2. Stupid mistakes

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

"Never be a prisoner of your past. It was just a lesson, not a life sentence."

***

Pokój hotelowy do najładniejszych nie należał, ale dało się to znieść. Miałam pod ręką wszystko co był potrzebne do przeżycia, a wygody mogłam sobie darować. Na kilku metrach kwadratowych miałam do dyspozycji łóżko z tandetną pościelą w kwiaty, szafkę nocną i najzwyczajniejsze w świecie biurko. W zasadzie brakowało mi jedynie krzesła. Ponadto pokój był połączony z łazienką, do której jednak wolałam nie zaglądać. Znałam realia.

Podłoga została wyłożona szarą wykładziną, a ściany zakryte żółto-pomarańczową przytłaczającą tapetą. W takcie swojego życia mieszkałam w wielu miejscach i niekiedy w zdecydowanie gorszych warunkach, więc nie miałam aktualnie na co narzekać.

W głuchej przestrzeni rozniósł się nagle dźwięk wibracji. Sięgnęłam po leżący na łóżku telefon, omiatając wzrokiem rozłożony na nim sprzęt. Zbierałam swoje wyposażenie przez ostatnich kilka miesięcy, więc nie narzekałam na nudę. Nie brakowało mi broni ani amunicji. Poza tym nie byłam wybredna.

Nieznany: Zegar tyka.

Przeczytałam wiadomość domyślając się, że to mój zleceniodawca. Nigdy nie zapisywałam numerów, usuwałam od razu po odczytaniu wiadomości i regularnie zmieniałam kartę. Jeśli ktoś miał odwagę, żeby korzystać z moich usług miał również możliwość znalezienia mnie.

Westchnęłam, siadając na wolnym skrawku łóżka. Postukałam telefonem w nogę, obracając go w dłoni. Byłam zmęczona. Nie dojadałam i nie mogłam spać. Moja sprawność fizyczna była bez zarzutu, ale organizm zaczynał się buntować. Jeszcze nigdy nie trwałam tak długa w tak dużym stresie. Ale jeszcze nigdy nie byłam także tak blisko uzyskania odpowiedzi.

Podeszłam do okna i wybrałam numer, który potrafiłabym wyrecytować w środku nocy. Spojrzałam w dal i musiałam przyznać, że widok był nijaki. W zasadzie mogłam zobaczyć jedynie ścianę kolejnej kamienicy i pranie jej mieszkańców. W międzyczasie usłyszałam pierwszy sygnał połączenia. Zawsze je liczyłam. Po chwili rozbrzmiał drugi, a następnie trzeci.

W końcu ją usłyszałam. Ciche dyszenie z drugiej strony słuchawki. Odebrała po piątym. Nie wiedziałam czy ma świadomość, że to ja dzwonię, ale zawsze wyglądało to tak samo. Nie odzywała się, wisiała po prostu na połączeniu, czekając na odzew dzwoniącego. Nie pytała o co chodzi ani kto dzwoni, po prostu czekała.

Trwałyśmy w ciszy kilka minut, aż kobieta się rozłączyła. Zawsze to ona to przerywała. Mi chyba brakowało odwagi. Dzwoniłam do niej w ważnych momentach. Zazwyczaj dzień przed wykonaniem zlecenia. Nie chciałam rozmawiać, wolałam wiedzieć, że gdzieś tam po prostu jest. Paradoksalne było jednak to, że nienawidziłam jej z całego serca i gdybym tylko miała możliwość wpakować jej kulkę między oczy, nie zawahałabym się.

Resztę dnia spędziłam, analizując co zrobię gdy już będzie po wszystkim. Chciałabym w końcu przestać uciekać i zostać gdzieś na dłużej. Może w Argentynie. Zawsze marzyłam, żeby tam pojechać, ale los nigdy nie rzucił mnie w tamte strony.

Wieczorem natomiast zdecydowałam się wyjść. Świeże powietrze dobrze mi zrobi, a mały rekonesans jeszcze nikomu nie zaszkodził. Naciągnęłam na siebie bluzę i założyłam czapkę z daszkiem, przykrywając ją kapturem. Zebrałam ze sobą zestaw noży, który wrzuciłam do plecaka i dwa pistolety, które włożyłam za pasek. Towarzyszyły mi od tak dawna, że nie pamiętałam już czasu bez nich.

Przeszłam kilka przecznic, po czym weszłam na pierwszy lepszy budynek o przyzwoitej wysokości. Dziwiło mnie, że droga pożarowa z boku kamienicy nie była w żaden sposób zabezpieczona, ale z przyjemnością skorzystałam z tego niedociągnięcia. Z dachu miałam idealny widok na Stark Tower. Widziałam całą fasadę z odległości kilkuset metrów, a wysokość sprawiała, że nic nie stało mi na drodze gdyby chciała oddać strzał.

Mimo późnej pory nie brakowało ludzi na ulicach. Latarnie dawały delikatne światło, oświetlając ich sylwetki pogrążone w zabawie. Nowy York miał wiele twarzy, a ja zdecydowanie najbardziej lubiłam tą nocną.

Położyłam się płasko na ziemi, obserwując przez lornetkę noktowizyjną sytuację rozgrywającą się w budynku. Przekręciłam pokrętło, przybliżając obraz. Widziałam Starka, który ewidentnie sprzeczał się z dwa raz większym od siebie blondynem. Prychnęłam, ponieważ doskonale wiedziałam, że patrzę na Stevena Rogersa. Wyglądali naprawdę komicznie, przez co nie mogłam powstrzymać się od ironicznego śmiechu.

Pojedyncza łza spłynęła jednak po moi policzku, przecierając szlak dla kolejnych. W zasadzie trochę im zazdrościłam tej całej drużyny. Tworzyli fajną ekipę, może nawet rodzinę, ale co najważniejsze nikt z nich nie był sam.

Mieli siebie.

Mimo dzielących ich różnic zawsze znajdowali sposób, żeby się dogadać. Nawet teraz, gdy patrzyłam na kłótnię mężczyzn wierzyłam, że cała ta wojna bohaterów nie skłóci ich na długo. Bo zdecydowanie byli czymś więcej niż drużyną.

- A ty to kto? - wzdrygnęłam się, słysząc głos dobiegający zza moich pleców. Człowiek wypowiadający słowa był niewątpliwie zaskoczony moją obecnością, a ja plułam sobie w twarz, że tak łatwo dałam się zaskoczyć.

Rozproszyłam się ckliwymi rozmyślaniami i w duch błagałam, żeby konsekwencje nie były tragiczne. Nie ruszałam się i nie byłam pewna czy w ogóle oddycham. Czekałam na rozwój sytuacji, wsuwając dłoń delikatnie pod bluzy. Chciałam dosięgnąć pistoletów i liczyłam na to, że jest zbyt ciemno, aby było widać mój ruch.

- Wszystko w porządku? - zapytał z lekkim zakłopotaniem, sięgając delikatnie mojego ramienia. I właśnie przez ten niepozorny dotyk reszta wydarzyła się tak szybko.

Działałam mechanicznie. Moje mięsnie wiedziały co robić, a polecenia mózgu były zbędne. Nie wahałam się, gdy w ułamku sekundy przewróciłam się na plecy, a następnie wyciągnęłam pistolet. Nie musiałam nawet specjalnie celować, pół metra to żadna odległość.

Oddałam trzy strzały. Nie ostrzegałam, a po prostu działałam. Znałam ten schemat, a praktykowanie go od lat wyrobiło już pewne nawyki. Nie musiałam sprzątać po sobie, wystarczyło zniknąć. Szum ulicy zamaskował odgłos strzałów, a żadnej kamery nie było w pobliżu. Czułam się bezpieczna o ile mogłam tak powiedzieć.

Podniosłam się w chwili gdy mężczyzna się zachwiał. Upadł, klękając na jedno z kolan, a następnie brakło mu sił, aby utrzymać pion. Jego ciało po kilku sekundach było już całkowicie bezwładne, a on sam jedynie pojękiwał coś pod nosem.

Spojrzałam na niego z góry. Leżał na prawym boku na chłodnej powierzchni dachu, dociskając dłonie do brzucha i podkurczając nogi. Nie widziałam krwi, było ciemno, a jego fikuśny kostium nie ułatwiał.

Przyjrzałam się jego masce. Nie wiele byłam w stanie dostrzec, ale byłam pewna, że go kojarzę. Już gdzieś widziałam ten strój. Wyblakły niebieski kolor przyciemniał nieco pod wpływem sączącej się z ran cieczy, a fragmenty czerwonego materiału były postrzępione przez dziury wlotowe.

Sięgnęłam ostrożnie do jego bioder nogą, chcąc zmusić go do odwrócenia się w moją stronę. W dalszym ciągu do niego mierzyłam i starałam się rejestrować każdą najmniejszą reakcję. Chłopak stęknął ponownie, ale pod naciskiem mojej stopy przewrócił się na plecy. Ewidentnie cierpiał, a mnie powoli dopadała myśl, że zadałam mu ból zbyt pochopnie.

- Kim jesteś?! I czego ode mnie chcesz?! - zapytałam podniesionym głosem z trudem panując nad jego drżeniem.

To zabawne. Przez lata byłam zdana tylko na siebie. Mordowałam, porywałam i okaleczałam. A jednak pomimo tego wszystkiego nadal gdzieś głęboko w środku się bałam. Przed każdą zbrodnią miałam jakieś wątpliwości. Raz mniejsze, raz większe, ale zawsze jakieś. Nie powstrzymywały mnie jednak. Wiedziałam, że muszę zrobić co do mnie należy. I tak oto stałam się potworem, choć nigdy tego nie chciałam.

- Postrzeliłaś mnie - wymamrotał pod nosem, a ja nie potrafiłam określić czy stwierdza fakt, czy mnie o to pyta.

Po chwili zauważyłam, jak unosi powoli dłoń, sięgając do maski. Próbował ją odchylić, ale dość nieudolnie. Cały drżał, a jego ruchy były nieprecyzyjne. Wokół zbierała się kałuża krwi, a ja zastanawiałam się dlaczego wciąż stałam w miejscu. Powinnam była biec jak najdalej stamtąd.

Przewróciłam w końcu oczami i przykucnęłam obok jego twarzy. Podwinęłam maskę, ale gdy chciałam podciągnąć ją ponad linie nosa dłoń chłopaka wylądowała na mojej, dając mi znak, żebym tego nie robiła. Nie protestowałam. Pozwoliłam zabrać mu ten sekret do grobu. Pewnie i tak tego nie przeżyje.

Chłopak odwrócił delikatnie głowę i splunął krwią. Nic tu po mnie. Nie mam sprzętu, aby mu pomóc. Mogłabym jedynie skrócić jego cierpienie, ale nigdy nie robiłam tego bez wyraźnej prośby.

- Jeśli chcesz, to mogę to zakończyć. Powiedz tylko słowo - oznajmiłam ze szczerą nadzieją, że się zgodzi. Miną godzinny nim się wykrwawi, a wyziębienie nie jest w żadnym stopniu przyjemniejsze.

Nie odpowiedział. Jęknął jedynie, zmieniając pozycję. Każdorazowa próba ruchu kończyła się dla niego ogromnym bólem, a jego umysł zdawał się być otępiały. Był przytłumiony, a komunikacja z nim była utrudniona.

Schowałam broń za pasek i warząc każdy krok oddalałam się tyłem, wciąż patrząc na jego ciało. Miał pecha, że trafił na mnie. To nie musiało się tak skończyć, ale jednak się stało.

- Kimś, kogo nie powinieneś nigdy spotkać - odpowiedziałam na jego pierwsze pytanie, czując ścisk w żołądku. Narastająca gula w gardle utrudniała mi oddychanie, a świat wokół zdawał się nagle jeszcze bardziej zszarzeć. - Przykro mi - dodałam cicho, wiedząc że tego nie usłyszy. Był zbyt daleko i zbyt skołowany. A jednak postanowiłam go zostawić.

Zeskoczyłam z dachu na poręcz jakiegoś balkonu, po czym zbiegłam po schodach przeciwpożarowych. Potykałam się o własne nogi, czapka zasłaniała mi pole widzenia, a włosy przyklejały się do mokrej twarzy. Mój plecak ważył kilka kilogramów, ale w tamtym momencie zdawał się być lżejszy od piórka.

Kochałam to uczucie. Nie myślałam o tym co czułam jeszcze chwilę temu. Zawsze gdy zaczynałam biec uciekałam nie tylko od problemów, ale także od samej siebie.

Może popełniłam głupi błąd, ale prawda była taka, że nie mogłam zrobić nic gorszego od oszukiwania samej siebie. Miałam wyrzuty sumie, fakt. Ale w tamtym momencie czułam się po prostu dobrze. Byłam wolna i samowystarczalna. Lubiłam ryzyko i kochałam adrenalinę. Byłam poniekąd uzależniona, ale to się nie liczyło.

Istotne było jedynie to, że wszystko szło zgodnie z planem. Planem, którego nie posiadałam.

Phoenix, 5 tygodnie wcześniej

Termin mojej misji się zbliżał, a mnie niespodziewanie zaczęły dopadać wątpliwości. Nie chodziło o to co miałam zrobić, a o to co dzięki temu miałam zyskać. Zbyt wiele razy zostałam w życiu oszukana. I choć byłam świadoma, że zaufaniem można darzyć tylko i wyłącznie siebie, to nie chciałam powtarzać błędów przeszłości kiedy to zwątpiłam w złym momencie.

Podeszłam bliżej malowidła autorstwa niejakiej Agnes Pelton, co zdołałam odczytać z tabliczki. Obraz w dużej mierze pochłaniały odcienie niebieskiego. Panował w nim pewnego rodzaju ład, który uspokajał. Był delikatną, marzycielską abstrakcją, ale totalnie nie w moim guście. W zasadzie nie wiem co strzeliło mi do głowy wybierając na miejsce spotkania muzeum sztuki.

Obeszłam jeszcze kilka obrazów, po czym usiadłam na niewielkiej, aksamitnej ławeczce. Za dużo sztuki jak na jeden dzień. To ewidentnie nie było dla mnie. Wyciągnęłam z kieszeni płaszcza słuchawki i niepostrzeżenie włożyłam jedną do ucha zakrywając ją rozpuszczonymi włosami. Nie chciałam być uważana za ignorantkę, choć było to zapewne trafne określenie.

Wsłuchałam się w głos Adel nucąc pod nosem słowa Set Fire to the Rain. Był to obowiązkowy punkt na mojej playliście, choć nie często miałam okazję po prostu usiąść i posłuchać muzyki. Rozmarzyłam się pogrążając w tylko sobie znanych myślach. Mój spokój został jednak szybko przerwany.

Poczułam jak miękki materiał ławeczki ugina się pod ciężarem drugiej osoby. Odwróciłam głowę w prawo, uśmiechając się szeroko na napotkany przeze mnie widok. Wyjęłam słuchawkę z ucha i schowałam ją do niewielkiego pudełeczka. Miałam w głowie tak wiele słów, historii, które chciałam jej opowiedzieć, ale wiedziałam, że nie był to czas na zbędne wspominki.

Patrzyła przed siebie, a jej twarz pozostawała rozluźniona. Jej ciało zakrywały czarne, materialne spodnie i tego samego koloru sweter oraz obszerny płaszcz. Botki na niewielkim obcasie dodawały jej kilku centymetrów, a żółtoczerwona apaszka była idealnym dopełnieniem jej wizerunku. Siwiejące włosy upięła w koka z tyłu głowy, ale kilka kosmyków zdołało się z niego wyswobodzić. Wyglądała dokładnie tak jak ją zapamiętałam. Nawet czas nie potrafił ująć jej uroku.

- Ile to już lat? Trzy, cztery? - melodyjny głos starszej ode mnie kobiety, przerwał w końcu ciszę pomiędzy nami.

- Nie mam pojęcia, ale cieszę się, że cię widzę - przyznałam szczerze, uśmiechając się ciepło. Tęskniłam za nią i nie bałam się powiedzieć tego na głos. W moim świecie nie było miejsca na przywiązanie, ale dla niej zawsze się znalazło. - Co u Hope? Jak miewa się twoja następczyni? Słyszałam, że nieźle wymiata jako Osa.

- Daje sobie radę - zaśmiała się cicho, a jej twarz przyozdobiły zmarszczki. Bez wątpienia była dumna z córki. - Żałuje, że nie miałyście okazji się poznać - dodała nieco ciszej.

- Ja też - przyznałam, wpatrując się w przestrzeń między nami.

Faktem było, że nigdy nie poznałam Hope osobiście, ale wiele o niej słyszałam. Poniekąd dorastałam w jej cieniu. Kiedyś marzyłam nawet, żeby być taka jak ona, ale życie przewidziało dla mnie inną drogę.

- O co chodzi Kate? - kobieta na nowo przywołała do siebie moją uwagę. Gdy do niej zadzwoniłam prosząc o spotkanie była zdziwiona, ale nie odmówiłaby mi go. - Po co chciałaś się spotkać?

Doskonale wiedziała, że każda spędzona ze mną minuta niesie ze sobą ryzyko. Była jednak poszukiwaczką przygód i nawet emerytura nie powstrzymywała jej przed działaniem.

- Chciałam porozmawiać - odparła zdawkowo.

Van Dyne słuchała mnie z uwagą. Wiedziała, że nie odezwałabym się gdybym naprawdę tego nie potrzebowała. Była moją ostatnią deską ratunku i jedną z nielicznych osób na ziemi, do których miałam sympatię.

- Nie wiem, co robić. Pogubiłam się Janet - wzruszyłam ramionami, spuszczając wzrok na splecione dłonie. - Mam nowe zlecenie, ale po raz pierwszy od dawna nie jestem pewna, czy gra jest warta świeczki.

Musiałam uważać na każde słowo. Nie potrzebna była mi sensacja i agenci federalni na karku. A bądź co bądź nadal znajdowałyśmy się w muzeum sztuki. Z boku wyglądałyśmy pewnie na zafascynowane pasjonatki abstrakcji, ale gdyby ktoś się zbliżył, podszedł wystarczająco blisko. Odkryłby w jak wielkim bagnie tkwiłyśmy.

- Mogę w końcu mieć wszystko czego tak długo szukałam. Ale cena jest wysoka.

Janet nigdy nie pochwalała tego co robiłam. Przymykała oko na niewygodne kwestie, wiedząc, że tylko tak jest w stanie nie ingerować w moje spawy. Znała prawdę, ale miała zbyt odmienne poglądy, aby móc swobodnie przyznać, że w gruncie rzeczy mnie rozumie. W końcu też była kogoś córką.

- Jeżeli to zrobię ucierpi wielu ludzi. Jeżeli zrezygnuję stracę szansę na odkrycie prawdy, która i tak może okazać się kłamstwem - powiedziałam na głos myśli, które mi ciążyły. Bałam się co przyniesie jutro, ale tylko głupiec by się nie bał pałając się tym zawodem. Miałam do stracenia wiele, a sytuacja była patowa. Wiedziałam tylko, że chcę ten ostatni raz spróbować. - Jedno jest jednak pewne. Jeśli nie zrobię tego ja, ktoś inny na pewno spróbuje. Boję się po prostu, że popełnię głupi błąd.

- Nie powiem ci co powinnaś zrobić - odpowiedziała po chwili namysłu. Jej głos ociekał spokojem. Była w pełni opanowana. Wiedziała, że nie szukam rady, bo potrafię sama myśleć za siebie. Potrzebowałam jedynie wsparcia i zapewnienia, że to co zamierzam zrobić ma jakiś sens. - Ale wierzę, że podejmiesz dobrą decyzję. Głupie błędy nie leżą w twojej naturze, a miano Sowietki zobowiązuje - spojrzała na mnie kątem oka i uśmiechnęła się znacząco, powodując tym samym i moje rozbawienie.

- Podobnie jak Osy - odbiłam piłeczkę, nawiązują tym razem do jej pseudonimu.

- To prawda - kobieta zaśmiała się, kiwając delikatnie głową.

Patrząc na nią zastanawiałam się, jak ktoś taki jak ona podjął się wyzwania jakim było nawrócenie na właściwe tory kogoś takiego jak ja. Miała wszystko. Rodzinę, pracę i zainteresowania. Była przykładnym człowiekiem, który zdecydowanie za bardzo lubił adrenalinę. I chyba właśnie ta cecha popchała ją w moją stronę.

Janet nauczyła mnie co oznacza mieć kogoś, kto jest przy tobie bezinteresownie. Od początku znała moje możliwości, ale widziała we mnie jedynie dziecko, które potrzebowało odrobiny uwagi i zachęty. Była już matką, ale zdecydowała się wesprzeć także obce dziewczynkę o nieznanym pochodzeniu. Dziewczynkę, które miała przed sobą potworną misję nadaną jej w dniu narodzin.

- Spróbuję - wyszeptałam w przestrzeń pomiędzy nami. Spuściłam głowę i zwiesiłam na moment wzrok na posadzce. - Niewiele mi pozostało. A jednak odkąd pamiętam trzymałam się nadziei, że kiedyś znajdę sposób, żeby wszystko naprawić. I mimo upływu lat nadal w to wierzę - wyznałam, choć nie wydawałam się być przekonująca. To nie tak, że nagle wyzbyłam się wątpliwości. Wiedziałam po prostu, że one nie znikną, gdy o to poproszę. Musiałam zatem nauczyć się z nimi żyć.

- Do zobaczenia Janet - podniosłam się po chwili ciszy z ławeczki, wiedząc że już czas ponownie zniknąć. Uśmiechnęłam się po raz ostatni do kobiety, po czym ją wyminęłam. Schowałam ręce do kieszeni brązowego płaszcza i skierowałam się do wyjścia.

- Uważaj na siebie Kate - usłyszałam za plecami, ale nie odwróciłam się. Wyszłam z muzeum z myślą, że następnym razem muszę umówić spotkanie w jakiejś przytulnej kawiarence. Sztuka była jak dla mnie zbyt skomplikowana.

Skierowałam się w stronę parku. Jesienne barwy przyozdabiały otaczający mnie świat. Liście, które nie zdążyły jeszcze spaść poruszały się delikatnie przez wiatr na drzewach. Pogoda nie była idealna, ale było przyjemnie.

Rozsiadłam się wygodnie na jednej z ławeczek. Wyjęłam z tylnej kieszeni spodni telefon i włączyłam Instagrama - jedną z nielicznych aplikacji, które posiadałam. Ponownie tego dnia włożyłam słuchawki do uszu ciesząc się dźwiękami National Anthem od Lany Del Rey. Niewiele osób przebywało o tej porze w parku. Powoli się ściemniało, a ja dostrzegłam w oddali jedynie samotnego biegacza i kobietę z psem.

Wpisałam w wyszukiwarce odpowiednie nazwisko, odnajdując profil człowieka, którego za kilka tygodni miałam pozbawić życia. Jego ostatni oddech, uderzenie serca i słowa miały być moim wyrokiem. Nie byłam jednak pewna czy tego chcę. Miałam cichą nadzieję, że uda się tego jakoś uniknąć.

W prawdzie nie raz już odebrałam komuś życie. Miałam krew na rękach i się tego nie wypierałam. Ale tym razem było inaczej. Moje relacje z ludźmi bywały dziwne, ale miały swój urok. Grono moich bliskich ograniczało się do czterech osób, a jedną z nich właśnie pozostawiałam za sobą. W życiu liczyło się dla mnie nie wiele rzeczy, ale jedną z nich niewątpliwie była pamięć. Ponieważ zapomnienie oznaczało koniec, a ja jeszcze nie skończyłam. Miałam wiele do zrobienia, a czas naglił. Czułam zimny oddech na karku i ponaglanie ze strony moich zleceniodawców. Byłam uwikłana w niezłą grę, z której nie dało się uciec.

W tym wszystkim był jednak on. Anthony Stark - Iron Man.

Nie pałałam do niego szczególną sympatią, wolałam przykładowo Thora. Ale facet był bez wątpienia kimś. Poza milionami na koncie i ładną buźką na okładkach gazet był przecież także Avengersem. Bohaterem, którego podziwiały masy. Jego osoba symbolizowała nadzieję, a ja nie chciałam jej odbierać jakiemuś dziecku mieszkającemu na drugim końcu świata, które marzyło, aby pewnego dnia być kimś takim jak on.

Przeglądałam dodawane przez mężczyznę zdjęcia. Bez wątpienia był grubą rybą. Bankiety, premiery filmowe i ciągłe imprezy. Alkohol lał się litrami, a na każdym kolejnym zdjęciu był z inną kobietą o krągłych kształtach. Uśmiech nie schodził z jego ust, a moja irytacja stopniowo narastała.

Wiedziałam kim był. Każdy wiedział. Znałam te jego gierki i historyjki o bohaterskich czynach. Nie raz słyszałam o jego dokonaniach i byłam bombardowana nagłówkami prasowymi, gdy to Anthony Strak uratował świat. Ale im dłużej przypatrywałam się jego twarzy zaczynałam rozumieć jak bardzo to wszystko było żałosne.

Miał kasy jak lodu, ale pomagał innym tylko na pokaz. Prowadził wygodne życie, ciesząc się blaskiem wszechobecnych fleszy. Wszyscy zdawali się zapomnieć jakim był człowiekiem nim stał się Iron Manem. I choć sama nie za dobrze pamiętałam czasy przed Avengersami, to obiecałam sobie, że zrobię wszystko, aby utrzymać nadzieję tlącą się szczególnie w sercach dzieci. A zwłaszcza jednej blondwłosej dziewczynki. Nie mogłam przecież pozbawić jej marzeń.

Podjęłam wtedy decyzję. Jedną na milion, która miała zniszczyć wszystko co znałam. Nie potrafiłam stwierdzić, czy była ona przemyślana, ale znałam jej konsekwencje. Byłam świadoma tego co mnie czeka i co zamierzam zrobić.

Wyłączyłam telefon, po czym schowałam go do kieszeni. Wstałam i jak to miałam w zwyczaju po prostu odeszłam. Nie odwracałam się i nie rozpamiętywałam. Zostawiłam za sobą wątpliwości i zbędne myśli. W tamtej chwili skupiłam się tylko na jednym.

Dostałam misję. I nieważne co będzie później, muszę ją wykonać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro