaśmiałam się nerwowo, olewając jego wiszącą między nami rękę. Byłam zdziwiona. Myślałam, że raczej szybko ucieknie z podkulonym ogonem.

Może jednak te jego szorty i wzorzysta, kolorowa koszula w zestawieniu z szarymi adidasami nie były takie zły. Zastanawiałam się jednak, czy nie było mu zimno.

- A ty jesteś? - wycofał rękę, nie przestając się uśmiechać. Wyszedł ze swojej strefy komfortu i był z tego powodu dumny.

- Kimś, kto naprawdę musi już iść - odparłam najmilej jak potrafiłam. Nie zasługiwał na podłość. - Na razie Ned.

Zachichotałam, dziwiąc się samej sobie. Minęło sporo czasu odkąd miałam kontakt z rówieśnikami, a zwłaszcza taki naturalny. Nie byłam już dzieckiem, ale nie dorosłam także do swojego wieku. Świat jednak nie rozumiał, że liczba w metryce pozostawała tylko liczbą.

Skręciłam, idąc wzdłuż opustoszałej drogi. Znajdowałam się w wąskie uliczce, która okazała się ślepa. Nie lubiłam takich miejsc, bo zawsze wartało mieć ewentualną drogę ucieczki, ale na ten krótki moment była w porządku.

Wyjęłam telefon i zdecydowałam się zadzwonić do starej znajomej. Staże moich znajomości były zazwyczaj krótkie, więc tym bardziej ceniłam te długoterminowe.

Próbowałam się skontaktować z nią od tygodnia. Martwiłam się, że nie odbiera zwłaszcza, że widziałyśmy się kilka miesięcy temu. Obawiałam się, że mogłam ściągnąć do niej nieodpowiednich ludzi, choć obie znałyśmy ryzyko. Janet nie była tylko moją znajomą lecz także mentorką w dobrych czasach. Miała za uszami równie wiele co ja i nie stroniła od przygód.

W końcu po kilku minutach oczekiwania włączyła się skrzynka głosowa. Rozłączyłam się i schowałam telefon. Stresowało mnie to, że nie odbiera. Bałam się, że coś mogło się jej stać.

W mojej głowie zaczęły odtwarzać się przeróżne scenariusze. Negatywne myśli zalewały mój umysł, przez co dłonie automatycznie zacisnęły się w pięści. Od najmłodszych lat reagowałam źle na stres. Nie potrafiłam sobie radzić gdy czułam się zagrożona, w wyniku czego byłam wyjątkowo podatna na sugestie swojej podświadomości.

Wiedziałam, że to o czym właśnie myślałam było skrajnie głupie i nieodpowiedzialne. Nie wspominając, że kompletnie nie miało sensu! Ale jednak cichy głosik podpowiadał mi, że przecież nic się nie stanie, że zrobię to szybko i nikt nawet się nie zorientuje. Plułam sobie w twarz, gdy moje nogi poprowadziły mnie w kierunku, z którego przyszłam. Nie czułam bólu kończyn ani odrętwienia spowodowanego chłodem. Spływające po moim ciele krople deszczu delikatnie łaskotały mnie w policzki. Byłam przytomna.

Oddychałam. Moje serce biło. Ale ewidentnie prosiłam się o przedwczesny zgon.

Szłam pewnie, mijając kolejne przecznice. Droga zajęła mi zdecydowanie krócej niż poprzednio. W mojej głowie panował istny chaos, przez co nie zdołałam odpowiedzieć nawet na powitanie mężczyzny, który otworzył dla mnie drzwi do budynku. Nim się obejrzałam stałam przed wysoką ladą recepcji, za której dwie kobiety po trzydziestce kierowały w moją stronę firmowe uśmiechy.

- Dzień dobry, w czym możemy pomóc? - zapytała jedna z nich. Była ubrana w białą koszule z logiem firmy po lewej stronie i czarną, ołówkowo spódnicę. Jej ciemne włosy były związane w ulizany kucyk, a makijaż był starannie dopracowany - subtelny i nieodwracający nazbyt uwagi.

- Chciałabym pomówić z Haroldem Hoganem - wypowiedzenie tego nazwiska było dla mnie trudniejsze niż przypuszczałam. Naturalnie nie miało to związku z mężczyzną samym w sobie, ale z moimi zamiarami. Trzymałam się jednej myśli, ale tysiąc innych dobijało się od boku.

- Z naszym szefem ochrony? - dopytała ze zdziwieniem kobieta. Druga recepcjonistka przyglądała się naszej rozmowie z uwagą, zerkając na ekran swojego komputera. Uśmiech nie schodził z jej ust, ale coś podpowiadało mi, żeby nie przesadzać z zaufaniem. - O co chodzi? Była Pani umówiona?

- Nie, chcę po prostu się z nim spotkać - oznajmiłam dobitnie, licząc że uda pominąć się formalności.

- Dobrze - stwierdziła, po czym usiadła do swojego komputera i coś w klikała. - Pani godność? - uniosła wzrok pytając. Zastanowiłam się przez krótki moment, czy jestem pewna tego co robię, ale gdy głos rozsądku został stłumiony przez potrzeby duszy nie wahałam się. Z resztą zawsze odpowiadałam tak samo.

- Katherina Iwanow.

Nie bawiłam się w pseudonimy i ukrywanie tożsamości. Chciałam móc się podpisać pod wszystkimi swoimi dokonania zarówno tymi pozytywnymi jak i tymi mniej pozytywnymi. Moje nazwisko było częścią mnie i używałam go z dumą, choć ciągnęło za sobą szlak martwych ciał.

- W porządku. Pan Hogan znajdzie dla Pani czas w piątek, 26 lipca - poinformowała mnie, a ja myślałam, że się przesłyszałam. Moje oczy momentalnie osiągnęły wielkość piłeczek golfowy, a lekko rozchyloną buzię zamknęłam dopiero po kilku sekundach. Za 10 cholernych miesięcy! To chyba jakiś bardzo nieśmieszny żart. - Czy odpowiada Pani ten termin?

- Czy Pani się słyszy? - zapytałam nie trudząc się grzecznościowymi formułkami. Byłam zdenerwowana, a kobieta, z którą rozmawiałam uśmiechała się jedynie ze współczucie. No tak, to była jej praca, co nie zmieniało faktu, że była irytująca. - Nie mam 10 miesięcy! Potrzebuję zamienić z Panem Hoganem dwa słowa, to zajmie co najwyżej pięć minut. Bardzo Panią proszę, niech Pani ruszy swoje szanowne cztery litery i to załatwi - ostatnie zdanie wyartykułowałam niezwykle przekonująco. Moje zęby pozostawały zaciśnięte, a usta ułożone w niespotykanie duży i szeroki uśmiech. Naprawdę rzadko się szczerzyłam tak mocno jak wtedy.

- Przykro mi, nie mogę nic więcej dla Pani zrobić. Nasi pracownicy pracują według ścisłego grafiku, spotkania umawiamy z wyprzedzeniem - czułam jak krew gotuję mi się w żyłach. Miałam ochotę zmazać jej ten sztuczny uśmiech z ust. Nachyliłam się, więc nad ladą, cedząc każde słowo z jeszcze większym jadem niż poprzednio.

- Słuchaj, jeśli zaraz...

- Co się tutaj dzieje? - donośny męski głos rozniósł się po wnętrzu, uciszając wszystkie dotychczasowe dźwięki.

Spojrzałam przez ramię na wychodzącego z windy mężczyznę. Miał na sobie garnitur i okulary przeciwsłoneczne, w ręce trzymał aktówkę. Był średniego wzrostu i niepokojąco szybko się do nas zbliżał.

Zacisnęłam oczy oraz usta w wąską linię, doskonale zdając sobie sprawę w jak wielkie bagno się wpakowałam. To był idealny moment, żeby strzelić sobie w łeb i zadać pytanie dlaczego byłam taka głupia.

- Wychodzę Sussan - oznajmił otwarcie recepcjonistce. Podszedł do lady i stanął obok mnie. Nie zaszczycił mnie nawet krótkim spojrzeniem. Jego wzrok wbity był w kobietę i jej koleżankę. - Powiedz Helen, żeby przyniosła później do mojego gabinetu dokumenty w sprawie tych Szejków, a i zadzwoń do Pepper. Przekaż jej, że dzwonił gość od tarczy. Będzie wiedziała o co chodzi - skończył, po czym skręcił głowę w moim kierunku. Westchnął jakby ze zmęczeniem i zdjął okulary przeciwsłoneczne.

Kosiło mnie, żeby spojrzeć mu w oczy, ale wciąż po prostu stałam jak ta szara myszka. Skrywałam twarz pod daszkiem czapki i zatapiałam się coraz bardziej w czarnym kapturze. Nie uniosłam głowy ani spojrzenia, oddałabym wiele, żeby stać się niewidzialna.

- Autograf czy zdjęcie? Wywiadów nie udzielam - odezwał się nagle, a jego głos przesiąknięty był pewnością siebie.

- Słucham? - odparłam mimo woli, będąc zbyt zdezorientowana.

Na ułamek sekundy spojrzałam na jego twarz. Jego oczy były ciemne, a zarost zadbany. Nie wyglądał na swój wiek, ale wiedziałam, że stoi przede mną facet zarządzający firmą wartą miliony.

- No szybko młoda nie mam całego dnia, o co biega? - ponaglał mnie do jakiejkolwiek reakcji, marszcząc przy tym nos.

Nie potrafiłam wydobyć z siebie ani słowa. Skanowałam wzrokiem jego twarz starając się zachować obojętność. Nie chciałam, żeby zauważył w moim zachowaniu coś dziwnego.

- Ta Pani chce się spotkać z Panem Hoganem - odpowiedziała za mnie jedna z recepcjonistek, czym zwróciła na siebie uwagę zarówno moją jak i Starka. - Wyjaśniałam jej właśnie, że to niemożliwe, ponieważ jest zajęty, ale...

- Z Happym? A to coś nowego - przyznał z nutą zaskoczenia, ale nie wydawał się być zły czy urażony. Przeniósł ponownie wzrok na mnie. Oparł się bokiem o ladę i uśmiechnął wyzywająco, jakby chciał zamaskować swoje zainteresowanie. - Jesteś jego krewną?

- Coś w tym stylu - rzuciłam wymijająco, mając spuszczoną głowę. W tych płytkach można się było przeglądać.

- Dla mnie spoko - stwierdził z rozbawieniem i uniósł ręce do góry. - Zaprowadźcie ją do biura Happiego - nakazał kobietą, które natychmiast wymieniły porozumiewawcze spojrzenia. Albo nie podobało im się polecenie przełożonego albo nie przywykły do tego typu próśb.

- Tak Panie Stark - przytaknęła jedna z nich, uśmiechając się nieprzerwanie. Okrążyła ladę prostując się jak struna, po czym przystanęła i wskazała kierunek. - Zapraszam za mną. Tędy proszę.

Zaczęłam iść za nią, darując sobie podziękowanie. Nim jednak skręciłyśmy w korytarz prowadzący zapewne do biur zerknęłam przez ramię na mężczyznę, który zadawał się wyczuć mój wzrok. Przystanął przed wyjściem i osunął delikatnie okulary z nosa tak abym mogła dostrzec jak puszcza mi oczko. Uśmiechnął się po raz ostatni i wyszedł przez szklane drzwi, gdzie czekał na niego podstawiony już wcześniej samochód.

Szłyśmy w ciszy, mijając kolejne drewniane drzwi. Na każdych była złota tabliczka z nazwiskiem i pełnionym stanowiskiem. Korytarz był ciemny i wąski. W przestrzeni roznosił się stukot czarnych szpilek kobiety i woń jej drażniących perfum. Nienawidziłam piżma.

Po chwili zatrzymałyśmy się przed jednymi z dziesiątek takich samych drzwi. Kobieta była gotowa już zapukać, ale nim to zrobiła wtrąciłam się.

- Wie Pani co, ja jednak wezmę ten 26 lipca. Niech mnie Pani zapisze - stwierdziłam, zaskakując tym samym brunetkę.

- Ale Pan Hogan przyjmie Panią teraz.

Wskazała na drzwi z zakłopotaniem, sądząc że jednak skorzystam z okazji. Ja natomiast nie widziałam już takiej potrzeby. Spotkanie Starka wszystko zmieniło. Nie miałam ochoty mierzyć się z kolejnymi wątpliwościami, a tego dnia przybyło mi ich wystarczająco.

- Nie, nie trzeba - zarzekałam się, wycofując powoli do tyłu. - Lipiec za dziesięć miesięcy będzie w sam raz - uniosłam kciuki do góry, żeby podkreślić, że to naprawdę cudowny termin. Następnie odwróciłam się, ale nim zdążyłam zrobić krok dobiłam do ściany. Zaśmiałam się niezręcznie i uciekając od wzroku brunetki czym prędzej wyszłam z budynku.

Chciałam zastraszyć Hogana, a tym samym sprawić, żeby przez najbliższe godziny błądzili w strachu i niepewności, ale poznałam Starka. Na dodatek wydał się całkiem przyzwoity i wstawił się za mną, choć raczej nie wzbudziłam jego zaufania - byłam wycofana i oziębła. Mógł po prostu kazać ochronie mnie wyrzucić, albo pozostawić wszystko swoim recepcjonistką, ale jednak mi pomógł. Na dodatek żartował i był zadziwiająco ludzki.

Gdybym miała wybór nigdy nie obrałabym go na swój cel. Ale klamka zapadła, a jedyne co mogłam mu ofiarować to spokój i szybką śmierć.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro