o atramentowych kwiatach, które nie chciały płonąć // meanie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zaczęło się od paru skromnych wersetów, nabazgranych niedbale na skrawku pergaminu. Pożółkły papier miał pozaginane rogi, jego wnętrze zaś dekorowało kilka nierozważnych atramentowych kleksów, które rozwinęły się przed Mingyu, jak kwiaty, kiedy rozchylił brzegi karteczki.

Były też słowa. Smukłe i pochyłe, wypływały spośród atramentowych kwiatów, niczym sylwetki ptaków sunące po tafli jeziora. Było w nich coś o słońcu, było coś o drzewach. Mingyu przyglądał się im przez chwilę, mrużąc oczy w półmroku nie w pełni jeszcze rozbudzonego dormitorium. Nie potrafił ukształtować w głowie możliwego powodu, dla którego ta enigmatyczna, zagadce podobna karteczka miałaby się znaleźć wśród jego rzeczy tego konkretnego grudniowego poranka, zawinięta w materiał pasiastego szalika. A jednak była tu, tkwiła w jego dłoni, blada i dziwnie bezbronna. Smukłe sylwetki słów zdawały się drżeć delikatnie pod jego spojrzeniem, jakby czymś wystraszone. Słońce, drzewa, kwiaty. Labirynt atramentowych ścieżek.

Mingyu nie znał się na słowach. Nie rozpoznał w nich poezji.

Pokręcił głową i schował karteczkę pod poduszkę, postanawiając zajrzeć do niej później. Jednocześnie cały czas głowił się nad tym, w jaki sposób ten zagubiony skrawek pergaminu znalazł się w jego posiadaniu. Może należał do któregoś z kolegów? Może zawieruszył się w bałaganie, trafiając w objęcia cudzego szalika? A może to był żart, koleżeński psikus. Ktoś podrzucił mu tę karteczkę, żeby wywołać trudny do przeoczenia wyraz skonfundowania, który malował się teraz na jego twarzy.

A może to były czary.

Mingyu, ubrany w szatę i z zestawem podręczników pod pachą, raźnym krokiem opuścił pokój wspólny. Tak, to musiały być czary. Tego ranka wszedł w posiadanie rzadkiego magicznego artefaktu, o którym nikt jeszcze nie słyszał, jednego z wielu wciąż niezgłębionych sekretów Hogwartu. I to właśnie jemu, Kim Mingyu, przypadła rola głównego bohatera w tej opowieści. To właśnie jego zamek wybrał na kontynuatora długiej tradycji pełnej niebezpiecznych eskapad i ekscytujących przygód, zawsze ryzykownych, ale i niosących ratunek tym w potrzebie. Co prawda Mingyu nie wiedział jeszcze kogo ma ratować, ani przed czym, był jednak ukontentowany samymi wizjami, które zaczęły zalewać jego wyobraźnię wartką rzeką, zapewniając mu rozrywkę na nudnych zajęciach przez całą resztę dnia. Rozmyślał o zaczarowanych dziennikach, o podejrzanych księgach, znikających i pojawiających się w przypadkowych dłoniach co kilkadziesiąt lat, o wiadomościach pisanych na marginesach bezpańskich zeszytów, nie wiadomo po co i przez kogo, słowem - o wszystkich legendach z udziałem papieru i atramentu, o jakich kiedykolwiek słyszał. Wracając tego dnia do pokoju wspólnego był już niemal przekonany, że przyjdzie mu się zmierzyć z ponownym otwarciem Komnaty Tajemnic, bądź z wyścigiem w poszukiwaniu Kamienia Filozoficznego.

Lecz kiedy godzinę późnej, pośród szumu śnieżycy za oknem i trzaskania ognia w piecyku, już opatulony kołdrą i gotowy do spania, Mingyu ponownie rozwinął tajemniczą karteczkę, atramentowe kwiaty oderwały się od pergaminu i opadły, zmęczone, prosto w jego dłonie. Mingyu poczuł nieuzasadniony smutek. Pozbierał ich czarne płatki i ukrył je pod poduszką. Zasypiając, nie myślał już o przygodach. Myślał o atramentowych kwiatach, sypiących się z nieba, jak płatki śniegu.

Następne były fale. Ciągnęły się przez sfrustrowaną, sfatygowaną powierzchnię pergaminu, jak horyzont atramentowego morza. Pełne ciemnych wirów i spienionych grzbietów, takie to były słowa. Mgliste i sztormowe. A wokół nich bystre sylwetki ptaków, rozplamione na małym papierowym niebie. Krążyły chyżo tuż nad powierzchnią atramentowego morza słów, jakby szukały pośród nich przebłysków lśniących rybich łusek. Mingyu patrzył na pergamin, oczarowany. Znalazł go tego dnia przy śniadaniu. Karteczka po prostu wypadła mu z rękawa szaty, jakby od zawsze tam była i tylko czekała na odpowiedni moment, żeby mu się objawić. Ledwo zdołał ocalić ją przed utonięciem w kubku herbaty. Teraz zaś lustrował wzrokiem każdy milimetr, przezornie kryjąc się za jednym ze zdobiących szkolne korytarze posągów, w obawie, że któryś z kolegów zainteresuje się jego małym sekretem. I nie chodziło tu, bynajmniej, o monopol na przygody. Nie, Mingyu już o nich nie myślał. Wciąż nie rozumiał znaczenia zapisanych na karteczce słów. Teraz jednak rozumiał już, czym są. I otrzymaną w podarku poezją nie zamierzał się dzielić z nikim.

Ale Mingyu nie znał się na wierszach. Nie rozpoznał zaklętego w nich uczucia.

Tego samego wieczora z pergaminu uwolniły się lotne sylwetki ptaków. Kilkoma uderzeniami skrzydeł namalowały w powietrzu nikłe, atramentowe kształty, a potem zgodnie, jednym tchem, opadły Mingyu na otwarte dłonie, jak cofająca się w świetle księżyca fala, gasnąc i zamierając w zimowej ciszy uśpionego dormitorium. I znów smutek i znów dziwne ukłucie w sercu. Mingyu pogładził palcem drobne skrzydełka jednego z ptaków. Zastanawiał się, co sprawia, że atramentowe obrazy odrywają się od papieru i czemu ich żywot poza terytorium wiersza trwa zawsze tak krótko. Zastanawiał się też nad wieloma innymi kwestiami. Był ciekaw, kto jest autorem tych wierszy. Próbował go sobie nawet wyobrazić, jednak ilekroć przymykał powieki widział tylko usychające atramentowe kwiaty. Co je tak przygnębiało? I co odbierało ptakom siły do lotu? Mingyu pozwoliłby im ożyć na dłużej, gdyby tylko wiedział jak. Próbował nawet przy użyciu różdżki i paru prostych zaklęć wskrzesić zmarnione atramentowe stworzenia, było w nich jednak coś, co opierało się jego czarom. Coś silniejszego, niż amatorska, uczniowska magia.

Mingyu pozbierał ptaki i kwiaty, i ukrył je w kieszeni szlafroka, który naciągnął na ramiona, po ciuchu wygrzebując się z łóżka. Jeśli miał się czegokolwiek dowiedzieć na temat tej sprawy, musiał najpierw odkryć sposób, w jaki nowe karteczki pojawiały się co rano wśród jego rzeczy. W tym celu chwycił pod pachę kołdrę i zawlókł ją na środek dormitorium, moszcząc sobie miejsce tuż przy ulokowanym w centrum pomieszczenia piecyku. Robił, co mógł, żeby nikogo nie obudzić, ale jednocześnie mieć oczy dookoła głowy. W tym momencie każdy z kolegów wydawał mu się podejrzany. Mingyu nie mógł biernie czekać na kolejny dzień zagadek, zamierzał nakryć żartownisia na gorącym uczynku. Siedząc przy piecyku miał ogląd na całe pomieszczenie. Jeśli więc któryś ze współlokatorów spróbowałby wstać, on natychmiast by to zauważył. Był pewien, że żaden z nich się na to nie zdecyduje. W ten sposób zamierzał przeprowadzić łatwy test na odkrycie źródła nowych karteczek. Jeśli rano żadnej nie znajdzie, odpowiedź będzie prosta – winowajca znajduje się w tym pokoju. Jeśli jednak, jakimś sposobem, karteczka mimo wszystko się pojawi... to będzie oznaczało, że Mingyu ma prawdziwą zagadkę do rozwiązania. I być może tej nocy zdobędzie wskazówki, które mu w tym pomogą.

Tak przynajmniej myślał, nim zasnął.

Kiedy otworzył oczy było już jasno. Ogień dogasał w piecyku. Kark bolał go od spania w dziwnej pozycji. Mingyu pokręcił głową na boki i aż podskoczył na widok stojącego obok kolegi.

Seungkwan spoglądał na niego z wyrazem głębokiego politowania na twarzy.

- Spóźnisz się na śniadanie – powiedział, a Mingyu zerwał się na równe nogi, niemal się przy tym wywracając, splątany własną kołdrą. Seungkwan obserwował jego zmagania z grawitacją w milczeniu, jakby rozważając, czy w ogóle warto to komentować. A potem jego wzrok sfrunął ku podłodze. – Co to takiego? – zapytał, i nim Mingyu zdążył zareagować, porwał leżącą na ziemi, sfatygowaną karteczkę.

- To jest... nic! – zawołał Kim, sprawiając, że brew Seungkwana powędrowała w górę. Chłopak przez krótką chwilę ważył w dłoni losy kolegi, po czym bezceremonialnie rozłożył karteczkę. Jego wzrok przebiegł szybko po zapisanych na niej słowach. Mingyu wyplątał się wreszcie z kołdry i zajrzał mu przez ramię.

Tego poranka otrzymał w prezencie kosmos. Niewielka przestrzeń pergaminu w jakiś mistyczny sposób pomieściła w sobie całe konstelacje gwiazd, całe roje komet i układy planet. A pośród nich ciemną wstęgą wiły się słowa, lśniąc łagodnie, niczym czarna siostrzana rzeka Drogi Mlecznej. Mingyu chłonął ten widok, urzeczony, raz po raz powtarzając w głowie treść wiersza, który zdawał się dryfować pośród atramentowych rozbłysków gwiazd i zawirowań planet, zawieszony w próżni, samotny, piękny. Nawet Seungkwan na dłuższą chwilę zamilkł, zdumiony zawartością niepozornej karteczki. Kiedy w końcu się odezwał, jego spojrzenie było inne.

- Ty to napisałeś? – zapytał, ale Mingyu pokręcił głową.

- Dostałem. Nie wiem od kogo – przyznał, dochodząc do wniosku, że teraz i tak nie ma już co udawać. Jego sekret się wydał. Seungkwan zrobił zdumioną minę, jeszcze raz zerknął na kartkę, po czym złożył ją i oddał Mingyu.

- W takim razie masz ujmującego adoratora – powiedział. W kącikach jego ust błąkał się uśmiech. – To najpiękniejszy wiersz miłosny, jaki w życiu czytałem. – Po tych słowach poklepał kolegę po ramieniu, i chwilę później opuścił dormitorium.

Mingyu jednak jeszcze przez długi czas stał nieruchomo w opustoszałym pomieszczeniu, jedną dłonią nieświadomie muskając ukryte w kieszeni szlafroka kwiaty i ptaki, w drugiej zaś trzymając cały wszechświat. Słowa Seungkwana wciąż krążyły mu po głowie, jak zatopione w ciemności, obijające się o szybę ćmy. Wiedział, że karteczki zawierały wiersze. Wiedział też, że drzemią w nich uczucia.

Ale Mingyu nie znał się na uczuciach. Nie rozpoznał w nich młodzieńczego zakochania.

A teraz stał samotnie w pustym dormitorium, w rękach trzymając nie kosmos, ale czyjeś serce.

I nie miał pojęcia, co z nim zrobić.

*

Wonwoo nerwowo przygryzł końcówkę pióra. Słowa znów nie układały się po jego myśli. Dryfowały swobodnie po ciemnych wodach opustoszałego pokoju wspólnego, jakby w jakiś tajemny sposób zestrojone z płatkami śniegu, wirującymi za oknem. Dzikie, chłodne i niepokorne. Wonwoo w żaden sposób nie był w stanie nad nimi zapanować. To już któryś wieczór z rzędu siedział samotnie w nikłym blasku kominka, zdeterminowany wreszcie napisać choć jeden wiersz, który by go zadowolił. Słowa jednak nie zamierzały mu się podporządkować. Kiedy on próbował ułożyć je w równe, zgrabne wersety, one rozrastały się głupio i dziwnie po pergaminie, własnowolnie zakładając kwiatowe ogrody na pożółkłej powierzchni papieru. Kiedy on starał się zachować odpowiedni rytm, one rozlatywały się na wszystkie strony, niczym dzikie nadmorskie ptaki. Kiedy on usiłował zliczyć je i ponazywać, jak gwiazdy na niebie, one rozsypywały się migotliwie, tworząc nowe, zmyślone galaktyki. Wonwoo miał tego serdecznie dość. A mimo to wciąż pisał. Inaczej nie potrafił.

- Ten też skończy w kominku? – odezwał się głos i Wonwoo wzdrygnął się, zaskoczony. Pospiesznie pozbierał rozsypane, zapisane w połowie kartki, chowając je przed zaciekawionym wzrokiem kolegi, po czym spojrzał na siadającego w fotelu Juna z najbardziej stoicką miną, na jaką było go stać.

- Palę te, które najmocniej mnie frustrują – odparł ze wzruszeniem ramion. – Nie ma sensu trzymać tak kiepskich tworów.

Jun przez chwilę milczał, patrząc w ogień. Miał na sobie piżamę i szlafrok, a jego włosy sterczały na wszystkie strony. Mimo to, coś w tym obrazku nie pasowało. Oczy Juna wydały się Wonwoo zdecydowanie zbyt ożywione, jak na tę nieludzką porę. Zupełnie, jakby tylko czekał, żeby się tu zjawić i nakryć go na kolejnej bezsennej nocy pełnej nikomu niepotrzebnych wierszy. Wonwoo naciągnął rękawy swetra na zmarznięte dłonie. Milczenie kolegi go krępowało.

- Kiedyś napiszę coś dobrego, coś na serio – powiedział. – Na razie to tylko takie bzdurne skrawki myśli, wszystkie mogłyby skończyć w kominku. – Chciał brzmieć możliwie jak najbardziej obojętnie, ale Jun pokręcił głową. Na jego oświetlonej dziwnym, zimowym światłem twarzy pojawił się przekorny uśmiech.

- Mówi się, że rękopisy nie płoną – odparł, odrywając wreszcie wzrok od kominka i spoglądając Wonwoo w oczy. – I myślę, że twoje wiersze w końcu trafią do osoby, dla której je napisałeś...

- Nie napisałem ich dla nikogo – zaprotestował Wonwoo, zdecydowanie zbyt szybko i gwałtownie, żeby zabrzmiało to naturalnie. Jun odpowiedział mu uśmiechem, po czym ziewnął przeciągle i wstał z fotela.

- Lepiej idź już spać, wiele dzisiaj nie stworzysz – powiedział jeszcze na odchodnym, chwilę później znikając za drzwiami prowadzącymi do dormitoriów.

Wonwoo jeszcze przez jakiś czas siedział samotnie w ciszy zimowego wieczora, w zamyśleniu spoglądając za okno. W końcu spuścił wzrok i wziął do ręki jedną z zapisanych karteczek. Wiersz pełen śniegowych płatków. Po chwili namysłu wrzucił ją w ogień i patrzył, jak śnieżynki topnieją wśród płomieni. Miał nadzieję, że jego uczucia stopnieją wraz z nimi.

*

Uczucia jednak, podobnie jak słowa, żądzą się własnymi prawami. I tak, ani szybsze bicie serca, ani trzepotliwe ćmy zauroczenia w żadnym stopniu nie ustąpiły, kiedy następnego dnia na dziedzińcu Wonwoo wychwycił wzrokiem znajomą sylwetkę pewnego Puchona. Zgodnie ze słowami Juna, palenie wierszy w żaden sposób mu nie pomogło. Bo jedyne, co topniało, to jego serce. Wonwoo nie był jednak typem osoby, która daje się ponieść tego rodzaju uczuciom. Nie fantazjował o swoim obiekcie westchnień, ani nie łudził się, że kiedykolwiek do niego zagada. Traktował swoje uczucia jako coś, co po prostu mu się przydarzyło i co musi znieść z właściwą sobie godnością. Po to właśnie pisał te głupie miłosne wiersze. Miał nadzieję, że jeśli zamknie w nich wszystkie swoje uczucia, one nie ulecą w świat i pozostaną w swoich klatkach, aż samoistnie uschną.

Tak przynajmniej myślał do momentu, w którym Mingyu zrobił najgłupszą rzecz, jaką można sobie wyobrazić i odczytał jeden z jego wierszy, stojąc pośrodku zatłoczonego dziedzińca i używając zaklęcia sonorus. Jego głos poniósł się echem wśród uczniów, skupiając na sobie wiele ciekawskich par oczu i uszu. Po bruku rozlały się słowa. Słowa migotliwe, słowa tajemne. Słowa, które powinny były spłonąć zeszłej nocy w kominku i nigdy nie ujrzeć światła dnia.

W tamtej chwili Wonwoo zrobił dokładnie to, co każdy na jego miejscu by zrobił.

Spanikował.

Nie zdążył nawet pomyśleć, co zamierza, a Mingyu już leżał parę metrów dalej, pod murem zamku, zakopany po czubek głowy w śniegu, uderzony mocą jego zaklęcia. Wszystko wydarzyło się tak szybko, że zdezorientowany tłum uczniów nie był w stanie nawet zlokalizować źródła ataku. Wonwoo rozejrzał się, zszokowany, po czym prędko schował różdżkę i pobiegł w stronę przeklinającej głośno kupy śniegu, na którą składał się w tej chwili obiekt jego westchnień.

- Hej, nic ci nie jest? – zapytał niepewnie, przestępując z nogi na nogę i zastanawiając się, czy powinien wyciągnąć rękę i pomóc mu wstać. Mingyu pluł śniegiem, a twarz całą miał w białym puchu. Wonwoo nie miał pojęcia, skąd chłopak wziął jego wiersze, ani tym bardziej, czemu postanowił tak go upokorzyć, czytając je wszystkim na głos. W tej jednak chwili stanowił tak żałosny widok, że litość wzięła górę nad złością i Wonwoo pomógł mu wygrzebać się z zaspy. Kiedy Mingyu stanął już na nogi, chłopak zaczął otrzepywać go ze śniegu, wcale niedelikatnie, aż jego szata znów zrobiła się czarna, a szalik odzyskał swoje żółte paski. Puchon pomachał głową na boki, strzepując pozostały śnieg z włosów. Wyglądał jak wielki pies, przemoczony po zimowym spacerze. Jego wzrok wreszcie spoczął na Wonwoo. Był uważny, zaciekawiony, a nawet dziwnie badawczy. Przyprawił Wonwoo o gęsią skórkę.

- To ty mnie zaatakowałeś? – zapytał Mingyu. Wonwoo naciągnął rękawy szaty na dłonie i odwrócił wzrok.

- Cóż...

- Więc jesteś autorem wierszy – bardziej stwierdził, niż zapytał i było w tonie jego głosu coś takiego, że Wonwoo mimowolnie znów na niego zerknął. Mingyu się uśmiechał. Starszy poczuł, jak miękną mu kolana. Nie pisał się na to. To nie było fair. – Nie wiedziałem, jak cię odnaleźć, więc uznałem, że przeczytam je publicznie i może sam się ujawnisz.

Wonwoo chciał mu powiedzieć, jak durny to był pomysł, jak bardzo go upokorzył, jak nie posiada za grosz dyskrecji, ale wszystkie te zarzuty stopniały mu w ustach, kiedy oczy Mingyu zamigotały urokliwie, jak te głupie gwiazdy z głupiego wiersza, który powinien był spłonąć, a nie trafić w cudze ręce, zwłaszcza, te konkretne.

- Chciałem ci tylko powiedzieć, że są naprawdę piękne.

Wonwoo o mały włos się nie uśmiechnął. Zdołał opanować ten odruch w ostatniej chwili. Pod kamienną twarzą i chłodnym spojrzeniem skrył całe galaktyki wdzięczności. Wzruszył ramionami z nieco wymuszoną nonszalancją.

- Jasne, że są. Innych nie piszę – odparł, przecząc wszystkiemu co kiedykolwiek na temat swoich wierszy twierdził.

Mingyu podrapał się po głowie. Inaczej wyobrażał sobie autora tych wierszy. Myślał, że będzie miał jasne, rozmarzone oczy i miękkie spojrzenie. Tymczasem stojący przed nim Krukon wpatrywał się w niego kamiennym wzrokiem. Jego oczy przypominały dwa czarne onyksy. Jego twarz wyglądała, jak piękna, marmurowa maska. Mingyu nie miał pojęcia, czemu ktoś taki miałby pisać dla niego wiersze.

Puchon ukrył czerwone od śniegu, zmarznięte dłonie w kieszeniach szaty i odchrząknął. Skoro już dotarł aż tu i odnalazł poetę, mógł równie dobrze zapytać.

- A wysłałeś mi je dlatego, że...

- Nudziłem się – wszedł mu w słowo Krukon, zupełnie zbijając Mingyu z tropu. – Więc postanowiłem przeprowadzić eksperyment – dodał po chwili, z niejakim zadowoleniem obserwując, jak wielkie są oczy Mingyu, kiedy jest zdumiony. To nie tak, że cieszyło go jego zagubienie. Po prostu Wonwoo miał w tej chwili przewagę. Przez ogólny chaos sytuacji (i może też trochę przez te duże, brązowe oczy) połączenie w głowie faktów zajęło mu chwilę dłużej, niż zazwyczaj, ale teraz był już na wygranej pozycji. Wiedział dokładnie, co się musiało wydarzyć, wiedział, że wiersze nie trafiły do Mingyu przez pomyłkę, i że ten elegancki, luksusowy atrament w zdobnej buteleczce, który dostał od Juna na święta, również nie był przypadkiem. Wiedział też, że Mingyu nie ma pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi, i że przyjmie każdą wersję zdarzeń, jaką Wonwoo mu przedstawi.

Słowem, starszy miał w swoim posiadaniu całą artylerię informacji, których mógł użyć, żeby wyjść z tej krępującej sytuacji obronną ręką. Nic nie mogło mu już w tym przeszkodzić.

No, może prócz tego delikatnego cienia rozczarowania, który ukradkiem zagościł w spojrzeniu Puchona, niemal wytrącając Wonwoo ze scenariusza, który sobie wymyślił. Nie mógł się jednak ugiąć. Nie mógł porzucić honoru i tak po prostu przyznać się przed stojącym przed nim chłopcem, że czasami sekretnie obserwuje go na szkolnych korytarzach, żeby potem ubierać jego uśmiechy i spojrzenia w atramentowe bukiety kwiatów. Nie mógł tak po prostu powiedzieć mu, że co wieczór wspomina tych kilka lekcji zielarstwa, podczas których dzielili stół roboczy (Mingyu pewnie nawet tego nie pamiętał). Nie mógł, po prostu nie mógł wyznać, że najzwyczajniej w świecie go lubi. To wykraczało poza skalę jego poetyckiej wyobraźni.

Postanowił więc zrobić to, co zawsze szło mu całkiem nieźle. Zmyślać.

- Wszedłem w posiadanie zaczarowanego atramentu i postanowiłem przetestować jego działanie – wyjaśnił, wzrok asekuracyjnie zawieszając nie na twarzy Mingyu, ale na bliżej nieokreślonym punkcie ponad jego prawym ramieniem. Ta część opowieści nie była całkowitą bujdą. Naprawdę miał magiczny atrament i naprawdę przetestował jego działanie. A że nieświadomie i nie z własnej woli – tego Mingyu już wiedzieć nie musiał. – Cała niezwykłość tego atramentu polega na tym, że wiadomość po spaleniu trafia do adresata.

Mingyu uniósł brew.

- I tym adresatem jestem ja? – zapytał, wciąż przepełniony dziwnie niewinnym zdumieniem. Wonwoo jednak już miał na to gotową odpowiedź.

- Uznałem, że najlepszym sposobem na sprawdzenie skuteczności atramentu będzie wybranie kogoś zupełnie przypadkowego, najlepiej z innego domu, tak żeby przy okazji przetestować zasięg wiadomości – odpowiedział rzeczowym tonem, brzmiąc dość profesjonalnie i przekonywująco nawet dla własnych uszu. To był plan idealny i Wonwoo w duchu gratulował sobie własnego geniuszu. Mingyu nie był wcale bystrzejszy, niż na to wyglądał – złapał haczyk od razu, można to było łatwo poznać po zmarszczce skonfundowania, która powoli zniknęła spomiędzy jego brwi, ustępując miejsca wyrazowi zamyślenia. Wonwoo wszystkich przechytrzył. Przechytrzył Juna (z którym zamierzał się rozprawić, jak tylko wróci do pokoju wspólnego) i jego wtrącanie się w cudze sprawy, przechytrzył Mingyu (który chyba naprawdę był rozczarowany) i jego niewinną łatwowierność. Przechytrzył nawet samą magię.

I teraz, kiedy już zaprzepaścił jedyną szansę na umówienie się z chłopcem, który mu się podoba, mógł już spokojnie i z czystym sumieniem wrócić do samotniczego pisania o nim wierszy. Bezpiecznie i na odległość. Z dala od ognia i bajeranckiego atramentu. Z dala od Mingyu.

- Więc... - odezwał się wreszcie młodszy, wciąż w trakcie zbierania myśli. Zerknął na Wonwoo raz, drugi, aż w końcu na dłuższą chwilę zatrzymał na nim spojrzenie. – Jestem twoim obiektem badawczym...?

To pytanie nie zabrzmiało zbyt dobrze, ani zbyt miło. Wonwoo mimo woli przygryzł nerwowo wargę. Być może jego plan wcale nie był taki genialny...

- Cóż...

- W takim razie – wszedł mu w słowo Mingyu, najwyraźniej pogodziwszy się z rolą, jaka przypadła mu w tej opowieści. Puchon wyprostował się nieco, dopiero teraz korzystając ze swojego wzrostu, żeby spojrzeć na Krukona z góry. – Żądam zapłaty – oznajmił stanowczym tonem. Tego się Wonwoo nie spodziewał. Zdumienie na moment wkradło się na jego twarz, nim zdążył je opanować. Sądził, że Mingyu po prostu poczuje się urażony i nie będzie chciał więcej mieć z nim nic wspólnego. A tu proszę, Puchon postanowił jeszcze zrobić na tym interes! Wonwoo przez chwilę wahał się, jak zareagować, ale koniec końców zadecydował, że powinien pójść młodszemu na rękę. Wystarczająco już go dzisiaj oszukał.

Po chwili namysłu skinął więc głową, wzrok wciąż wbijając w przestrzeń ponad ramieniem Mingyu.

- Okej, a czego chcesz? – zapytał odrobinę opryskliwie, mając nadzieję, że młodszy odczyta to jako sygnał, żeby nie prosić o zbyt wiele. Puchon uniósł do góry karteczkę, z której wcześniej odczytał jeden z wierszy. Wiersz pełen płatków śniegu. Papier zafalował w jego dłoni, kiedy Mingyu się uśmiechnął.

- Zaczarowanego atramentu.

*

Mingyu miał co najmniej kilka powodów, żeby nie ufać Wonwoo.

Pierwsze, co wydało mu się dziwne, to fakt, że Krukon nawet nie spytał o szczegóły pojawiających się w posiadaniu Mingyu wiadomości. Nie interesowało go jaką drogą do niego docierały, ani o jakich porach. Nie chciał zbadać dokładnie ich wyglądu po ryzykownej podróży przez ogień, ani sprawdzić, czy treść pozostała taka, jaką ją zapisał. Nie ciekawiło go dosłownie nic, prócz tego, że karteczki faktycznie dotarły do Mingyu. I nawet nie wydawał się z tego faktu zadowolony. Co za badacz nie cieszy się z powodzenia własnego eksperymentu?

Zastanawiająca była też jego reakcja, kiedy Mingyu zaczął czytać wiersz na głos. Nie była to najbardziej subtelna metoda zwrócenia na siebie uwagi, Puchon o tym wiedział. Ale patrząc na to, co stało się potem, Wonwoo również do subtelnych nie należał. Ledwie parę słów wybrzmiało w zimowym powietrzu dziedzińca, a Mingyu już leżał pod murem, rozbrojony i krztuszący się śniegiem. Zachowanie Krukona nie miało za grosz sensu.

Wonwoo zdradziła też jego własna twarz. Może i przypominała piękną marmurową maskę, ale nawet kamień nie był w stanie przesłonić subtelnych, płochych rumieńców na jego policzkach, które można było oczywiście wytłumaczyć panującym na dziedzińcu zimnem. Coś jednak Mingyu mówiło, że chłodne powietrze nie miało z tym nic wspólnego.

A prócz tego wszystkiego pozostawało jeszcze zasadnicze pytanie - kto normalny wysyła własne, intymne wiersze zupełnie przypadkowej osobie?

Mingyu może i nie znał się na poezji, może i nie znał się na słowach. Może też niewiele wiedział na temat uczuć, które Seungkwan bez trudu odnalazł między wersami kosmicznego liryka. Był jednak pewien, że tego zimowego poranka w oczach Wonwoo mieszkały wiersze. Patrzył nimi na Mingyu i zdawało się, że chciałby nimi również mówić. Coś mu w tym jednak przeszkadzało, coś blokowało go, tak jakby wszystkie lotne wersety pozamykał w klatkach i wyrzucił klucze.

Puchon postanowił pomóc mu je odnaleźć.

A w tym celu potrzebował wsparcia zaczarowanego atramentu.

*

Zaczęło się od zwiniętej papierowej kulki. Wonwoo znalazł ją w piórniku podczas wyjątkowo nużącej lekcji historii magii. W pierwszej chwili pomyślał, że ktoś mu ją po prostu podrzucił. Na tych zajęciach niemal każdy wznosił się na wyżyny spowodowanej nudą kreatywności (jak na przykład czarowanie kredy i tworzenie na tablicy artystycznych sprośnych kompozycji, które potem należało zmazać, nim profesor odwróci się w tamtą stronę), tak więc niespodziewana wiadomość od któregoś z towarzyszy niedoli nie byłaby niczym dziwnym. Wonwoo rozejrzał się czujnie na boki, ale nie dostrzegł nic podejrzanego (a przynajmniej nic podejrzanego, co związane by było z jego osobą), więc wyciągnął kulkę z piórnika i rozwinął papier. Na zmaltretowanej i jakby nieco okopconej karteczce widniały tylko dwa słowa.

Wonwoo wpatrywał się w dosadne, lśniące czarnym atramentem miłego dnia!, na moment zapominając o całym otoczeniu.

A potem szybkim ruchem zgniótł kartkę i ukrył ją z powrotem w piórniku. Jego serce biło trzy razy za szybko, a policzki piekły nieprzyjemnym gorącem.

Wonwoo doskonale wiedział, kto był nadawcą wiadomości. I jego dzień nie stał się dzięki niej, bynajmniej, miły. Wraz z końcem lekcji Krukon jak błyskawica wystrzelił z sali, byle tylko jak najszybciej dostać się do dormitorium, ukryć papierową kuleczkę na dnie swojego kufra i nie mieć z nią już więcej nic wspólnego

Ale to był dopiero początek.

Następny był papierowy samolocik. Wleciał przez okno i wylądował Wonwoo na kolanach, kiedy siedział w bibliotece i usiłował skupić się na nauce. Chłopak rozejrzał się na boki i z wahaniem rozłożył papier. Wielkie i jakby uśmiechnięte jak się masz? przywitało go lśniącą czernią atramentu, którego nie powinien był nigdy oddawać w ręce tego upierdliwego Puchona.

Wonwoo nie był pewien zamiarów Mingyu. Czy postanowił się na nim zemścić? Czy chciał go znów upokorzyć? Czy też najzwyczajniej w świecie bawił się swoim zdobycznym atramentem? Niezależnie od powodu, Wonwoo miał względem wybryków Mingyu bardzo prosty plan. Zamierzał je zignorować. Przecież w końcu musiało mu się znudzić, prawda?

Ale Mingyu się nie nudził.

Z jednej wiadomości dziennie zrobiły się, dwie, trzy, pięć, aż Wonwoo zaczął spodziewać się papierowych kulek, świstków i samolotów na dosłownie każdym kroku. Jeden liścik znalazł w bucie, inny pod poduszką, kolejnym prawie się udławił, bo leżał na półmisku z jedzeniem, idealnie imitując klopsika.

Krukon poważnie zirytował się, kiedy podczas lekcji eliksirów na powierzchnię jego bulgoczącego kociołka wynurzyła się niespodziewanie cała flota papierowych statków, strasząc stojącą obok dziewczynę i niemal wpadając w ręce profesora. Wonwoo ledwo zdążył je wszystkie wyłowić i ukryć w kieszeni, nim nauczyciel przyszedł sprawdzić, co to za zamieszanie. Wyszedł z lekcji z poparzonymi palcami i mokrą szatą, wściekły i żądny odwetu. Kiedy jednak znalazł zaciszny kąt w mało uczęszczanym korytarzu i zgrzytając zębami rozwinął karteczki, jego złość momentalnie wyparowała. Wonwoo cały nieco oklapł, jakby odrobinę zapadł się w sobie, spoglądając na te frustrująco niewinne wiadomości i nie mogąc więcej wykrzesać z siebie chęci mordu.

Bo miał przed sobą kwiaty.

Patrzył na swoje własne rysunki. Nabazgrane niedbale, ku ozdobie wierszy, ku lekkości serca. Zamknął w nich tyle samo uczuć, co w słowach, które im towarzyszyły. A teraz one wróciły do niego, nadesłane przez osobę, z powodu której powstały.

Wonwoo delikatnie przesunął palcem po atramentowych kwiatach. Wydawały się takie kruche pod jego dotykiem. A mimo to przetrwały już dwa pożary. Mingyu musiał z jakiegoś powodu je przechować i wkleić do swojego liściku.

Krukon złożył karteczkę i westchnął bezsilnie. Jego serce znów biło zdecydowanie zbyt szybko i wcale mu się to nie podobało. Każdą kolejną wiadomością Mingyu coraz mocniej rujnował jego misterny plan. Nie było w nich nic wielkiego, ot błahostki, powitania, pytania o samopoczucie, życzenia dobrej nocy. Były proste, banalne, urokliwe. Ciepłe. Dokładnie takie, jak uśmiechy Mingyu, które Wonwoo czasem skradał wzrokiem, potajemnie obserwując go na szkolnych korytarzach. Nie miał pojęcia, jak się zachować teraz, kiedy nagle z jakiegoś powodu właściciel tych uśmiechów zaczął mu je własnoręcznie doręczać w postaci małych karteczek zapisanych zaczarowanym atramentem. Wonwoo wręcz czuł, jak jego serce mięknie wraz z każdą taką wiadomością i totalnie go to przerażało. Bo może i kochał się w Mingyu, ale kochał się w nim zawsze na odległość. Zawsze z niewidocznego kąta korytarza, zawsze podczas samotnych, bezsennych nocy. Nie wiedział, co robić, kiedy jego głupie uczucia wylewały się z niego na każdym kroku, a serce galopowało szaleńczo na sam widok osmalonej kulki papieru.

Mógł, oczywiście, zażądać od Mingyu, żeby przestał go nękać. Myślał o tym co najmniej dwadzieścia razy dziennie, myślał o tym, kiedy się budził i kiedy zasypiał, myślał, kiedy dostawał nową wiadomość i kiedy jej nie dostawał. Mógł iść mu nawymyślać. Mógł zażądać zwrotu atramentu. Mógł, ale nie był w stanie. Nie dałby rady stanąć przed Mingyu i spojrzeć mu w oczy, nie po raz drugi, nie po tych wszystkich uroczych liścikach, które z jakiegoś powodu od niego otrzymał. To po prostu wykraczało daleko poza jego możliwości. Wonwoo zachowywał się dokładnie przeciwnie, niż nakazywała logika. Im więcej liścików otrzymywał, tym bardziej Mingyu unikał.

Skoro spotkanie twarzą w twarz było poza konkurencją, Wonwoo zaczął oczywiście rozmyślać też o zaczarowanym atramencie. Co prawda po tym wszystkim, co się z jego powodu wydarzyło, chłopak nie chciał już nigdy więcej mieć z nim do czynienia, ale dramatyczna sytuacja wymagała dramatycznych środków i koniec końców, przełykając własną dumę, zapytał Juna, czy aby nie ma w zanadrzu więcej tego specyfiku, którym zrujnował mu życie.

Jun jednak, z niejaką satysfakcją czającą się w kącikach oczu, pokręcił głową.

- To był prezent od rodziny z Chin. Dostałem tylko jedną buteleczkę – oznajmił dziwnie radosnym tonem, za który Wonwoo miał ochotę uderzyć go w brzuch. Dość mu już jednak narobił wyrzutów za całą tę sprawę, żeby wiedzieć, że Juna to nie rusza. Był z siebie absurdalnie wręcz zadowolony, patrząc na smętną, zbolałą minę przyjaciela, zupełnie jakby pławił się w jego niedoli. Pewnie zdawało mu się, że zrobił coś dobrego, podstępem doprowadzając do wysłania wierszy. Nic bardziej mylnego.

Wonwoo westchnął, zrezygnowany i zapadł się w fotel. Jego jedyna nadzieja właśnie pękła, jak mydlana bańka. Jun wciąż przyglądał mu się uważnie, bardziej chyba rozbawiony, niż zmartwiony jego nieszczęściem.

- Jak jesteś taki zdesperowany, to wyślij mu sowę – zaproponował, ale Wonwoo natychmiast pokręcił głową.

- Nie jestem zdesperowany – zaprzeczył, choć obaj wiedzieli, że to kłamstwo. – Poza tym nie chcę, żeby dostał wiadomość ode mnie w sali pełnej ludzi... - Jun zaśmiał się na te słowa i pokręcił głową z niedowierzaniem.

- Ty ciągle dostajesz wiadomości od niego w sali pełnej ludzi! Prawdę powiedziawszy, dostajesz je w każdym możliwym miejscu, o każdej możliwej porze...

- Niby tak, ale...

- Uwierz mi, nie robiłby tego, gdyby mu nie zależało – wszedł mu w słowo Jun, unosząc znacząco brew.

- Zależało na czym? – zapytał Wonwoo, na co jego przyjaciel wywrócił oczami.

- Jak na geniusza jesteś strasznie tępy, wiesz... - odparł Jun, nie zwracając uwagi na poirytowaną minę przyjaciela. – Mingyu nieustannie łazi po szkole z incendio na końcu różdżki i już kilka razy podpalił dywan, a raz niemal podpalił siebie, i to wszystko dlatego, że wysyłał listy do ciebie, a ty wciąż uparcie twierdzisz, że robi to z nudów? Twoja wyobraźnia faktycznie jest niesamowita.

Wonwoo się zasępił. Nie dlatego, że Jun miał rację, ale dlatego, że Wonwoo nie wiedział, co z tym faktem uczynić. Znacznie łatwiej było złościć się na Mingyu o uczucia, które w nim wywoływał, niż stawić im czoła. Przecież nie mógł tak po prostu do niego pójść i powiedzieć, że jemu też zależy. Że on też ma w zanadrzu jeszcze naręcze niewysłanych wierszy i listów. Że on też byłby w stanie dla Mingyu podpalić niejeden szkolny dywan.

A listy były coraz gorsze. Kiedy z zimowego nieba zaczął padać deszcz, a otoczenie zrobiło się szare i nieprzyjemne, Mingyu przysłał mu atramentowe śnieżynki. Kiedy zaś chmury przesłoniły blask nocy, Wonwoo otrzymał w prezencie swoje własne zmyślone planety i konstelacje. Piękno tych drobnych gestów, za każdym razem osiadało na sercu starszego, jak migotliwy gwiezdny pył, którego już nie miał siły czy ochoty zdmuchiwać.

A potem nadszedł ten jeden dzień w szklarni, kiedy przesadzana przez Wonwoo roślina niespodziewanie rozwinęła jeden z uśpionych pączków, tylko po to, żeby ukazać mały, papierowy kwiat. Wyglądał tak pięknie i ulotnie, że chłopak przez długi czas przypatrywał mu się w milczeniu, naraz w pełni świadom, że dłużej już nie da rady. Że więcej przed tym nie ucieknie. Że chciałby, żeby Mingyu zjawił się przed nim tu i teraz i wreszcie podarował mu swój prawdziwy uśmiech.

Bo papierowych uśmiechów miał już całą kolekcję.

Myślę o tobie – szepnął kwiat głosem atramentu. Wonwoo pospiesznie zwinął karteczkę i schował ją do kieszeni. Jego policzki płonęły, a serce biło nieprawdopodobnie szybko, ale oczy miał pełne determinacji. Już wiedział, co zrobi.

Kiedy tylko zajęcia dobiegły końca, Krukon czym prędzej ulotnił się ze szklarni, wpadł w pierwszy pusty korytarz, jaki napotkał, ukrył się za szerokim filarem i wyciągnął różdżkę. Przytknął jej koniec do zwiniętego kawałka pergaminu i wziął głęboki wdech.

- Incendio – szepnął. Papierowy kwiat na jego oczach został pochłonięty przez płomień. Wystarczyło parę sekund, żeby zniknął bez śladu. Wonwoo przymknął oczy i wypuścił powietrze z płuc. A więc udało się. Odesłał list z powrotem do Mingyu. Gdyby posiadał choć odrobinę zaczarowanego atramentu dopisałby na karteczce małe ja też. Musiał jednak zadowolić się tym, co miał i żywić nadzieję, że Mingyu zrozumie jego intencje.

I choć nigdy nie był skłonny snuć scenariuszy z jego udziałem, teraz po raz pierwszy pozwolił małemu ziarnku nadziei na zakiełkowanie w jego sercu. Wizja była bardzo prosta. Mingyu otrzymuje liścik, w mig pojmuje, że Wonwoo również o nim myśli (nieustannie, niestety), zjawia się przed nim i wreszcie podarowuje mu swój piękny uśmiech. Tak to mniej więcej wyglądało w głowie Krukona.

Ale najwyraźniej liczył na zbyt wiele.

Mingyu, bynajmniej, nie zjawił się przed nim ani tego, ani następnego, ani kolejnego dnia. Wręcz przeciwnie, Wonwoo miał wrażenie, że Puchon zaczął go unikać, umykać z korytarzy, nim starszy wychwyci go wzrokiem i pilnować, żeby nie wpadli na siebie wchodząc do Wielkiej Sali.

Tego samego nie można powiedzieć o listach, które z kolei wręcz przybrały na częstotliwości. Wonwoo spodziewał się ich z każdej strony i o każdej porze dnia i nocy, jednocześnie coraz bardziej obawiając się odczytywać je wśród ludzi. Listy się zmieniły. Mingyu zaczął pisać, jak pięknie Wonwoo dziś wygląda, albo jak to lód na schodach, na którym tego ranka się wywrócił, tak ładnie skrzył się w słońcu, że skojarzył mu się z Krukonem. Starszy każdą taką wiadomość okupywał piekącymi uszami i pogryzionymi z nerwów wargami.

Czytając te wszystkie kiepsko zaszyfrowane flirty doszedł jednak do pewnego wniosku.

Mingyu był ciapą. Ciapą i ofermą.

Może i był wysoki, przystojny, i pełen wrodzonej charyzmy, ale czar pryskał w momencie, w którym przychodziło mu działać. W tchórzostwie mogli podać sobie dłonie.

Wonwoo już wiedział, że jego wizja się nie spełni. Mingyu nie zjawi się znienacka, żeby podarować mu swój uśmiech. Zamiast tego będzie go zamęczał niekończącymi się listami, próbując zmusić go do wykonania pierwszego kroku.

Tak przynajmniej Krukon tłumaczył sobie całą tę idiotyczną sytuację, w której obaj od wielu tygodni wymieniali się palonymi ukradkiem na szkolnych korytarzach listami, zamiast jak normalni ludzie wziąć się w garść i porozmawiać twarzą w twarz. Nawarstwiona frustracja własnym zachowaniem sprawiła, że postanowił znów zrzucić całą winę na Mingyu. Był na niego zły za każdy liścik i każde miłe słowo. Za każdy wklejony z dziecinną niedbałością rysunek i każdy papierowy uśmiech. Za to, że mimo całej tej żenującej sytuacji, Wonwoo wciąż go lubił. To wszystko, wszystko była wina Mingyu.

Dlatego, kiedy pewnego mglistego poranka podczas śniadania Wonwoo otrzymał kolejną wiadomość o treści piękna dziś pogoda (choć była, doprawdy, paskudna), nie wytrzymał.

Wstał, uderzając dłońmi o stół.

- No niech ci będzie! – zawołał w kierunku stołu Puchonów, wzrok jednak koncentrując na wszystkich, tylko nie na Mingyu (choć było to trudne, zważywszy na fakt, że skraj jego rękawa wciąż dymił po niedawnym użyciu incendio. - Umówię się z tobą, tylko przestań mi wysyłać te durne listy! – rzucił z całą skumulowaną wewnątrz złością, po czym opuścił Wielką Salę w towarzystwie gwizdów i chichotów.

*

Było zimno, szaro i paskudnie, i Wonwoo żałował absolutnie wszystkiego. Żałował, że zaprzyjaźnił się z Junem, żałował, że zadurzył się w Mingyu, a nade wszystko żałował, że coś go napadło, żeby tak po prostu przed całą szkołą zaprosić tego ciapowatego Puchona na randkę. Był pewien, że nawet, jeśli przeżyje jeszcze trzydzieści, pięćdziesiąt czy sto lat, ta decyzja wciąż pozostanie najgłupszym, co w życiu zrobił.

Bo tak oto nie dość, że na dobre zszargał swoją reputację, to jeszcze wylądował tu, na błotnistej, ponurej drodze do Hogsmeade, z Mingyu u boku. Można teraz powiedzieć, że niepotrzebnie narzeka, bo przecież stało się dokładnie to, czego chciał. Należy jednak mieć na uwadze, że często to, czego chcemy, zupełnie rozmija się z tym, czego potrzebujemy. A rozgadany i dziwnie radosny Mingyu był zdecydowanie ostatnim, czego Wonwoo w tej chwili potrzebował. Nie był w stanie nawet na niego spojrzeć, dlatego z uporem maniaka wbijał wzrok w drogę przed sobą, sporadycznie tylko coś odmrukując na paplaninę Puchona. I myślał sobie, że może nawet zdoła przetrwać w ten sposób, może jeśli ani razu nie spojrzy Mingyu w oczy i nie ujrzy w pełni jego uśmiechu, to wszystko będzie z nim dobrze i zdoła później wymazać tę żenującą sytuację z pamięci.

Trzymając się tej myśli, Wonwoo dobrnął do Trzech Mioteł (nie dał się zaciągnąć do Herbaciarni u pani Puddifoot, to było już zdecydowanie poniżej jego godności) i wypatrzył jakiś wciśnięty w kąt stolik, który wydał mu się wystarczająco kiepsko widoczny. Skierował się w tamtą stronę z pewnym uczuciem dumy, że tak dobrze mu idzie.

Ale potem stała się rzecz straszna.

Otóż, Mingyu usiadł naprzeciwko niego. I nagle cała zawziętość ulotniła się z umysłu Krukona, który nieco zapadł się w sobie i z miną przegranego wbił wzrok w porysowany, zaplamiony blat drewnianego stołu. To już nie była upartość, to była zwykła ucieczka. To Wonwoo był tu największym tchórzem i dobrze o tym wiedział.

Mingyu zamówił im obu po kremowym piwie, po czym niespodziewanie również zamilkł. Przez całą drogę do Hogsmeade poniekąd (choć Wonwoo nie całkiem chciał to przyznać) ratował sytuację swoim gadaniem , dlatego jego brak sprawił, że atmosfera błyskawicznie zmieniła się z neutralnej w napiętą i Krukon zerknął niepewnie w stronę kolegi, czując jak żołądek zawiązuje mu się w supeł ze stresu.

Mingyu nie patrzył na niego. Spoglądał gdzieś w dal z nieobecnym wyrazem twarzy. Wonwoo ucieszył ten niespodziewany moment zadumy. Wreszcie miał sposobność, żeby przyjrzeć się Mingyu z bliska, bez patrzenia mu w oczy. I widok ten (niestety) go zachwycił. Cóż tu dużo mówić, Mingyu był przystojny. To powszechnie wiadomy fakt. Był wysoki i dobrze zbudowany, a regularne, pięknie wyrzeźbione rysy jego twarzy sprawiały, że kiedy szedł szkolnym korytarzem niejedna głowa obracała się za nim, żeby skraść jeszcze kilka sekund tego widoku (Wonwoo dobrze o tym wiedział, bo sam był jedną z tych głów). A teraz ten właśnie przystojny Kim Mingyu siedział przed nim. Na randce. Na którą zaprosił go Wonwoo. Straszne.

Mingyu niespodziewanie spojrzał w jego stronę i Wonwoo nie zdążył spuścić wzroku. Ich oczy wreszcie się spotkały, a twarz młodszego rozjaśnił uśmiech.

- Mam cię – powiedział z psotną satysfakcją, jakby cały czas polował na spojrzenie Wonwoo i teraz wreszcie udało mu się je pochwycić. Starszy poczuł rozlewające się po jego ciele ciepło. Ten uśmiech. To na ten uśmiech czekał, to o nim tyle myślał, to za nim tęsknił. A teraz miał go przed sobą, miał go dla siebie. I nie cierpiał tego, jak głupio zakochany był w tym uśmiechu. – Zawsze tak unikasz patrzenia ludziom w oczy? – zapytał Mingyu, na co Wonwoo wzruszył ramionami.

- Zazwyczaj – odparł zdawkowo. Młodszy w dziecinnym geście wydął dolną wargę.

- To duża strata dla świata. Masz naprawdę piękne oczy – powiedział lekko, jakby mówił o pogodzie za oknem, a nie o chłopcu siedzącym tuż przed nim. Tak lekko, że Wonwoo byłby przegapił fakt, że właśnie został skomplementowany, gdyby nie jego serce, które nagle nabrało niedorzecznie szybkiego tempa. Zagryzł wargę i spuścił wzrok.

- Ja z kolei uwielbiam twój uśmiech – mruknął cicho, nie wierząc, że te banalne słowa wypłynęły z jego ust. Miał w głowie dziesiątki wierszy, całe tomiki kwiecistej poezji, które mógłby Mingyu wyrecytować z pamięci, a mimo to wypowiedział na głos coś tak śmiesznie oczywistego.

Młodszy nie wyglądał jednak na rozczarowanego. Wręcz przeciwnie, jego uśmiech dodatkowo pojaśniał o kilka tonów i Wonwoo poczuł, że sam mimowolnie unosi kąciki ust w górę, jakby się od niego tym uśmiechem zaraził.

Przez chwilę siedzieli tak głupio, w ciszy, mało elokwentnie wymieniając się niepewnymi spojrzeniami, aż w końcu Mingyu sięgnął do torby i wyciągnął z niej kartkę, wyszczerbione pióro oraz znajomą buteleczkę z atramentem. Wonwoo w napięciu obserwował ruchy jego dłoni, kiedy skrobał coś na pergaminie. Jeszcze parę godzin wcześniej nie chciał nigdy więcej widzieć na oczy osmalonych świstków papieru, ani tego przeklętego magicznego atramentu. Teraz jednak był Mingyu wdzięczny, że postanowił poratować ich niezręczność tym pokrętnym środkiem komunikacji, który był taki bezsensowny. Był taki ich. Nawykli wymieniać ognioodporne słowa. Przy nich wszystkie inne zdawały się zbyt ulotne i mało prawdziwe.

Mingyu skończył pisać, złożył kartkę na kształt małego żurawia i z dziecięcą uciechą spojrzał na Wonwoo, jakby był jego partnerem w zbrodni. Chwilę później papierowy ptak spłonął w jego dłoni. Obaj wstrzymali oddech, czekając aż wiadomość pokona tę miniaturową barierę przestrzeni i czasu, i dotrze do adresata. Parę sekund później ptak odrodził się w powietrzu, niczym feniks, i opadł miękko na wyciągniętą dłoń Wonwoo. Starszy zawahał się, ale papierowy żuraw jakby własnowolnie rozłożył skrzydła, ukazując dwa proste, zapisane na jego grzbiecie słowa.

Lubię cię.

Wonwoo poczuł, jak rumieni się głupio. Nie unosząc wzroku sięgnął po wciąż stojący na stole kałamarz i pióro. Nim zdążył się rozmyślić, narysował obok tych słów piękny, kwitnący, atramentowy kwiat, po czym podsunął go Mingyu.

Twarz młodszego rozjaśniła się na ten widok. Nie trzeba było wierszy, żeby zrozumiał jego intencje.

Reszta popołudnia upłynęła im na rozmowach o wszystkim i o niczym, i ani się Wonwoo obejrzał, a już stał u szczytu spiralnych schodów, prowadzących do pokoju wspólnego Krukonów. Mingyu odprowadził go aż pod same drzwi, ozdobione strzegącą wieży, piękną kołatką w kształcie orła.

Chłopcy zamilkli na moment, niepewni w jaki sposób się rozstać, aby nie było to nazbyt niezręczne. Wonwoo automatycznie zaczął szukać w głowie odpowiedniej frazy, czegoś, co należy powiedzieć w takiej sytuacji. Od zawsze najmocniej czuł się w słowach. Były jego głosem i jego tarczą. Jednak tego spędzonego z Mingyu popołudnia, odniósł wrażenie, jakby słowa nie były wszystkim. Jakby czasem cisza potrafiła opowiedzieć o stanie serca znacznie więcej, niż wyszukane frazy.

Bo niektóre uczucia łatwiej zapisać w kwiatach, niż w słowach. A najpiękniejsze wiersze można wyczytać z uśmiechu ukochanej osoby.

Dlatego po chwili wahania Wonwoo szybkim ruchem pocałował Mingyu w policzek, po czym pchnął go w stronę schodów, żeby ten jak najszybciej sobie już poszedł. Puchon uśmiechnął się pięknie i pomachał mu na pożegnanie, nim ruszył w drogę powrotną na dół.

Wonwoo jeszcze przez chwilę spoglądał na jego oddalającą się sylwetkę, po czym wsadził dłoń do kieszeni, żeby sprawdzić, co Mingyu mu tam wcisnął na odchodnym. Jego palce natrafiły na chłodne szkło buteleczki z zaczarowanym atramentem. Krukon zaśmiał się pod nosem. Obiecywał sobie, że koniec z płonącymi miłosnymi listami, ale coś mu się zdawało, że to był dopiero początek.

*

Nareszcie! Ta malutka, skromna seria jest bardzo droga memu sercu, ale wskrzeszenie jej udaje mi się średnio raz na milion lat. Tym razem znów meanie, bo to zestaw osobowości, który niezwykle cenię. Trochę nieporadne, trochę nieskładne, ale bardzo moje. Mam nadzieję, że Wam się spodoba ^^ Zupełnie nie te klimaty, ale uznajmy, że to mój prezent dla Was z okazji jutrzejszego Halloween~

Do napisania!
Shizu

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro