3. Nothing big

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

"Sometimes you need to look at life from a different perspective."

***

PETER

— Karen! — kaszlnąłem zduszonym głosem.

Czułem ogromny ucisk w klatce piersiowej i palący ból w ramieniu. Moje zmysły były przytłumione. Nie kontrolowałem już ruchu powiek ani drżenia mięśni. Każdy oddech palił moje wnętrzności, a kolejne kaszlnięcia wzmagały krwawienie. Walczyłem z samym sobą, aby nie odpłynąć.

Kto to do cholery był?

Nie potrafiłem nawet się porządnie zdenerwować, byłem oszołomiony i ledwo kontaktowałem. Skupienie się na dłużej niż sekundę wymagało przerastających mnie w tamtym momencie pokładów energii. Wiedziałem jednak, że muszę coś zrobić jeśli chcę przeżyć.

— Tak Peter? — głos sztucznej inteligencji kostiumu rozniósł się echem po mojej głowie. Bolało, i to bardzo.

— Sprawdź ogólny stan zdrowia — wyjąkałem powoli każde ze słów. Nie byłem nawet pewny, czy naprawdę je powiedziałem.

— Trzy rany postrzałowe. Jedna z kul przeszła przez ramię na wylot. Dwie utknęły między żebrami. Straciłeś sporo krwi, konieczna będzie transfuzja.

Zastanawiało mnie ile zostało mi jeszcze czasu zanim całkowicie odpłynę. Analiza Karen niespecjalnie napełniła mnie optymizmem, ale zdawało się boleć mniej. Nie poruszałem się, a każdy oddech starałem się wykonać spokojnie i z kontrolą. Musiałem zająć czymś myśli i przygotować się na nową falę bodźców. W końcu przyjazny pajączek z sąsiedztwa nie może zginąć w taki sposób.

Zacisnąłem zęby i wstrzymałem powietrze w płucach. Policzyłem szybko w myślach do trzech i dźwignąłem się do siadu. Ból był okropny, ale musiałem go znieść. Starałem się zapanować nad wirującym światem i złapać równowagę. Nie miałem zbyt wiele czasu.

— Zalecam pozostanie w obecnej pozycji i nie wykonywanie gwałtownych ruchów. Kule między żebrami mogą ulec przemieszczeniu —  poinformował mnie komputerowy głos tłumiąc dźwięki otoczenia.

Dzwoniło mi w uszach, a głowa pulsowała od nadmiaru wrażeń. Wiedziałem, że Karen ma rację, ale nie mogłem jej posłuchać. Gdybym został i zadzwonił do Pana Straka uznałby, że robota Spider-Mana jest zbyt niebezpieczna i zakazałby mi się w to dalej pakować. Nie mogłem tak ryzykować.

Pajączkowanie było wszystkim co miałem. Nie mogłem tego stracić.

Naciągnąłem maskę na całą twarz i wykrzywiając usta w nieodgadnione grymasy w końcu stanąłem na nogi. Odczekałem chwilę nim moje tętno się ustabilizowało i zrobiłem pierwszy krok w stronę krawędzi dachu. Ból przeszedł moje ciało, ale dzięki temu wiedziałem, że żyję. Chwyciłem się za ramię, dociskając ranę. Wydałem z siebie zduszony przez zaciśnięte zęby jęk, ale szedłem dalej. Moje ruch były ospałe i spowolnione. Próbowałem zapomnieć o dyskomforcie i zlekceważyć fakt kulenia, ale problemy z równowagą wygrywały.

— Peter to nie jest dobry pomysł. Latanie w takim stanie może skończyć się kolizją... — przestałem jej słuchać, gdy doszedłem do kraju i bez zawahania przechyliłem się do przodu. W innym przypadku pomyślałbym pewnie, że ktoś musiałby mnie popchnąć, żebym ledwo żywy skoczył z budynku, ale czując każdy nerw promieniujący bólem nie było się nad czym zastanawiać. Natura pająka nie zawsze działała na moją korzyść.

Wypuściłem pajęczynę, a moim ciałem momentalnie wstrząsnęło szarpnięcie. Miałem wrażenie, że wyrywam sobie rękę, ale na szczęście było to tyło złudzenie. Bolał mnie każdy najmniejszy fragment ciała, a przesiąknięty krwią kostium nie pomagał. Trudność huśtania się między budynkami była wzmożona dziesięciokrotnie.

Gdy tylko moje powieki opadały sieć wymykała mi się z ręki. Pęd powietrza był jednak na tyle duży, że czując jego opór machinalnie wracałem do żywych. Zazwyczaj przelatywałem tę trasę w ułamku sekundy, teraz zdawała się nie kończyć.

Dotarcie do celu zajęło mi zdecydowanie zbyt długo. Karen informowała mnie o nadchodzącym wstrząsie i uświadamiała, że utrata tak dużej ilości krwi to nie przelewki. Nie straciłem przytomności tylko dlatego, że ból mnie ożywiał, a pajęcza część spowolniła nieco funkcje życiowe, dając mi czas na znalezienie się w domu.

Wślizgnąłem się do pokoju prze okno i nie mając już sił na jakikolwiek ruch po prostu opadłem na podłogę. Ściągnąłem maskę, a mój przyśpieszony oddech zdał się być hałasem. Dyszałem, łapiąc desperacko niewielkie porcje powietrza do płuc. Moje oczy wypełniały łzy, przez co kształty były jeszcze bardziej rozmazane.

Zmarszczyłem jednak brwi, dostrzegając kątem oka jakąś postać. Nie byłem w stanie jej rozpoznać póki się nie odezwała.

— Peter?

Głos Neda, choć spokojny i stonowany ranił moje zmysły. Marzyłem o odpoczynku. Usłyszałem trzask, domyślając się, że chłopak wypuścił właśnie z rąk naszą Gwiazdę Śmierci, którą budowaliśmy przez ostatnie tygodnie. Odnotowałem w pamięci, żeby zrobić mu awanturę za zniweczenie naszej pracy, tak jak kilka innych aspektów. Musiałem także poprosić Pana Starka o nowy kostium z nieco lepszych materiałów.

— Stary co jest?! Dobrze się czujesz? —  zaczął panikować, przyklękając przy mnie.

Nie byłem w stanie odpowiedzieć. Czułem potęgujące się otępienie, które mnie zalewało. Dziury po kulach w stroju były nadal widoczne, choć maskowała je zaschnięta warstwa krwi. Dywan wokół zdążył przybrać czerwoną barwę, co bez wątpienia zwróciło uwagę mojego przyjaciela, a na dodatek moja twarz była w pełni pozbawiona kolorów. Nie wyglądało to dobrze.

— Czekaj, już dzwonie po karetkę — oznajmił, podnosząc się w ekspresowym tempie z klęczek i sięgnął po telefon, leżący na łóżku.

Zebrałem w sobie resztki sił i wytrąciłem mu urządzenie z ręki. Nie mogłem pozwolić sobie, aby ktoś poznał tego wieczoru moją tożsamość, nie z tak błahego powodu. Pokręciłem delikatnie głową, dając mu wyraźny znak, że to nie jest dobry pomysł.

— Stary, to co ma robić? —  zapytał piskliwym, rozemocjonowanym głosem. Był wystraszony i zagubiony. Nie dziwiłem mu się.

Ned nie wiedział na czym powinien się skupić, ani jak zareagować. Gołym okiem można było ocenić mój stan jako ciężki, ale klasyfikacja obrażeń to tylko pierwszy krok. Musiałem wyjąć kule i odłamki, modląc się przy tym, żeby mój organizm załatwił resztę. Nie byłem jednak w stanie podnieść ręki, a co dopiero operować na delikatnych tkankach. Wszystko zatem leżało w jego rękach.

— Jest May? — wyszeptałem, krztusząc się delikatnie krwią. Zmrużyłem oczy ze zmęczenia i szczerze liczyłem na to, że moje przypuszczenia okażą się trafne.

— Nie, wyszła jakąś godzinę temu. Ma dziś nocną zmianę — wyjaśnił szybko, chcąc mnie uspokoić. Nie dziwiło go, że zadałem to pytanie.

— To dobrze — odpowiedziałem cicho. Nie byłem nawet pewny czy był w stanie mnie zrozumieć.

Nie chciałem, żeby ciocia widziała mnie w takim stanie. Nie wiedziała o moim drugim życiu i wolałem, żeby tak pozostało. Była dla mnie ważna, przez co w każdej chwili mogła wpaść w kłopoty. Nie lubiłem jej okłamywać, ale robiłem to dla jej dobra. Czasem niewiedza jest lepsza.

Powieki zaczęły mi coraz bardziej ciążyć, aż w końcu powoli straciłem przytomność. Czułem, jak Ned mną potrząsał, wołając przy tym, ale zdawało się to być tak odległe. Nie miałem siły, aby zaprotestować. Pogrążyłem się po prostu w głębokim śnie, który przyniósł mi w końcu ulgę od bólu.

***

Obudził mnie potworny ból głowy. Pamiętałem doskonale wydarzenia z poprzedniego wieczoru, więc dziwiło mnie, że nie bolało mnie nic po za tym. Leżałem we własnym łóżku owinięty bandażami i od pasa w dół ubrany w swój strój. Mrugnąłem kilka razy i przetarłem oczy, chcąc się upewnić, że nie śpię, ale nie spałem.

Rozejrzałem się po pomieszczeniu, z grubsza wszystko było na swoim miejscu poza Nedem śpiącym na podłodze. Podniosłem się do pozycji siedzącej, czując nieznaczny opór bandaży. Nie było tak źle, rany przynajmniej już nie krwawiły. Przeczesałem włosy ręką, czując w nich pozostałości lepkiej cieczy, na co się skrzywiłem. Krew chyba przestanie być moim ulubionym płynem ustrojowym.

Po chwili namysłu zdecydowałem się rzucić poduszką w śpiącego kolegę, który chyba nie zarejestrował uderzenia. Nadal pochrapywał, śpiąc smacznie owinięty w beżowy kocyk. Wymamrotał coś pod nosem, ale nie wyłapałem nic zrozumiałego.

Obserwując przez dłuższy moment jego mimikę i to jak obejmuje poduszkę w końcu wybuchnąłem śmiechem. Dopiero ten dźwięk wybudził Neda, przez co chłopak podniósł się gwałtownie, wlepiając we mnie nieobecny wzrok. Wyglądał strasznie. Po paru sekundach, w których nie przestałem się śmiać wytrzeszczył oczy jakby nie dowierzał własnym zmysłom.

— Ty żyjesz! — wrzasnął, nie przestając się we mnie wpatrywać.

— W sumie nie czuję się martwy, więc chyba tak — wzruszyłem ramionami wydymając usta. Byłem rozbawiony, choć wczoraj nie było mi do śmiechu.

Poprawiłem się, odnajdując wygodniejszą pozycję, a każdy ruch przypominał mi o bliznach, które za kilka tygodni przyozdobią moje ciało. Teraz, gdy emocje opadły doszło do mnie w pełni, co zaszło. Zostałem postrzelony. Trzykrotnie. Napastnik uciekł, pozostawiając mnie samego i wykrywającego się zimnym dachu.

— Ja... jak się czujesz? — zapytał niepewnie. Patrzył na mnie z przejęciem, siedząc na ziemi ze skrzyżowanym nogami.

— W porządku — skinąłem głowę, przytakując. Brak bólu był pozorny, ale byłem naprawdę w dobrej formie. Nie przypuszczałem, że tak szybko mogę dojść do siebie.

— Nawet nie wiesz co ja tu przeżywałem — wyrzucił z siebie, zaczynając nerwowo krążyć po pokoju. Był zły i rozżalony. — Nie pozwoliłeś wezwać mi karetki, a potem kompletnie odpłynąłeś. Nie jestem stary lekarzem! Nie wiedziałem kompletnie co robić - brał świdrujący wdech za wdechem, wymachując chaotycznie rękoma w frustracji.

Miał prawo na mnie krzyczeć i być zły. Zawaliłem. To moja wina, że był zmuszony działać wczoraj sam, a domyślałem się, że nie było to proste. Dawka stresu, którą mu dostarczyłem nie powinna być przeznaczona na jednego człowieka.

— Ale na szczęście to wiedziało — Ned zatrzymał się, wskazując na strój Spider-Mana.

Spojrzałem na kostium zakrywający moje nogi. W przeciwieństwie do mnie nie zregenerował się przez noc. Nadal był w złym stanie. Miałem nadzieję, że jakoś zdołam go poskładać. Nie mogłem przecież poprosić o to Pana Starka. Dowiedziałby się wtedy co zaszło, a ja musiałbym się tłumaczyć dlaczego od razu do niego nie przyszedłem.

— Jakaś kobieta zaczęła mi krok po kroku tłumaczyć co mam robić — kontynuował, skupiając się na własnych słowach. Zaczął ponownie krążyć po pokoju, przywołując wczorajsze wydarzenia. Byłem pewny, że przez to jego chodzenie zaraz pojawi się jakaś dziura w mojej podłodze. — Starałem się. Naprawdę się starałem, ale ty nadal się nie budziłeś! Wiesz jak bardzo się bałem?! — spojrzał na mnie oskarżycielsko z ogromnym bólem w oczach i strachem, przez co poczułem wyrzuty sumienia.

Już wcześniej żałowałem, że go w to wciągnąłem. Ale tylko jemu jednemu potrafiłem zaufać. Uwielbiał być moim gościem zza komputera i słuchać o nowych akcjach. Był w tym niezły, choć czasem miałem ochotę go zabić.

— Wiem Ned. I przepraszam, że cię w to wpakowałem — spuściłem głowę, wiedząc że na mnie patrzył. Wstydziłem się pomimo wszystko spojrzeć mu w oczy. — Ale jak widać, odwaliłeś kawał dobrej roboty — dodałem nieśmiało, posyłając mu skromny uśmiech i unosząc delikatnie ramiona.

— Nigdy więcej! — zarzekł się, grożąc mi palcem.

Atmosfera jednak szybko wróciła na właściwe tory, gdy wymieniliśmy znaczące spojrzenia i wybuchliśmy śmiechem. Uwielbiałem go. Te wszystkie lata razem dużo dla mnie znaczyły.

— Co tym razem? Napad? Strzelanina? O, albo jakiś gościu szmuglował nielegalne towary — rzucił zawadiacko, jakby myślał o jakimś filmie akcji.

— Gorzej — westchnąłem, starając przypomnieć sobie wszystko z ubiegłej nocy. — To nie była walka, albo przynajmniej to nie ja walczyłem. Jakaś dziewczyna — zawahałem się na wzmiankę o nieznajomej. Zwiesiłem wzrok i próbowałem przypomnieć sobie co dokładnie się wydarzyło. — Ona obserwowała wieżę Pana Starka. Miała przy sobie specjalistyczny sprzęt, i broń.

— To ona cię postrzeliła?

— Na to wychodzi — odparłem, uświadamiając sobie, że nie tylko ja mogę być w niebezpieczeństwie. Podniosłem się gwałtownie, odrzucając na bok kołdrę. Rozejrzałem się chaotycznie po zawalonej różnymi rzeczami przestrzeni, szukając swojego telefonu.

— Co się dzieję?  — zapytał Ned, marszcząc w dezorientacji brwi.

— Muszę zadzwonić — odparłem szybko, wybierając już numer. Modliłem się, żeby choć ten raz ktoś odebrał.

Miałem pecha, jak zawsze z resztą. Usłyszałem charakterystyczny dźwięk połączenia, a następnie głos automatycznej sekretarki. Ponowiłem próbę, ale nadal nikt nie odbierał. Przekląłem pod nosem i nie zastanawiając się długo zacząłem zgarniać z stołka i ziemi ubrania. Zarzuciłem na siebie granatowy sweter i jakieś jeansy licząc, że są czyste. Strój Spider-Mana wylądował tradycyjnie na dnie szafy, a ja zgarnąłem pośpiesznie kluczyki do auta i wyszedłem z pokoju. Zakładałem buty kiedy przypomniałem sobie, że nie jestem sam.

— Ned! — zawołałem, stojąc już gotowy w drzwiach do wyjścia. — Jadę do Pana Starka. Możesz tu posiedzieć, jeśli chcesz.

— Ale ty przecież — wskazał na wystające nad kołnierzyk końce bandaży. Od razu załapałem aluzje i wsunąłem odstający materiał pod sweter.

Miał rację, nie wszystko było jeszcze w pełni okey. Powinienem odpocząć i dać sobie czas na wydobrzenia, ale nie mogłem.

— Będzie dobrze. Muszę tylko coś załatwić.

Wyszedłem szybkim krokiem, ale po kilku metrach przypomniałem sobie o czymś. Zawróciłem na pięcie i ponownie wszedłem do mieszkania.

— Ned?

Chłopak siedział na kanapie, zajadając ciasteczka, które May upiekła prawdopodobnie wczoraj. Uniósł niewinnie ramiona, uśmiechając się z pełną buzią. Wystawił w moją stronę talerz, ale pokręciłem głową, śmiejąc się pod nosem.

— Dzięki za wszystko.

— Do usług stary. Polecam się na przyszłość! — skwitował, biorąc do ust kolejne ciastko. Zaśmiałem się i wyszedłem. — Znaczy nie! Nigdy więcej! — usłyszałem jego krzyk, wbiegając na klatkę schodową.

Czułem ścisk w boku, w którym wczoraj tkwiły pociski. Podejrzewałem, że ewentualne złamania nie zdążyły się jeszcze zrosnąć, ale miałem nadzieję, że bandaże ustabilizują mój tułów na tyle, żeby nie pogarszać sprawy.

Wsiadłem do auta, wkładając kluczyk do stacyjki. Breloczek w kształcie misia trzymającego serce zahuśtał się, a ja odpaliłem silnik. Wycofałem ostrożnie i wyjechałem na ulicę.

Zdałem prawo jazdy od razu po szesnastych urodzinach, ale prowadzenie nie szło mi najlepiej. Zdecydowaliśmy z May, że zaczekamy z kupnem kolejnego auta i na razie będę korzystać z Chevroleta po wujku Benie. Był w całkiem dobrym stanie zważając na fakt, że nikt na co dzień z niego nie korzystał. Ale mimo wszystko czułem się w nim nieswojo.

***

Zaparkowałem pod Stark Industries i wymijając mężczyznę przy wejściu czym prędzej wszedłem do budynku. Na mój widok jedna z recepcjonistek podniosła się i uśmiechnęła, ale nie potrafiłem tego odwzajemnić. Byłem zdenerwowany świadomością, że w każdej chwili może zdarzyć się coś złego.

— Dzień dobry, w czym mogę Panu pomóc?

— Muszę porozmawiać z Panem Starkiem — oznajmiłem, opierając się o wysoki blat. Czas naglił, a ja wiedziałem, że skontaktowanie się z Panem Starkiem nigdy nie było łatwe.

— Przykro mi, to niemożliwe — odparła ze skruchą. — Pan Stark nie udziela obecnie konsultacji.

— Ale Pani nie rozumie, ja muszę się z nim zobaczyć. To bardzo ważne — z każdą mijającą minutą stres w moich żyłach narastał. Byłem u kresu wytrzymałości fizycznej i psychicznej, a nic nie zapowiadało się na to, że nadchodzące tygodnie będą spokojne. Nie potrafiłem tego wyjaśnić, ale czułem gdzieś tam w środku, że wczorajsze wydarzenia to dopiero początek. Czekało na nas coś zdecydowanie większego, ale nie byłem jeszcze pewieny co.

— Peter?

Odwróciłem gwałtownie głowę, słysząc znajomy głos. Natychmiastowo odzyskałem nadzieję, gdy moim oczom ukazał się lekko tęgi mężczyzna w idealnie skrojonym garniturze i kolorowych skarpetkach.

— O jak dobrze, Happy! — ucieszyłem się, podchodząc do zdziwionego mężczyzny. Jego widok był dla mnie wybawieniem.

— Co ty tu robisz? — zapytał ze zdezorientowaniem, mierząc mnie czujnym wzrokiem.

— Muszę porozmawiać z Panem Strakiem. To naprawdę ważne. Nie chodzi o skradziony rower ani mp3 — zapewniłem szybko, widząc karcące spojrzenie mężczyzny. — Znaczy pomogłem kilku turystom i staruszce z zakupami, ale to nie jest teraz ważne. Wczoraj wieczorem coś się wydarzyło. Coś co może mieć wpływ na Pana Starka. A raczej na jego bezpieczeństwo. To znaczy nie wiem tego na pewno, ale podejrzewam, że... — powiedziałem na jednym wdechu żywo przy tym gestykulując. Moje myśli były chaotyczne, ale liczyłem, że wyłapał ich sens. Pan Stark nas potrzebował, a każda minuta mogła okazać się na wagę złota.

— Do rzeczy Parker — ponaglił, przewracając wcześniejszej oczami.

Wziąłem głęboki wdech i odpędzając wszystkie zbędne myśli starałem się uchwycić tą właściwą. Zawsze dopadało mnie to w najmniej odpowiednich chwilach. Nienawidziłem słowotoku, który ogarniał mnie gdy powinien mówić zwięźle.

— Myślę, że ktoś planuje zamach na Stark Tower.

Happy patrzył na mnie przez moment badawczo. Oceniał w ilu procentach to co wiem jest warte jego czasu. Ale ostatecznie zrozumiał, że to nie są żarty.

— Okey. Chodź ze mną — zarządził po chwili namysłu, ściszając głos i rozglądając się z rozwagą po holu. Wskazał szybko na drzwi wyjściowe i zmierzył w ich kierunku. — Wyjaśnisz mi po drodze.

Happy rzadko brał mnie na poważnie. To znaczy zawsze mogłem się do niego zwrócić, ale miałem wrażenie, że uważa mnie jedynie za głupiego dzieciaka, który nieustannie zawraca mu głowę. Zdarzało się, że zbywał moje telefony i wiadomości, albo nie przychodził na umówione spotkania. Ale jednak zawsze gdzieś tam był. Podobnie jak Pan Stark. Oboje byli zapracowani, ale ufałem, że kiedyś, w przyszłości, dostrzegą mój potencjał, a nie jedynie nastolatka biegającego po mieście w stroju pająka. 

— Dokąd jedziemy? — zapytałem, gdy wyjeżdżaliśmy z garażu. Happy upomniał mnie o zapięcie pasów i włączył się do ruchu ulicznego.

— Tony ma dziś wystąpienie w Mount Sinai Hospital. Otwierają nowe skrzydło, a on jest największym darczyńcą. Jeśli ktoś coś planuje, to zrobi to tam.

Poprawiłem się nerwowo na siedzeniu, odczuwając pewność bijącą z jego głosu. Był nienaturalnie zdenerwowany i naprawdę się bał. Westchnąłem ze zmęczeniem i przeczesałem ręką włosy. Musieliśmy dotrzeć na czas.

— O której przemawia?

Mężczyzna zerknął na zegarek, po czym wykrzywił twarz w grymasie. Nowy York o tej porze przeżywał oblężenie, a ominięcie korków było niemożliwe.

— Za pół godziny — oznajmił, ze złością naciskając klakson, gdy żółta taksówka zajechała nam drogę.


— Jest źle — przyznałem, myśląc gorączkowo, ale rozwiązanie nie nadchodziło. Nie zdążymy. Nie dojedziemy na czas.

— Bardzo źle — poparł mnie, wiedząc to samo. Staliśmy w korku, a trombiący ludzie nie pomagali.

Happy przeklnonął pod nosem i wyjął telefon. Nie byłem pewny do kogo dzwoni, ale ten ktoś nie odbierał. Ponowił próbę, ale nadal nic.

Utkneliśmy, a tylko my wiedzieliśmy, że coś jest nie tak. Pan Stark musiał jednak poradzić sobie sam, bo my zawiedliśmy.

Podobnie jak dziesiątki razy później.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro