Rozdział XXVI

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 Mijały dni, w czasie których Morana i Severus próbowali zrozumieć, co właściwie wydarzyło się tamtej listopadowej nocy w klasie obrony przed czarną magią. Ale chociaż głowili się na różne sposoby, nie potrafili znaleźć odpowiedzi na żadne ze swoich pytań – a mieli ich całą listę, w przenośni, a od pewnego momentu nawet dosłownie.

Każde z nich szukało wiedzy na swój sposób, ale często spotykali się, by po prostu pracować razem. Za pierwszym razem próbowali rozmawiać właśnie w sali, którą opiekowała się Hawkins, ale zrezygnowali jeszcze tego samego dnia.

– Ten symbol... jakoś dziwnie na mnie działa – wyznała nauczycielka półgłosem. – To nie strach, tylko... och, sama nie wiem. Niepokój? Kiedy uczę, jakoś o tym zapominam, może chodzi o to, że jest więcej osób, ale gdy jesteśmy tylko we dwójkę...

Severus, słysząc to, tylko pokiwał głową. On również wyczuwał coś dziwnego i również był rozdrażniony tym faktem, chociaż za nic by się do tego nie przyznał.

Po krótkiej naradzie uznali, że dopóki nie przepatrzą dokładnie szkolnych zbiorów, będą spotykać się w bibliotece. Już pierwszego dnia wybrali sobie mały stolik w zacisznym kącie i uznali go za swój. Początkowo każde z nich przychodziło, gdy już uporało się z obowiązkami nauczycielskimi, ale ponieważ z reguły dysponowali podobną ilością wolnego czasu, po prostu zasiadali do pracy równo kwadrans po ósmej i siedzieli, dopóki pani Pince nie kazała im się wynosić. Uczniowie co prawda zerkali na nich ciekawie, ale Mistrz Eliksirów zupełnie się tym nie przejmował – podobnie jak faktem, że przy stole w Wielkiej Sali on i Morana skupiali na sobie już nie tylko uczniowskie, ale również nauczycielskie spojrzenia. A przynajmniej starał się udawać, że go to nie obchodzi. Powtarzał sobie, że ciągle wypełnia misję od Albusa; że zwyczajnie pilnuje, by nie wydarzyło się już nic niepokojącego i dba, aby obecne zagadki znalazły rozwiązanie. Im dłużej jednak próbował sobie to wmówić, tym mocniej przekonywał się, że chodzi o coś jeszcze.

Na tej myśli łapał się zresztą właściwie codziennie – na przykład, gdy słuchał Hawkins tak uważnie, że głuchł i ślepł na wszystko dookoła, a do rzeczywistości wracał, jakby budził się z głębokiego snu. Albo gdy orientował się, że mówi więcej, niż kiedykolwiek wcześniej, tylko dlatego, że próbował za pomocą analogii pomóc sobie w jeszcze lepszym zrozumieniu towarzyszki. A może chodziło o to, że jego wiedza wyraźnie jej imponowała? Za każdym razem, gdy ta irytująco przyjemna myśl pojawiała się w jego głowie, natychmiast wracał do przerwanej pracy, czując się jak skończony głupiec. Bywały jednak i takie chwile – najbardziej krępujące – gdy z zażenowaniem orientował się, że zamiast czytać, zatrzymuje na Moranie wzrok o sekundę czy dwie dłużej, niż wypadało. Wtedy też czym prędzej pochylał się nad swoją książką, w myślach wyzywając się od kretynów. Czasem zerkał jeszcze na boki, by sprawdzić, czy przypadkiem nikt nie widział, jak idiotycznie się zachowuje i niestety w większości przypadków miał wrażenie, że widzą to absolutnie wszyscy.

Ta huśtawka wyczerpywała go i skutecznie ograniczała koncentrację, dlatego gdy lista ksiąg do sprawdzenia zaczęła się bardzo kurczyć – choć od samego początku nie była długa – z prawdziwą ulgą zaproponował, by przenieśli się do jego gabinetu.

– Hogwarcka biblioteka może imponować, owszem, ale... no cóż, moje półki też nie świecą pustkami – argumentował.

– Och, widziałam.

– Gwarantuję ci: najciekawszego jeszcze nie widziałaś. Wiesz, o czym mówię. O rzeczach, których lepiej nie wynosić i nie pokazywać.

– Bo są takie miejsca i takie znaleziska...

– Otóż to. To jak?

– Jeśli o mnie chodzi, możemy iść nawet teraz.

Od tamtego wieczora już bez dalszych konsultacji spotykali się właśnie w gabinecie Mistrza Eliksirów. Kiedy Severus uświadomił sobie, że nie tylko nie krępuje go zapraszanie kogoś w swoje, jak mu się wydawało, zupełnie niegościnne progi, ale i czuje się z tym bardzo dobrze, nie mógł wyjść ze zdumienia. Pamiętał ten moment, gdy zupełnie bez przemyślenia zaprosił Hawkins do siebie po raz pierwszy; emocje, przede wszystkim stres, wciąż były żywe. A teraz? Teraz już nie tylko sama przychodziła do jego gabinetu, ale nawet miała swój ulubiony fotel, w którym rozsiadała się, jak lubiła najbardziej. A był to sposób doprawdy dziwaczny i Snape zwracał na to uwagę już całkowicie bez skrępowania.

– Morano? – zagaił któregoś grudniowego wieczora znad swojej książki, którą od kilku chwil po prostu trzymał, bynajmniej nie czytając.

– Mhm?

– Naprawdę jest ci tak wygodnie?

– Owszem. – Hawkins popatrzyła na niego z rozbawieniem. – A dlaczego pytasz?

Severus uniósł brew.

– Na przykład dlatego, że siedzisz zwinięta jak krewetka – stwierdził, dla kontrastu wyciągając nogi jeszcze dalej w stronę kominka. – Plecy mnie bolą od samego patrzenia.

Hawkins skwitowała tę uwagę wybuchem radosnego śmiechu, który w mrocznych komnatach Mistrza Eliksirów wydawał się być zupełnie nie na miejscu. I może rzeczywiście był, ale samemu właścicielowi zupełnie on nie przeszkadzał. Wręcz przeciwnie.

Bywały dni, gdy poszukiwania odpowiedzi wydawały im się wyjątkowo nużące, jednak z jakiego dziwnego powodu nie chcieli tak po prostu z nich rezygnować. Choć ponure glosariusze symboli, w których, jak im się zdawało, powinna czekać wiedza, leżały rozłożone na stoliku, a w innych księgach zaklęć czekały całe pozaznaczane rozdziały, jakoś nie mogli zacząć. Rozmawiali swobodnie o zupełnie nieistotnych sprawach – albo przeciwnie, o bardzo istotnych, przynajmniej dla nich. Kiedy bowiem atmosfera nieco się rozluźniała i dopadała ich karygodna gnuśność, Hawkins z zainteresowaniem oglądała osobistą pracownię Severusa, rzecz jasna niczego nie dotykając, a on ochoczo odpowiadał na jej pytania, chyba po raz pierwszy w życiu korzystając z tego, że ktoś naprawdę go słuchał. Bo chociaż Morana miała nieco mniejsze pojęcie o eliksirach niż sądził – co przyjął z niejakim rozczarowaniem – temat wyraźnie ją ciekawił. O wiele większym zainteresowaniem zdawała się jednak obdarzać jego biblioteczkę – i tutaj już nie miała skrupułów przed braniem do ręki niemal wszystkiego.

– Balzac, Proust... o rany, nawet Dostojewski! – Nauczycielka śmiało wyjęła oprawiony w skórę tom. – Naprawdę czytasz dużo mugolskiej klasyki.

– Nie samymi księgami zaklęć się żyje. – Severus wzruszył ramionami. – A odnoszę wrażenie, że my, czarodzieje, nie do końca lubimy się z fikcją. Raczej trzymamy się rzeczywistości i jeśli już coś powstaje, to wspomnienia.

– Ale ile w nich prawdy...

– A to inny kociołek.

Kiedy Morana radośnie grzebała po jego biblioteczce, niespodziewanie ujawniła jedną ze swoich największych przywar. Pomimo całego uroku i drobiazgowości w planowaniu miała dosyć swobodny stosunek do porządku – rzeczy, którą Snape uważał za świętość. Śmiało wyciągała po kilka tomów, a potem owszem, wkładała na miejsce, ale niekoniecznie odpowiednie. Którego szczególnie leniwego wieczoru zrobiła mu na półce z książkami taki bałagan, że nawet sama to zauważyła.

– Chyba popsułam układ – stwierdziła, uśmiechając się przepraszająco.

A on, chociaż nawet na widok drobnego nieładu w sali eliksirów dostawał ataku szału, tym razem po prostu nie potrafił się zagniewać. Jedyne na co się zdobył to oszczędne potaknięcie.

– Może przynajmniej poukładam je jakoś sensownie – stwierdził.

– A nie były poukładane sensownie?

– Cóż, nie ma rzeczy, których nie można zrobić lepiej. Zostaw, później się nad tym zastanowię.

Gdy tamtego wieczoru pochylili się nad mrocznymi księgami opisującymi dziwne wypadki, gdzie szukali wyjaśnień tego, co wydarzyło się w Hogwarcie, Severus nijak nie potrafił się skupić. Ciągle unosił wzrok i zerkał na biblioteczkę, na której panował irytujący nieład. Tak się jednak złożyło, że właśnie tam stał wygodny, choć rzadko używany fotel, w którym Morana lubiła siadać, zwinięta jak krewetka i Mistrz Eliksirów doprawdy nie potrafił ocenić, czy patrzy tak na pozostawione byle jak książki, czy też po prostu na nią.

Dopiero wiele miesięcy później uwiadomił sobie, że skłamał. Bo chociaż pozostawione byle jak wolumeny zazwyczaj go irytowały – w klasie do eliksirów czy gdziekolwiek indziej – ten zagracony regał w jego własnym gabinecie, kwintesencja bibliotecznego chaosu, stał całkowicie nieruszony. Proust, Balzac, nawet Dostojewski – dzieła wybitnych pisarzy mugolskiej klasyki leżały nonszalancko, dokładnie tak, jak pozostawiła je Morana tamtego grudniowego wieczoru.

Pracowali wytrwale, mniej lub bardziej intensywnie, szukając odpowiedzi w miejscach, które wydawały im się odpowiednie. Kiedy jednak musieli odkładać kolejne księgi na półki, Severus nagle przypomniał sobie, jak sam szukał czegokolwiek na temat związków polskich czarodziejów z Voldemortem. Wtedy przyszedł moment, w którym uznał, że błądzenie po omacku do niczego go nie zaprowadzi. Teraz, gdy wspólnie z Hawkins szukali odpowiedzi na ich własne pytania, znów doszedł do wniosku, że chociaż tropienie mrocznej zagadki jest zajmujące, szczególnie w takim towarzystwie, zwyczajnie szukają igły w stogu siana.

Jak się okazało, nie tylko on miał takie wrażenie.

– Co za bełkot! – wybuchnęła Morana któregoś wieczoru, patrząc na na ostatnie zdania swoich notatek, które tworzyła przez ostatnie dwa dni.

Severus uniósł głowę i też rzucił okiem na zapiski. Rzecz jasna nic nie dostrzegł, bo Morana pisała jeszcze drobniej niż on, choć wydawało się to niemożliwe.

– Szkoda, że niektórym uczniom nie przychodzi do głowy taka refleksja – stwierdził leniwie, sięgając po filiżankę z niemal całkiem zimną herbatą.

Hawkins uśmiechnęła się, ale na krótko. Najwyraźniej nie była w nastroju do żartów.

– Wiesz, przypomniało mi się, jak razem z mamą i wujkami poszłam szukać grzybów – oznajmiła po chwili. – Znałam się na tym, więc po prostu dostałam swój koszyk i ruszyłam ze wszystkimi. Ale wiedziałam też, że las jest groźny, dlatego nie wchodziłam głębiej, tylko szukałam zaraz przy drodze, nawet gdy wujkowie rozeszli się między drzewami. Bałam się, że się zgubię, albo coś mnie dopadnie.

– Brzmi rozsądnie. Puszczanie dzieciaków samopas po lesie to proszenie się o kłopoty. Grzyby zbiera się jesienią, czyli nie chodziłaś jeszcze do szkoły. Ile miałaś lat, dziesięć?

– Dziewięć, zaczynamy edukację rok wcześniej niż wy, ale to nieważne. Umyka ci puenta. Mam wrażenie, że teraz robię dokładnie to samo, co wtedy: ślizgam się po powierzchni. Udaję, że coś robię, tak naprawdę nie zagłębiając się w temat, a oczekuję rezultatów. Uderzam w ciemno, nawet nie próbując szukać w istocie.

Severus również przymknął swoją książkę, tknięty nową myślą.

– A czy powód jest ten sam? – zapytał półgłosem.

Wtedy Hawkins po raz pierwszy uciekła przed nim spojrzeniem. Najwyraźniej nie bardzo wiedząc co zrobić, znów zajrzała do swoich notatek, chociaż sprawiała wrażenie, jakby nawet ich nie widziała. Zarówno to zachowanie, jak i przedłużające się milczenie, w zupełności wystarczyło za odpowiedź.

Powód, dla którego ciągle kręciła się w kółko był dokładnie taki sam jak wtedy, przed laty na rodzinnej wyprawie na grzyby. Bała się – i z jakiejś przyczyny nie chciała o tym mówić.

Ta rozmowa nie znalazła swojego finału. Morana nie dokończyła myśli i właściwie w ogóle nie powiedziała już zbyt wiele, pogrążona w lekturze jednego z najbardziej opasłych tomów, jakie mieli do dyspozycji, a Severus nie pociągnął tematu, głównie dlatego, że nie wiedział, jakie pytania zadać. Być może powinien powiedzieć coś uspokajającego i nawet przez którą chwilę miał taki zamiar, ale nie umiał znaleźć odpowiednich słów – a kiedy już coś przyszło mu do głowy, brzmiało tak sztucznie i dziwnie, że zwyczajnie wolał milczeć. Bo i co mógł dodać? Że jakoś poznają prawdę? Bez sensu, przecież nikt nie dawał takiej gwarancji. Żeby się nie martwiła? Banał – w dodatku nic nie wnoszący, a więc irytujący podwójnie. Że nikt nie powiedział, że będzie łatwo? Ta odpowiedź była może w jego stylu, ale tym razem nawet w jego głowie brzmiała zbyt bezczelnie, by ją wypowiedzieć. Ostatecznie zdecydował więc, że najlepiej będzie po prostu robić swoje.

Kolejny dzień przyniósł jednak ogromną niespodziankę i trudno było określić, kto był nią bardziej zaskoczony – Snape czy sama Hawkins.

Rankiem spotkali się przy stole, jak zawsze posyłając sobie na dzień dobry krótki uśmiech. Dopiero, gdy zaczęli intensywniej pracować razem zorientowali się, że ich zwyczaje nieco się zmieniły. Severus nie przychodził już do Wielkiej Sali jako jeden z pierwszych, bo rankiem jakoś trudniej było mu się zebrać – być może dlatego, że kładł się spać później, niż zwykle. O wiele więcej czasu spędzał też w łazience, nie wiadomo właściwie dlaczego, więc na śniadaniu zjawiał się tuż przed przybyciem sowiej poczty. Morana z kolei stopniowo przychodziła coraz wcześniej, tłumacząc to faktem, że nie chce już odstawać.

– Tu najwyraźniej mieszkają same ranne ptaszki – stwierdziła, gdy Silwanus dowcipnie zwrócił na to uwagę. – Muszę się dostosować... no i może w ten sposób przestanę podjadać wieczorami, bo za chwilę wszystkie sukienki będę musiała oddać do przeróbki.

– Nonsens, moja droga – żachnął się profesor. – Wyglądasz dokładnie jak w dniu, w którym przybyłaś do Hogwartu, czyli zjawiskowo. Nieprawdaż, Severusie?

Snape potem jeszcze długo wspominał tę rozmowę, gratulując sobie spostrzegawczości. Wiedział jednak, że właściwie powinien dziękować za to, że los wyjątkowo uśmiechnął się do niego; odpowiedzi na niezręczne pytanie pozwolił mu bowiem uniknąć czysty przypadek.

– Włożyłeś rękaw do sałatki, Silwanusie – odparł spokojnie, po czym sięgnął po kielich. Z niewiadomych przyczyn nagle zaschło mu w gardle.

Dzień po rozmowie o wyprawie na grzyby również zasiedli do stołu wszyscy razem, a Severus znów miał wrażenie, że profesor Kettleburn, który we wścibstwie i bezczelności pobijał samego siebie, miał ich na oku. Nim jednak ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, salę wypełnił szum skrzydeł. Nadciągnęła sowia poczta.

Morana wciąż otrzymywała nieprzyjemne anonimy, ale było ich też znacznie mniej, podobnie jak listów do Albusa; nie przytrafił się już żaden wyjec. Choć Severus za każdym razem powtarzał jej, by po prostu wyrzucała wszystkie wiadomości do kosza, nawet nie kłopocząc się ich otwieraniem, ona zawsze rzucała okiem do koperty. Tamtego ranka okazało się, że zapobiegliwość była zbawienna, bo jeden z listów przykuł uwagę na dłużej. Czytając go, Hawkins odłożyła trzymaną w rękach filiżankę, ale poza tym nawet nie drgnęła. Pomiędzy jej brwiami pojawiła się natomiast mała zmarszczka, wyraźny znak skupienia.

– Wyjątkowo interesujące obelgi od jakiegoś kretyna? – zapytał Severus, który obserwował ją kątem oka.

– Akurat nie – odparła, nie odrywając wzroku od tekstu. – Tym razem coś, co może nam pomóc.

Tym razem to Mistrz Eliksirów znieruchomiał.

– Pamiętasz, jak tamtej nocy w listopadzie wspomniałam o kobiecie, od której wypożyczyłam błotnika? – mówiła dalej Morana, odwróciwszy się do niego.

– Tak. Mówiłaś, że to jakaś słowiańska łowczyni.

– I moja znajoma, zgadza się. Właściwie od razu do niej napisałam, zgodnie z sugestią Albusa, ale nie odpowiedziała na żadną moją wiadomość... aż do teraz. Ten list jest właśnie od niej.

– I co pisze?

– Że zgadza się na moją propozycję. Jest gotowa się spotkać, ale tylko w mugolskim Londynie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro