🕸37🕸

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Następne dwa tygodnie płynęły spokojnie, jednostajnie. Nowy Jork zasypiał, okrywany płaszczem rudych liści. Oziębienie sprawiało, że latanie po mieście w cienkim, obcisłym kostiumie przestawało być ekscytujące czy przyjemne, ale przestępczość nie zamierała wraz z przyrodą.

Spoglądając z jednego z wieżowców, Peter z zazdrością obserwował przechodniów, którzy mogli zarzucić na siebie chociaż bluzę. Lustrował wzrokiem ulice, na których powoli ciągnęły się kilometrowe korki, charakterystyczne dla godzin wieczorowych, kiedy ludzie wracali do domów. Gdy jego wzrok przeniósł się na pobliski szpital, rzadki dym zasłonił mu oczy. Nie zdziwił się jednak, było to tylko rozgrzane powietrze, które wypuszczał ustami. Zdołało wydostać się przez maskę i unosiło się w górę, powoli się rozpływając.

Peter przypomniał sobie o grzałce w swoim kostiumie, więc po chwili zdążył się rozgrzać. Jednak siedzenie na szczycie wieżowca późną jesienią nie jest takie złe.

Czekał długo, na ulicach panowała względna cisza. Dochodziła szósta. Postanowił czekać jeszcze dwie godziny. Nie musiał.

Z podmuchem jesiennego wiatru, pomiędzy ostatnimi, kolorowymi liśćmi przefrunęła też ona. Peter przeskanował ją spojrzeniem. Na plecach miała niedużą torbę, w której Karen wykrywała chemikalia. Jej orzechowe włosy okalały szyję, pewnie po to, by zastąpić szalik. W wyciągniętej do przodu dłoni trzymała ten swój dziwny hak, który pozwalał jej na poruszanie się po dachach nowojorskich budynków.

Spidey wyprostował się, słysząc chrupnięcie kilku kości w kręgosłupie i karku. Długo siedział przyczajony, dlatego czuł, że jego nogi i ręce zdrętwiały, objawiając to nieprzyjemnym mrowieniem. Lina z pajęczyny zaczepiła się o komin za plecami dziewczyny z typowym klaśnięciem. Zwróciło to jej uwagę i wiedziała, że pościg się rozpoczął.

Właściwie nie była zdziwiona. Spider-man codziennie na nią czatował i ich zabawy w berka przeszły do porządku dziennego. Znała już większość jego tricków, a jeśli już udało mu się ją zaskoczyć, albo dostawał "coś na uspokojenie", albo wpadał w chmurę gęstego dymu, w którym zwykle gubił dziewczynę. Ivy była zadowolona ze swojego ostatniego unikania walki ze Ścianołazem, ale dezaprobata doktora Klaina sprowadzała ją na ziemię. Musiała kiedyś się go pozbyć, ale na razie...

... zaaranżowała mu randkę w ciemno z bilboardem, który niespodziewanie wyłonił się zza rogu.

Z jej ust wydostał się niezduszony niczym śmiech, kiedy obserwowała niemalże bezwładny upadek chłopaka na dach budynku. Spier-man podniósł się i rzucił jej zdenerwowane spojrzenie swoich ruchomych soczewek. Jej humor nie mógł być lepszy.

Dalej już łatwo było jej zniknąć mu z pola widzenia, bo zanim ten do niej doskoczył, ona wpadła w wąskie uliczki między ceglanymi blokami i zniknęła nie wiadomo gdzie. Peter zaklął cicho pod nosem. Może za mało się starał? Może traktował to wszystko jak zabawę? Już słyszał w swojej głowie zawiedziony głos pana Starka :"Jeśli nie potrafisz korzystać ze swojej mocy, może nie powinieneś jej mieć.", a potem zabrałby mu kostium i to byłby koniec.

Dostał się na szczyt bloku i rozejrzał bacznie. Karen skanowała okolicę, ale po Toxine ślad zaginął. Pete wrócił do domu, gdzie wyjątkowo siedział Ned, który naprawiał gwiazdę śmierci. Tak się niefortunnie złożyło, że ostatnio, wchodząc do pokoju przez okno i zdejmując jednocześnie maskę, bohater wdepnął w budowlę. Oczywiście najgorsze było to, że... nadepnął na NIE JEDEN klocek LEGO! Ała!

Ivy weszła do laboratorium i odłożyła chemikalia do jednego z pudełek pod ścianą. Przebrała się w swoje ciuchy w łazience i zamierzała wyjść biurem. Gdy weszła do głównej sali "Księgowości Roba i Reni", przywitała się z Barbarą. Była księgową zatrudnioną przez Roberta. Ona nic nie wiedziała o tym, co działo się za ścianą. Była niezwykle kompetentną i oddaną pracownicą. Jej praca zapewniała dodatkowo drobne dochody, które i tak w większości były przeznaczane na jej pensję. Jak przystało na biznes-przykrywkę. Barbs polubiła Ivy i czasami nawet odwoziła ją wieczorami do domu.

Poza tym była bardzo dojrzałą kobietą, mogła mieć na oko niecałe trzydzieści lat. Była wysoka i miała długie, spokojnie sięgające pasa, popielate włosy. Zwykle ubierała się w eleganckie kreacje w odcieniach zieleni i miała dziwne zamiłowanie do buraczkowych dodatków.

-Długo Ci zajęły porządki.- stwierdziła, nie odrywając wzroku od komputera.- Odwiozę Cię, tylko skończę podsumowanie.

-Spoko. A ile Ci to zajmie, Barbs?- zapytała Ivony, stając za nią i opierając się o ścianę. Spojrzała na biały ekran, na  którym rozciągały się długie linijki drobnego tekstu, który kobieta śledziła zza szkieł swoich okularów, które zakładała do pracy z komputerem.- Bo mogę wrócić sama, jeśli...

-Już skończyłam.- odparła, wyłączając program i ukazując tapetę swojego laptopa. Co tam robił Robert? Ivy postanowiła nie dociekać, ale coś mogło łączyć tę dwójkę, niekoniecznie praca.- Chodźmy.

W porównaniu do rozpadającego się w oczach fiata, który należał do doktora Klaina, schludny Mercedes aż lśnił i był bardzo zadbany. Obite czarną skórą fotele były wygodne, o czym Ivy mogła się już wielokrotnie przekonać, a srebrno-szary lakier nigdy nie był zachlapany. Na aucie nie było ani ryski, co sprawiało wrażenie nowego. Albo wypranego w Perwolu.😉

Zwykle jechały w ciszy. Ivy wolała nie zaczynać żadnej poważnej rozmowy z Barbs, bo bała się, że asystentka Klaina dowie się więcej niż powinna albo wysnuje z rozmów jakieś wnioski. Zamiast tego śledziła wzrokiem światła latarni i oglądała bilboardy, bynajmniej nie ze względu na reklamy.

Teraz Ivy trzymała na kolanach plecak, w którym spoczywał cały jej sprzęt i kostium, a sama bawiła się swoją plakietką praktykantki, aby zająć czymś ręce. W radiu leciały wiadomości, gdzie oczywiście Toxine znowu była głównym tematem.

-Nie boisz się, że Toxine może skrzywdzić twoich bliskich?- zapytała z nienacka Barbara, wpatrując się ze skupieniem w jezdnię.

-Czasami.- odparła Ivy, aby na wszelki wypadek utrzymywać pozory przed kobietą.- Ale ona skupia się na kradzieżach. Wątpię, że zaatakuje bezbronnych przechodniów.

-Też tak to widzę.- powiedziała bez emocji w głosie. Momentami wydawała się być z nich zupełnie wyprana, jakby nie była człowiekiem. Ale tak nie mogło być. Może po prostu wolała mieć do wszystkiego dystans, nie przywiązywać się, bo tak było łatwiej.- Jesteśmy na miejscu.

-Dzięki za podwózkę.- powiedziała Ivy z wyszczerzem na całą twarz, na co Barbs sprzedała jej lekki uśmiech i kiwnęła głową, poczym zamknęła drzwi Mercedesa i odjechała.

Ivy pojechała windą na czwarte piętro i rzuciła się wraz z plecakiem na kanapę. Tymczasem MJ robiła sobie kanapkę z o wiele za dużą warstwą masła orzechowego, patrząc na wykończoną kuzynkę.

-Byłaś na siłowni?- zapytała, kładąc drugą kromkę chleba na swój twór.

-Taaak...- stęknęła Ivy, tak naprawdę myśląc o epickim upadku Pajączka. Aż się uśmiechnęła.

-Maś e odyć e atki.- odparła z pełną buzią. Po jednym gryzie masło orzechowe zostało wyciśnięte z kanapki. Ivy tylko czekała, aż upadnie. Michelle przełknęła.- Miałaś nie chodzić w czwartki.

-Nie mogłam się powstrzymać.- odparła, odliczając do upadku zawartości kanapki.- I zanim zapytasz: Nie było Nelsona.

Masło w końcu wpłynęło, gdy Jones wzięła kolejny kęs kanapki. Spojrzała na podłogę dość obojętnie i poszła do salonu.

-Ty świńtucho!- oburzyła się Ivy i poszła do kuchni w celu wytarcia plamy. Wzięła ręcznik papierowy i trochę z bólem spojrzała na zmarnowane jedzenie.

Później poszła do pokoju i zagrzebała się w pościeli, która wydawała jej się najlepszym miejscem na świecie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro