2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Słowem wstępu: Jestem wysoki, mam krótkie, ciemne włosy przylizane w przedziałek. Noszę białą koszulę, czarny krawat i brązową marynarkę.

Przyjechałem do Spirch Town czwartego marca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku.

Dostałem zaproszenie od znajomego z pracy, Micheala Portera. Prowadzi miesięcznik "W poszukiwaniu Grozy". Często podsyłam mu artykuły, a on rewanżuje się podając mi tematy do zbadania.

Teraz poprosił, bym przyjechał do Spirch Town w ramach jakiegoś niszowego festiwalu dziennikarskiego, miałem udzielić kilku wywiadów i zapozować do paru zdjęć, nic trudnego. Uznałem, że wakacje przydadzą się po mojej ostatniej przygodzie...

Miasteczko było nieduże. Sklep wielobranżowy, ratusz, biblioteka, szpital, ryneczek, kościół, zajazd przy głównej drodze... Ludzie żyli naokoło tego wszystkiego w małych domkach jednorodzinnych, albo na farmach przy uprawach okalających miasteczko. Na północ miasta znajdował się las oraz posiadłość burmistrza Freda Twaldzkiego, poczciwego sześćdziesięciolatka.

To właśnie tam miała odbyć się impreza. Miałem się spotkać wcześniej w zajeździe "Olivier's Road" z Michealem i dokładnie pogadać o tym, kiedy będą zdjęcia, pytania, rozmowy z czytelnikami i tak dalej... W skrócie, cały repertuar.

Na parterze zajazdu znajdował się bar i recepcja, na pierwszym piętrze pokoje gościnne. Miałem wynajęty pokój numer 4, na końcu długiego korytarza.

Przy stoliku, w rogu izby siedziało dwóch moich znajomych: wspomniany wcześniej Micheal oraz Harold Burke, dawny kumpel ze studiów.

- O! Andrew, nareszcie! Pamiętasz Harolda, nie? - zawołał Porter.

- Pamiętam! Jak tam, Burke? Nadal piszesz artykuły o zaginionych kotkach albo o tym, kto dziś zmarł? - zarechotałem, a Micheal się przyłączył.

- Miło cię znów widzieć, Marsh. I nie, nie piszę o kotkach i zmarłych. Miesiąc temu rozwiązałem sprawę śmierci staruszki wypchniętej z balkonu. Sprawcą był wnuk. Chciał dostać majątek babki. Rodziców zadźgał w ciemnej uliczce kilka dni wcześniej... - mruknął niespeszony Burke.

- Uuuu, już widzę czarno-białe zdjęcie, na którym stoisz na trupie tego gościa i trzymasz w dłoni wskazówkę, która doprowadziła cię do rozwiązania sprawy - Żartowałem, ale po chwili spoważniałem. - Ale serio, to Ci gratuluję, poważnie! Wszyscy od czegoś zaczynali... Nawet ja, pierwszy artykuł dotyczył zarządzania przestrzeniami miejskimi... Na długo zostajesz?

- Nie... Właściwie to za chwilę mam autobus do Minessoty, udzieliłem kilku wypowiedzi tłumowi z mikrofonami i aparatami, zanim zapytasz, tak, Micheal mnie namówił. Czasem warto stanąć po drugiej stronie, spróbować być pytanym, zamiast pytać. To daje do myślenia... No, to dzięki za piwo, Mike, do zobaczenia Andrew!

Kiedy drzwi za Haroldem się zamknęły, zająłem jego miejsce przy stole, podczas gdy Micheal zamawiał kolejne piwo.

Micheal Porter był średniego wzrostu, miał blond włosy i nieogolone wąsy. Był wesoły i optymistyczny, tylko jeśli rozkręci się na jakiś temat, nic go nie powstrzyma.

- Jak ci się podoba Spirch Town? Urokliwa okolica, nie? Kiedyś byłem w Kolorado, też jest niesamowite...

- Ej ej ej... Zwolnij trochę, co? Powoli... O której jest ta imprezka dla nerdów?

- No... O dziewiątnastej... U burmiatrza... I... I... Zapomniałem. A tak! Strój wieczorowy masz?

- Coś się znajdzie - westchnąłem zrezygmowany. Nienawidziłem takich bankietów.

- Dobra, musisz dobrze wyglądać na zdjęciach. I w ogóle przy ludziach. To nie posiadówka dla plebsu i ludzi mieszkających w piwnicy u rodziców, grających w RPG... Będą tam zamożni i wpływowi ludzie z całego miasteczka. Uważaj co mówisz i do kogo. Taka rada. Jeszcze mi podziękujesz.

- Okej...

Rozmawialiśmy tak jeszcze z godzinę. Była dopiero trzynasta. Postanowiłem się przejść po okolicy. Micheal poszedł na drzemkę.

Jego strata. Ominęło go całkiem ciekawe znalezisko...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro