4. It's you

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

"The lesson is that you can still make mistakes and be forgiven."

***

Byłam zmęczona. Zostało już tak niewiele, ale nie potrafiłam być cierpliwa. Czekanie mnie męczyło. Chciałam mieć to wszystko już za sobą i w końcu móc odpocząć. Nie na chwilę, a na dłużej nie zastanawiając się przy tym czy zaraz wszystkiego nie weźmie szlag.

Obiecałam sobie, że jeśli się nie uda to trudno. Uznam każdą karę byle móc odpocząć. Mogłabym z czystym sumieniem spędzić kolejne lata w więzieniu i po prostu wpatrywać się w sufit. Byłoby to o wiele lepsze od kolejnej ucieczki, na którą nie miałam już siły.

Siedziałam na dachu jakiegoś biurowca, sprawdzając po raz kolej sprzęt. Znajdowałam się delikatnie z boku sceny, którą zbudowano na uroczystość otwarcia nowego skrzydła szpitala. Stark miał wygłosić za kilka minut przemowę, a następnie przeciąć symboliczną, czerwoną wstęgę. W końcu całe to wydarzenie było na jego cześć. Był głównym fundatorem.

Tłum wyczekiwał przybycia głównego gościa, a organizatorzy dopinali ostatnie kwestie. Ochrona była skromna, ale podejrzewałam, że Stark pojawi się z własną obstawą. Ułożyłam na skraju budynku niski stojak i zajęłam pozycję. Położyłam się na brzuchu w ręce trzymając karabin. Byłam gotowa do strzału.

Zastanawiało mnie jak to się zakończy. Byłam typem osoby, która lubiła analizować różne kwestie, choć do nikąd jej to nie prowadziło. Zadbałam o swój strój i o zakrycie twarzy. Założyłam nawet ciemną perukę, aby włosy wystające spod czarnej, kaszmirowej czapki miały odcień brązu. Byłam dobrze przygotowana, a jednak przerażona.

Bała się, ale tylko głupi by się nie bał. Istniało tak wiele potencjalnych ale i możliwości, w których mogłam podjąć złą decyzję. Robiłam to dziesiątki razy i zawsze z pomyślnymi skutkami. Potrafiłam zapobiec katastrofie nim się wydarzyła i przekuć słabość w siłę. Musiałam zatem jedynie się skupić. W końcu byłam profesjonalistką.

Głośna muzyka wydobyła się z głośników w chwili, gdy czarny mercedes podjechał pod wejście na scenę. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn ubranych w czarne garnitury, którzy ustawili się przy tylnych drzwiach. Po chwili pojawił się także ten, na którego wszyscy czekali - Anthony Stark.

Tłumem wstrząsnęły okrzyki zadowolenia, a flesze reporterskich aparatów nie przestawały gasnąć. Mężczyzna stanął na podwyższeniu, machając zebranym ludziom. Przewróciłam oczami na ten widok. Był w swoim żywiole, ale wyglądało to pozersko.

Z drugiej strony na scenę wszedł pułkownik Rhode w pełnym mundurze. Przywitał się z przyjacielem, po czym cofnął się i zajął miejsce u boku jakiejś kobiety. Pod nos Starka postawiono mikrofon, a tłum zamilkł. Miliarder rozpoczął swoją przemowę, podśmiewując się z dzisiejszej pogody i faktu iż to on został zaproszony.

Wśród ludzi stających pod sceną dostrzegłam Kapitana Amerykę rozmawiającego z rudą kobietą. Domyślałam się kim może być, ale szybko odgoniłam tę myśl. Zdziwił mnie jednak widok Rogersa, który nie zwykł być z Starkiem w dobrych stosunkach. W prawdzie są członkami jednej drużyny, ale to wydarzenie miało wydźwięk czysto medialny. Nie było związane z Avengersami.

Brunet kończył powoli swoją wypowiedz i przeszedł już do wykutych na pamięć podziękowań. To był ten czas. Przymknęłam oczy, wciągając mocno powietrze do płuc. Wypuściłam je powoli i poprawiłam ustawienie dłoni. Miałam jeden, góra dwa strzały. Musiały być idealne.

Wycelowałam w klatkę piersiową Starka, po czym wstrzymałam powietrze i nacisnęłam gładko spust broni. Oddanie strzału zajęło mi mniej niż 5 sekund. Huk wywołał dezorientacje i strach wśród tłumu. Nikt nie wiedział co się dzieje, ale na widok upadającego bruneta opanowała ich panika. Na jego koszuli pojawiła się czerwona plama, co było dowodem, że moja misja się powiodła. Ludzie krzyczeli, chyląc się i uciekając w amoku. Spojrzałam na Rogersa, który starał się ogarnąć sytuacje, ale był tak samo zdezorientowany jak reszta. Prychnęłam pod nosem i również zaczęłam biec.

Czarne jeansy i bluza o tym samym kolorze miały mi pomóc wmieszać się w tłum, gdy już będzie po wszystkim. Zdecydowałam się jednak pobiec w stronę głównych ulic i improwizować. Ciężki sprzęt pozostawiłam na dachu, wiedząc że i tak nie ma na nim moich odcisków palców.

Spuściłam głowę, zwalniając i mijając przypadkowych przechodniów oddalałam się od miejsca zbrodni. W końcu telefon w mojej kieszeni zawibrował, a ja nie zwlekając ani sekundy odczytałam SMS'a. Spodziewałam się, że po wykonaniu zlecenia ktoś się ze mną skontaktuje.

Nieznany: Zlecenie nie zostało dopełnione. Umowa jest nieważna.

Uśmiech zszedł mi z twarzy, gdy przeczytałam dwa krótkie zdania cyfrowej czcionki. Nic z tego nie rozumiałam. Zrobiłam wszystko, czego chciał. Zastrzeliłam Iron Mana! W jego pierś trafił pocisk i spowodował prawdopodobnie nie jeden krwotok wewnętrzny! Stark nie mógł tego przeżyć. Po prostu nie mógł.

To wszystko nie miało sensu.

Rzuciłam telefon przed siebie, a on roztrzaskał się o chodnik. Przechodzący obok ludzie spoglądali na mnie dziwnie, ale nikt nie odważył się do mnie podejść. Stałam w miejscu przez dobrych kilka minut, zastanawiając się co poszło nie tak. Pocisk go trafił, to pewne. Upadł, przy czym uderzył się w głowę. Reakcje otoczenia były opóźnione, a personel medyczny nie był w stanie wykonać swoich obowiązków, gdyż mimo otwarcia w rzeczywistości nadal trwał remont.

To naprawdę nie miało sensu!

Nim jednak zdążyłam zebrać kolejną porcję argumentów coś brutalnie uderzyło mnie w plecy, przez co upadłam. Mój policzek zapiek, ponadto syknęłam przez ból w lędźwiach. To było nie honorowe zagranie. Uniosłam powieki i dostrzegłam miotających się przechodniów. Ich zachowanie nie wróżyło niczego dobrego. Odwróciłam powoli głowę, mając dłonie ułożone płasko na ziemi. W każdej chwili mogłam łatwo wstać, ale czasem bardziej opłacało się grać ofiarę.

Na środku drogi stał kosmita. Zmarszczyłam brwi i rozchyliłam delikatnie usta. Ten dzień zaczynał się robić coraz dziwniejszy. Szybko podniosła się i zaczęłam podążać za tłumem. Istota o granatowej skórze rzucała autami jak piłkami do koszykówki, powodując ogromne zniszczenia. Nie znałam się na kosmosie, ale ten tu na pewno nie był naszym przyjacielem. Ukryłam się w jakiejś wnęce i czekałam, aż ktoś zareaguje.

Sytuacja się pogorszyła, gdy zjawiła się policja i zaczęli ostrzeliwać kosmitę. Rozwścieczyło go to jeszcze bardziej i w rezultacie oprócz pokazu siły zaczął również podpalać przeróżne przedmioty zwykłym dotykiem. Łzy zaświeciły mi w oczach, gdy płomieni było coraz więcej. Szczerze nienawidziłam ognia.

- Wystarczy! - Doktor Strange unosił się przed przybyszem i nakreślał magiczne znaki w powietrzu.

Wydawało się, że sytuacja zostanie opanowana, ale kosmita zamachnął się wyrwaną z asfaltu latarnią i uderzył w czarodzieja, odrzucając go na odległość kilku kilometrów. W moją stronę poleciał samochód, przez co byłam zmuszona przetoczyć się w bok i zacząć ponownie uciekać.

Wszędzie panował chaos. Ludzie krzyczeli i potykali się o własne nogi. Kto miał szczęście zdołał ukryć się w budynkach, albo oddalić wystarczająco. Pechowcy tacy jak ja biegli natomiast przed siebie, unikając lecących w ich stronę rzeczy. Policja nie dawała rady, była bezradna. Ludzie nie mieli szans w starciu z kosmitą.

Granatowo skóry rzucił nagle kulą ognia, która wylądowała centralnie przede mną, przez co zatrzymałam się gwałtownie i upadłam na pośladki. Odczołgałam się pośpiesznie od płomieni, ale one zaczęły mnie okrążać. Były wszędzie. Zamknęły mnie w kole, a każda próba zbliżenia się do nich kończyła się wybuchem większego żaru. Byłam w potrzasku.

- Niech ktoś coś zrobi! - wrzasnęłam, miotając się w niewielkiej przestrzeni. Ogarniała mnie coraz większa panika.

Wplątałam palce w włosy i pociągnęłam, zrzucając na bruk zarówno perukę jak i czapkę. Jasny warkocz opadł na moje plecy, a twarz zakrywała już tylko czarna maseczka. Spojrzałam w górę na kosmitę. Miał z cztery metry i nie wyglądał na przyjaznego. Chyba wyczuł mój wzrok, bo ryknął i zaczął iść w moją stronę.

Nie miałam dokąd uciec. Mogłam tylko stać i czekać na rozwój wydarzeń. A nie były one dla mnie pomyślne.

Krzyknęłam gdy zostałam poderwana z ziemi i zawisłam w powietrzu. Kosmita trzymał mnie za prawą nogę, zbliżając do swojej twarzy, jakby chciał mi się lepiej przyjrzeć.

- Puszczaj! - wrzasnęłam, wpadając w złość. - Nikt nie będzie mnie tak traktował! - oznajmiłam, wyciągając z lewego buta nóż i bez ostrzeżenia wbiłam mu go w nos.

Momentalnie wypuścił mnie z ręki i byłby to mój koniec gdyby ktoś mnie nie złapał. Nie przeżyłabym uderzenia w kark pod tym kątem. Poczułam szarpnięcie oraz czyjeś dłonie obejmujące mnie w talii. Pęd powietrza nie był przyjemny, ale był zdecydowanie lepszy od upadku. Huśtaliśmy się na czymś w rodzaju liny, aż w końcu wylądowaliśmy na skraju drogi. Stanęłam ostrożnie na ziemi i podniosłam wzrok na mojego wybawcę.

- Ty.

Tylko tyle byłam w stanie wyjąkać na widok maski z poprzedniego wieczoru. Była taka sama.

Odepchnęłam mężczyznę i sięgnęłam po dwa pistolety ukryte za paskiem spodni. Nie wiedziałam co się dzieję, ale byłam pewna, że Nowy York to przeklęte miasto.

- Hej, hej. Spokojnie - wystawił w moim kierunku dłonie, cofając się kilka kroków.

Dyszałam głośno, miałam już wszystkiego dość. Widok przysłaniały mi niesforne kosmyki włosów, a palce świerzbiło, żeby oddać kolejny strzał. W moich oczach zabłysnęły łzy. Starałam się ich pozbyć, ale bezowocnie.

- Nie mam złych zamiarów - oznajmił, nakłaniając mnie do opuszczenia broni.

Uznałam, że może ma rację i przemoc nie jest konieczna. Opuściłam powoli ręce i uspokoiłam oddech, cały czas patrzyłam na jego twarz skrytą za maską. Kiwał zachęcająco głową i ważył każdy ruch. Próbował zachować spokój, ale dla niego też nie było to łatwe.

Myślałam, że zginął. Postrzeliłam go i zostawiłam na pastwę losu. Jak niby udało mu się przeżyć?

Coś nagle huknęło w oddali, przez co skuliłam ramiona i na nowo uniosłam broń. Cała drżałam. Ledwo utrzymywałam się na nogach, ale byłam pewna, że w razie potrzeby oddam bezbłędny strzał.

- Wszystko będzie dobrze, tylko odłóż tą broń - starał się mnie uspokoić, ale sam był zdenerwowany. Mój widok i pojawienie się kosmity nie działały na niego dobrze. Próbował mówić spokojnie, ale ton jego głosu był podniesiony i podirytowany.

Dzwoniło mi w uszach, a ciągłe wybuchy i krzyki nie pomagały. Kolejne dźwięki docierały do mnie jak przez tafle szkła. Ataki terrorystyczne były mi znane, ale atak obcych nigdy nie był moim marzeniem. Obiecałam sobie, że jeśli przeżyję to usunę 5 październik ze wszystkich kalendarzy, jakie kiedykolwiek zostały wydrukowane.

- Słuchaj, muszę lecieć. Potrzebują mnie - powiedział twardo, ale nadal stał w miejscu. Patrzył na mnie i czekał.

Przytaknęłam niepewnie na znak zrozumienia i pociągnęłam nosem. Schowałam powoli broń za pasek i odgarnęłam włosy z twarzy.

- W porządku leć - odezwałam się zachrypłym głosem, pociągając ponownie nosem, po czym machnęłam niedbale ręką. - Nie sprawię ci więcej problemów.

Przez moment walczył sam z sobą, bojąc się mnie zostawić. Wiedział, że jestem niebezpieczna i nie ufał mi w najmniejszym stopniu. Pospieszały go jednak odgłosy walki. Chciał już lecieć, ale zawahał się i odwrócił w moją stronę. Przechylił głowę, przyjrzał mi się i skierował w moją stronę wyprostowaną ręką.

- To dla Twojego dobra - wyjaśnił szybko, po czym wystrzelił sieć i poleciał w kierunku centrum walki.

Spojrzałam na swoje nadgarstki, a moja twarz wykrzywiła się w wyrazie odrazy. Oblepiała je sieć pajączka, co było dość niesmacznym doświadczaniem.

- Bez jaj!

Miałam nadzieję, że jest to przynajmniej syntetyczna substancja.

Przez chwilę biłam się z myślami. Najlepszym rozwiązaniem byłaby ucieczka, ale nie mogłam tak po prostu zniknąć. Przeklinałam samą siebie, że w ogóle to rozważam, ale prawda była taka, że musiałam po niego wrócić. Nie mogłam odejść bez niego.

Pobiegłam ile sił w noga niedowierzając, że tam wracam. Nienawidziłam ognia, kosmitów ani tego cholernego miasta. Na dodatek osiągnęłam swój miesięczny cel treningowy. Bieganiu podziękujemy na kilka tygodni.

Po piętnastu minutach znalazłam się w centrum walki, która zadawała się być już przesądzona. Kapitan Ameryka w asyście Spider-Mana, nowojorskiej policji i agentki Romanoff całkiem nieźle sobie radził. Rudowłosa kobieta była zadziwiająco sprawna jak na swój wiek.

Kucnęłam za żółtą taksówką, przyglądając się całej akcji. Widziałam, jak Kapitan zręcznie łapie powracającą do niego tarczę i obezwładnia obcego. Zaczynałam powoli rozumieć, co takiego widzą w tym ludzie. Bohaterowie uosabiali w sobie to czego oni sami nie mogli mieć. Nigdzie jednak nie zauważyłam swojej własności, ale od początku można było się domyślić, że nie będzie tam gdzie ją zostawiłam.

- No dalej, musi gdzieś tu być - wyszeptałam wciąż gorączkowo się rozglądając. Nie wierzyłam we własną głupotę. Spokojnie mogłam być już daleko od tego całego zgiełku, ale jednocześnie czułam, że to odpowiednie miejsce. Los wiedział co robi.

Jest!

Dostrzegłam metalowe ostrze kilka metrów na prawo od kosmity. Zdawało się, że nikt nie był zainteresowany bronią leżącą na ulicy dlatego postanowiłam postawić wszystko na jedną kartę. Przebiegłam kilka kroków ukrywając się za kolejnym samochodem, a potem następnym. Obserwowałam wszystkich wokół, których uwagę pochłonął obcy. Trzymając się blisko ziemi podbiegłam do noża i zgarnęłam go z drogi. Uśmiechnęłam się, czując mrowienie w rękach gdy go chwyciłam. Nie był ze mną długo, ale był mój, a ja jego.

- Hey, ty!

Odwróciłam się słysząc krzyk. Kapitan Ameryka ze zmarszczonymi brwiami wskazywał pewnie na mnie. W ślad za jego ruchem poszła reszta, a po chwili dziesiątki oczów były już zwrócone w moją stronę.

Przecięłam szybko pajęczynę i wyswobodziłam swoje ręce. Schowałam nóż, analizując szybko potencjalne rozwiązania. Stałam w miejscu wiedząc, że i tak nie zdołałabym uciec. Byłam na widoku i w dodatku otoczona przez nieprzyjaciół. Rogers pewnym krokiem zmniejszał odległość miedzy nami, zatrzymując się dopiero na dźwięk mojego głosu.

- Nie radzę - oznajmiłam surowo, co zabrzmiało jak groźba. Mężczyzna wyprostował się i zmierzył mnie wzrokiem. Nie miał na sobie kostiumu w przeciwieństwie do pajączka, który gdzieś nagle zniknął. W rękach miał jedynie tarczę.

- Kim jesteś? - zapytał podejrzliwie.

Odwróciłam głowę w bok, patrząc na jedną z głównych ulic Manchattanu, która była w opłakanym stanie. Dachujące samochody, powyrywane latarnie i zniszczony asfalt. Nie taki Nowy York prezentowano na pocztówkach.

- Nikim ważnym.

Wiedziałam, że obserwują mnie wszyscy. Stałam samotnie na środku, podczas gdy policjanci kulili się w grupach za swoimi autami. Romanoff pilnowała z kilkoma schwytanego kosmity, a Rogers próbował na mnie swoich tanich sztuczek.

Przeniosłam pusty wzrok na blondyna, który z uwagą nadal mi się przyglądał. Był gotów do walki, ale nie atakował. Moralność mu na to nie pozwalała.

Żadne z nas nie chciało zacząć, przerwać ciszy czy nawet się poruszyć. Oczywistym było, że nie pozwolą mi od tak odejść, ale nie mogli mnie aresztować, nie mając podstaw. A jak na razie byłam zwykłą dziewczyną stojącą na drodze prowadzącej do nikąd.

- Słuchaj, możemy tak tu stać, albo pójdziesz z nami i wyjaśnisz dla kogo pracujesz - blodyn westchnął i zaproponował w końcu jakieś rozwiązania. Liczył, że zgodzę się na jego propozycję, dostrzegając w niej sens, ale moja reakcja była całkowicie inna.

- Raczej podziękuję - parsknęłam, pozostając w bezruchu. Moje ciało wydawało się sztywne, a jedyną ruchomą częścią była głowa, która w powolny sposób odwracała się w stronę najciekawszych zdarzeń.

- Ehm, Kapitanie?

Niespodziewanie koło Rogersa wylądował czerwononiebieski koleżka, trzymając w dłoniach coś, co zdecydowanie mogło mnie pogrążyć. Przywołał uwagę mężczyzny i uniósł ciemnowłosą perukę oraz czapkę.

Blondyn spojrzał na te przedmioty, marszcząc brwi, a następnie przeniósł wzrok na mnie. Wiedziałam, co to oznacza. Miałam przerąbane.

Uniosłam wyzywająco brew, próbując zebrać do kupy resztki pewności siebie. Musiałam grać na czas, ale problem tkwił w tym, że nawet on nie dałby mi przewagi. Wszystko zadziało się nadzwyczaj szybko, a mój umysł skupiał się jedynie na przetrwaniu.

Kapitan zamachnął się i rzucił w moim kierunku tarczę. W ostatniej chwili odchyliłam się do tyłu i gdy tylko metalowy krąg przeleciał nad moją twarzą pobiegłam w stronę najbliższego samochodu. Wskoczyłam na jego odwrócone podwozie i wybiłam się do góry, łapiąc w locie wracającą tarczę.

Wylądowałam, amortyzując swój upadek przejętym sprzętem, po czym wyprostowałam się i powróciłam do wcześniejszej pozy. Nie miałam ochoty walczyć, ale każde uderzenie oddałabym z nawiązką. W moją stronę wciąż wymierzone było kilkanaście pistoletów, czekających na komendę. Nikt jednak jej nie wydał. Nie mogli pozwolić sobie na publiczną rzeź, zwłaszcza że to oni mnie zaatakowali.

- Kto cię przysłał? - zapytał ponownie tym razem z mniejszym wyczuciem. Nawet jego cierpliwość miała swoje granicę.

- Skąd pewność, że nie pracuję sama? - odbiłam sugestywnie, przejeżdżając opuszkami palców po powierzchni tarczy. Chciałam pokazać, że nie mogą mi nic zrobić i że się nie boję. Miałam przewagę, ale oni jej nie uznawali.

Rogers przełknął ślinę i poruszył niespokojnie ręką, czując że czegoś w niej brakuje. Zerknął kątem oka na rudowłosą agentkę, która zdążyła w miedzyczasie odesłać obcego, a teraz stała kilka kroków za nim, czekając w napięciu na rozwój sytuacji. Mój wzrok podążył natomiast w kierunku pajączka, który kucał na jednym z wywróconych samochodów.

Podejrzewałam, że jest w tym nowy. Nie działał bez przyzwolenia starszych i nie odzywał się bez pytania. W gruncie rzeczy byliśmy do siebie podobni. Nasze głosy były tłumione przez świat. Uśmiechnęłam się smutno na tę myśl.

- Gdyby ktoś powiedział mi, że spotkamy się w takich okolicznościach z pewnością wysłałabym go w diabli - stwierdziłam, przeskakując wzrokiem na kobietę. Moja twarz nie wyrażała niczego poza żalem, którego i tak nie każdy był w stanie dostrzec.

- Nat, znasz ją? - zapytał ze zdezorientowaniem Kapitan, gdy przez kilka minut kobieta nie zareagowała. Patrzyła na mnie z pustką, nie dając po sobie poznać, że poczuła grunt osuwający się spod jej stóp.

- Nie - skłamała.

Jej odpowiedź była szybka i mało przekonująca. Rogers wyczuł, że coś nie gra, ale postanowił chwilowo nie drążyć. Były pilniesze kwestie, z którymi należało się uporać.

Zrobiłam krok w bok, trzymając mocno tarczę, przez co w przestrzeni rozniósł się dźwięk odblokowywania pistoletów. Zaśmiałam się cicho i uniosłam wolną rękę.

- Spokojnie chłopaki, nie zrobię wam krzywdy - w myślach dopełniłam to zdanie, nadając mu tymczasowy wymiar.

Stanęłam na wprost kobiety, która modliła się żarliwie o rozgrzeszenie, ale ono nie nadchodziło. Byłam najgorszym z jej demonów. Przeszłością, o której pragnęła zapomnieć i grzechem, którego się wstydziła. Pamiętała mnie, jako roześmiane dziecko, pragnące odrobiny uwagi. Ale teraz stała przed nią dorosła kobieta, której tylko głupi by się nie bał.

- No dalej Nat, opowiedz znajomym o mnie. Przecież wiem, że pamiętasz - uśmiechnęłam się słodko, przekrzywiając delikatnie głowę.

I wtedy to się stało. Cień zrozumienia zagościł na stałe na jej twarzy. Pobladła, a jej mięśnie się spięły. Stała się niespokojna, bo wiedziała, że nawet jeśli teraz wygrają, to ona straci dużo więcej.

- Nawet nie próbuj - ostrzegłam pajączka, który próbował podejść mnie od boku i odebrać prawdopodobnie tarczę. Nie odrywałam jednak wzroku od zielonych tęczówek, które toczyły wewnętrzną walkę.

Chłopak wycofał się gładko, a pozostała dwójka czekała. Podziwiałam ich opanowanie. Mi powoli zaczynało go brakować. Przedłużający się moment starcia zaczynał mnie mocno męczyć i nudzić. Chciałam mieć to jak najszybciej za sobą.

Zamachnęłam się i rzuciłam z całej siły tarczą w stronę agentki. Mimo podenerwowania kobieta uchyliła się, a przedmiot trafiły w ręce właściciela. Nie miałam czasu na zastanawianie się. Musiałam działać jak maszyna. Nie wiem nawet, w którym momencie wyciągnęłam broń i zaczęłam strzelać do policji. Wszystko działo się szybko.

Schroniłam się za jednym z samochodów, gdy odpowiedzieli tym samym, a Rogers postanowił w końcu mnie aresztować. Przebiegł odległość miedzy nami, odbijając wszystkie pociski tarczą. Pociągnął gwałtownie za kaptur mojej bluzy, sprawiając, że straciłam równowagę. Byłam oszołomiona nagłym szarpnięciem, ale szybko doszłam do siebie. Wstałam na nogi i wymierzyłam prosto w głowę mężczyzny. Nim jednak zdołałam nacisnąć spust, coś wyrwało mi broń z ręki. Spojrzałam w górę, marszcząc w konsternacji brwi na widok chłopaka w kostiumie pająka, siedzącego na grypsie pobliskiego budynku. Trzymał w dłoniach moje pistolety i chyba był z siebie zadowolony

- Co jest z Tobą nie tak?! - krzyknęłam z wrogością i zrezygnowaniem. Miałam dość tego koleżki i szczerze żałowałam, że jednak nie wykrwawił się na tamtym dachu.

Odnalazłam wzrokiem blondyna, który zdawał się sądzić, że to koniec i wygrał. Uniosłam zwinięte w pieści dłonie i przyjęłam pozycje idealną do walki w ręcz. Nie skupiałam się na jego przewadze w tym starciu, ale na tym w czym byłam lepsza od niego. To ja rozdawałam karty.

- Nie musimy tego robić. Wystarczy, że się poddasz - oznajmił szczerze, nie chcąc ze mną walczyć. Miał sztywny kręgosłup moralny, który ewidentnie utrudniał mu podjęcie decyzji.

- I co później? Pójdziemy na kawę? - parsknęłam, nie rozumiejąc po co w ogóle próbuje. Podejrzewał co zrobiłam i nawet jeśli nie mieli dowodów pozostawało to tylko kwestią czasu nim je znajdą. Wyciągnął wnioski w chwili gdy mnie zobaczył. Byłam jego wrogiem i ckliwe gadki niczego nie zmienią.

- Pomożemy ci - zapewnił, starając się brzmieć przekonująco, ale mu nie wierzyłam.

Zamiast tego wbiegłam na pobliski samochód i skoczyłam na niego z góry. Kucnął, ochraniając się tarczą, z której bez wahania mnie zrzucił. Przeturlałam się i odrzuciłam z twarzy zbędne kosmyki, po czym z jeszcze większą determinacją zaatakowałam. Wbiegłam w niego z całej siły i wbiłam nóż w jego ramię. Mężczyzna wykrzywił twarz, ale nie wydał żadnego dźwięku. Zamiast tego chwycił mnie ponownie za kaptur i podniósł do góry. Machałam bezradnie nogami, czując jak materiał bluzy mnie poddusza. Wiedziałam, że długo tak nie wytrzymam.

Podciągam nogi do brzucha i ostatkami sił wymierzam kopniaka w jego splot słoneczny. Zachwiał się, tracąc równowagę, przez co wypuścił z rąk zarówno tarczę, jak i mnie. Cofnął się o kilka kroków w tył, nie do końca rozumiejąc co się właśnie stało.

Upadłam na asfalt, natarczywie poluźniając bluzę wokół szyi. Kaszlałam, a widok zasłaniały mi napływające łzy. Gdy pierwszy szok minął, dostrzegłam nieopodal mnie tarczę, którą postanowiłam przejąć. W ostatniej chwili zwinęłam przedmiot sprzed nosa Kapitana, ale coś podcięło mi nogi, przez co zderzyłam się ponownie z asfaltem. Jęknęłam przeciągle, licząc czy aby na pewno mam wszystkie zęby.

Ten dzień był porażką!

Moje kostki oplatała lepiąca sieć i chyba wiedziałam do kogo należała. Spojrzałam z mordem w oczach na chłopaka stojącego za Rogersem i przysięgam, że gdyby spojrzenie mogło zabić byłby już martwy.

- To by było na tyle. Jesteś z siebie zadowolona? - Kapitan poza zakrwawionym fragmentem koszulki wyglądał normalnie, jakby dopiero wyszedł z domu, w przeciwieństwie do mnie.

Moje włosy w większości wydostały się z warkocza, stercząc niechlujnie we wszystkie strony. Pot zmieszany z zaschniętą krwią i brudem oblepiał moją twarz i dłonie. Spadający poziom adrenaliny informował mnie o kilku potencjalnych złamaniach i całej kolekcji nowych siniaków.

- Nawet nie wiesz jak bardzo - odparłam z sarkastycznym uśmiechem, uderzając z całej siły w wewnętrzną część tarczy. Wiedziałam, że metal nie ugnie się pod moim ciosem, ale na dźwięk uderzenia mężczyzna się zatrzymał. Przypatrywał się mi z dystansem, zastanawiając się zapewne co robię. I było to doskonałe pytanie bo sama nie miałam pojęcia.

Grałam na czas w grę, której sama nie rozumiałam. Miałam w swoich rękach Vibranium, które było najtwardszym kruszcem na ziemi i prędzej złamała bym sobie paliczki niż je uszkodziła.

- Młoda to nie jest zabawka.

Huk ponownie rozniósł się z echem w przestrzeni, powodując dezorientacje zebranych. Policja powoli mnie okrążała, zmniejszając stopniowo dystans. Ale to trójka Avengersów odgrywała pierwsze skrzypce. A szczególnie agentka, która bała się konfrontacji ze mną.

- Mała błękitna chusteczka, którą pamiętam sprzed lat - ku zdziwieniu wszystkich zaczęłam cicho śpiewać. Pusty wzrok umiejscowiłam w kobiecie, a myślami wróciłam do przeszłości. - Moja dziewczyna i jej chusteczka mgłą przesłoniły mi świat.

Spokojna melodia wprowadziła dziwną atmosferę. Nikt mi nie przerywał, a wręcz słuchali z zaciekawieniem. Mój wzrok był jednak nieprzerwanie utkwiony w jednej osobę, która doskonale znała tą piosenkę, bo sama mnie jej nauczyła.

- Czy tu, czy tam, po świecie błąkam się sama. Tylko błękitną małą chusteczkę jako pamiątkę dziś mam. Mała, błękitna chusteczka mokra wciąż była od łez, kiedym na wojnę z twego miasteczka odjeżdżałaś na świata kres. Czy tu, czy tam, po świecie błąkam się sama. Tylko błękitną małą chusteczkę jako pamiątkę dziś mam.

Ucichłam, zawieszając na dłuższą chwilę nieobecny wzrok na twarzy kobiety, która nie mogła się mnie już wypierać. Jej oczy, podobnie jak moje, błyszczały od łez, ale mimika pozostała nieugięta. Nawet to wspomnienie nie zniszczyło jej obojętności.

- Вы помните сейчас? [Teraz pamiętasz?]

Nikt poza adresatką nie rozumiał moich słów. A nawet jeśli, to nic to nie zmieniało. Wszystko leżało w jej rękach.

- Я умоляла тебя не оставлять меня одну. [Błagałam, żebyś nie zostawiała mnie samego.] - pociągnęłam nosem, czekając na jakąkolwiek odpowiedź. Chciałam usłyszeć jej głos. - Каждый вечер я зажигал свечу в глазу, надеясь, что если ты увидишь, что я не забыл тебя, ты вернешься. Но ты так и не появился. [Co wieczór zapalałam w oknie świecę, licząc że jeśli zobaczysz, że nie zapomniałam o Tobie, wrócisz. Ale ty nigdy się nie pojawiłaś.]

Czułam na sobie baczne spojrzenia, ale odsuwałam je na bok. Kontrolowałam sytuacje, choć nie w taki sposób jak chciałam. Obiecałam sobie, że jeśli teraz przeprosi, poddam się i odpuszczę. Ale czas uciekał, a z każdą kolejną minutą sieć oplatająca moje nogi traciła swoje właściwości.

- Я сделал это для твоего же блага. [Zrobiłam to dla Twojego dobra.] - odpowiedziała w końcu, ale jej słowa przekreśliły wszystkie pozytywne scenariusze. Spotęgowały mój gniew i tym jednym zdaniem przekreśliła wszystko.

- Сейчас я сделаю что-нибудь для твоего. [Teraz ja zrobię coś dla Twojego.]

Szarpnęłam nogami, rozrywając sieć i wybiłam się, odrzucając tarczę Kapitana w przeciwnym do niego kierunku. Nie popełnię drugi raz tego samego błędu. Będzie musiał poradzić sobie bez niej.

Mężczyzna zacisnął szczękę i sam ruszył w moim kierunku. Oboje mieliśmy już chyba dość tego przedłużającego się starcia. Należało w końcu to zakończyć.

Wyciągnęłam ostatnie sztylety i w odpowiednim momencie uchyliłam się przed ciosem blondyna. Odskoczyłam na bok i odbiłam się od metalowego śmietnika, wykonując salto. W locie wyrzuciłam wszystkie noże, celując kolejno w Natashę, pajączka i strzelających do mnie funkcjonariuszy, który zdawali się być zbyt odważni.

Agentka obroniła zarówno siebie, jak i chłopaka, ale policjanci nie mieli tyle szczęścia. Czworo mężczyzn upadło, mając unieruchomione sztyletami dłonie. Widziałam, jak tuzin kolejnych przygotowuje się do ostrzału i Kapitana, który był pozbawiony już całkowicie swojej cierpliwości.

To miało wyglądać inaczej, ale w życiu nie każde zakończenie musi być szczęśliwe.

Sięgnęłam do buta, wyjmując z niego niewielki ładunek wybuchowy, którego moc nie była jednak taka niewielka. Uśmiechnęłam się triumfalnie, dostrzegając cień strachu na twarzy Rogersa i Romanoff. Uważali zapewne, że jestem szalona i nie mylili się.

Skoro ja miała przegrać, to oni razem ze mną.

Byłam gotowa posłać ich wszystkich w diabli, ale oni zrobili to pierwsi. Poczułam przeraźliwy ból w plecach, a po nim kolejny. Wypuściłam z rąk pudełko, które spadło do studzienki kanalizacyjnej i z zamglonym wzrokiem spojrzałam za siebie. Zaśmiałam się przez łzy, napotykając pajączka trzymającego mój pistolet.

Paradoksalne, nieprawdaż?

Upadłam z ogłuszającym świstem wypełniającym moją głowę. Krztusiłam się, ale to wszystko wydawało się odległe. Słyszałam dźwięk policyjnych syren i karetki. Widziałam otaczające mnie wojsko i Rogersa kłócącego się z jakimś mężczyzną w czarnym płaszczu. W tle przewijał się krzyk Natashy, ale dopiero gdy chłopak w czerwono-niebieskim kostiumie wylądował obok mnie zrozumiałam, że to naprawdę koniec.

Ostatnim co zarejestrowałam był jego uścisk dłoni i poczucie pustki, gdy żołnierze go ode mnie odciągnęli.

Później była już jedynie cisza i ciemność.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro