The Case 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Reven
Podałam przyjaciółce kubek z parującą herbatą. Właśnie polerowała z czułością swoje noże.
- Trzymaj, melissa, twoja ulubiona - sama pociągnęłam łyk kawy z dodatkiem karmelu.
- Co robimy dzisiaj?
- Sam dzwonił, znaleźli ciekawą sprawę.
- Ugh - Natalie wywróciła oczami.
- Weź, całkiem nieźle się z nimi pracuje. Ostatnio rozwiązywanie idzie nam bardzo szybko.
- I tak mi się to nie podoba. Dean mnie wkurwia.
- Bo go lubisz - kolejny łyk.
- Nieprawda! - krzyknęła.
- Mnie nie oszukasz.
- Miałaś nie stosować na mnie tych sztuczek!
- Nie użyłam ich. Jesteś na nie odporna.
- Więc skąd możesz to wiedzieć, hmm?
- Zarumieniłaś się wypowiadając jego imię.
- I już planujesz nasz ślub?
- Yup.

Rozmowę przerwało przyjście Winchesterów. Uśmiechnęłam się na widok młodszego z braci.

- Hej wam, co macie?
- W sierocińcu Rosebird giną młodzi chłopcy- Sam podał Natalie artykuł zaznaczony czerwonym markerem.
- Demony?
- Raczej nie, aczkolwiek jest to podejrzane.
- Skąd wiadomo, że to coś z paranormalnych rzeczy, a nie seryjny morderca ze skłonnościami do pedofilii?
- Nie napisali nic o obrażeniach.
- Chwila - moja przyjaciółka sięgnęła po laptop i znając ją włamała się na stronę policji- w raporcie koronera nie ma wzmianki o śladach molestowania. Za to na ramionach ofiary miały sine odciski dłoni. Ich temperatura była dużo niższa od temperatury ciała.
- Więc ruszamy.
- Gdzie?
- Grand Rapids w stanie Michigan.

Pojechaliśmy wszyscy czarną impalą braci, bo wóz Nat po ostatniej akcji wymagał konkretnej naprawy. Uzgodniliśmy, że Winchesterowie podadzą się za agentów, a my za pracownice opieki społecznej.

- Wiesz, że nie przepadam za dziećmi - powiedziała Natalie, poprawiając sztywny sweter.
- Wiem, wiem, następnym razem ty będziesz agentem.

Sierociniec mieścił się w ogromnym budynku przypominającym dwór. Szare ściany i spiczaste dachówki nadawały mu mroczny wygląd. Zadrżałam.
- Wszystko w porządku?
- Mam złe przeczucia. Coś tam jest. Coś nie z tego świata.
- Ufam twoim przeczuciom.

Nacisnęła nieco zardzewiały dzwonek i rozległ się głośny, niepokojąco przerywany dźwięk. Otworzyła nam starsza pani w fartuchu.
- Dzień dobry, w czym mogę panią pomóc?
- Witamy. Jesteśmy z pomocy społecznej. Przyszłyśmy ocenić stan państwa podopiecznych, czy aby, w świetle ostatnich wydarzeń, nie potrzebują oni specjalistycznej opieki.
- Och, oczywiście, zapraszam.

Zaprowadziła nas do pokoju, gdzie miałyśmy porozmawiać z dziećmi. W salonie zauważyłyśmy Sama i Deana, rozmawiających z chudym mężczyzną w ulizanych włosach.
- To nasz szef, właściciel sierońca, pan Rosebird, potomek założycielki. Właśnie rozmawia z FBI - Jeffey wywróciła oczami.

Korytarze urządzone były w bardzo starym stylu, jakby od lat nikt nic nie zmieniał. Na jednej ze ścian wisiał ogromny portret kobiety o surowym obliczu. W rysach twarzy widać było podobieństwo do mężczyzny z salonu.

- A to jest właśnie założycielka, Lady Katherine Rosebird.

Znów poczułam dreszcze, zimne, puste spojrzenie Lady śledziło każdy nasz krok. W dworze panował chłód i półmrok. Powietrze przesiąknięte było dziecięcą samotnością, od której robiło mi się słabo. Nat złapała mnie za ramię.
- Sanepid miał by tu niezłe używanie - mruknęła, zaśmiałam się w duchu.

- Tu mogą porozmawiać panie z dziećmi. Zacznijmy może od Cola, był najlepszym przyjacielem Petera, chłopca, który zmarł ostatnio- zostawiła nas z przeraźliwie szczupłym dziesięciolatkiem. Natalie wymknęła się, by zbadać piętro.

- Cześć - podałam rękę chłopcu - Mam na imię Reyna, a ty jesteś Cole? - pokiwał głową.
- Powiesz mi co się stało? - zapytałam ciepłym głosem, patrząc mu prosto w oczy. Mimo oporu, odezwał się.
- Peter miał koszmary- dzieci w takich miejscach, bardzo często jest miewają.
- O czym?
- O potworze z szafy - to ciekawe- Co było dziwne, bo Peter niczego się nie bał.
- Każdy ma jakiś lęk.
-Ale nie on.
- Wiesz dlaczego trafił do sierocińca? - pokręcił głową.
- Podobno byliście przyjaciółmi - Cole spuścił wzrok. Był bardzo drobny, raziły w oczy jego ogromne cienie pod oczami.
- To skomplikowane.
- Wyjaśnij - rzekłam miękko, ale z naciskiem.
- Nie za bardzo go lubiłem. Nie podobało mi się co robił, ale bardzo nie chciałem być sam.
- To zrozumiałe - pogłaskałam chłopca po głowie- Co robił Peter, że tak Ci się to nie podobało?
- On lubił śmiać się z innych. Zwłaszcza z Sandy.
- Sandy to jedna twoich koleżanek?
- Tak, jest brzydka i przez to wszyscy jej dokuczają.

Po rozmowach z innymi dzieciakami wnioski były podobne. Dzieliliśmy się informacjami siedząc wieczorem w motelu.
- To nie demony. Nikt nie wyczuł siarki- Dean otworzył piwo.
- W budynku nie znalazłam żadnych przeklętych przedmiotów- Nat wzięła drugą butelkę.
- Dzieci wspominały o koszmarach.
- I? W tym wieku to chyba normalne.
- Owszem, ale wszystkie były o potworze z szafy- spojrzeliśmy po sobie. Starszy z braci wyciągnął stary zeszyt w skórzanej oprawie. Jeffey już wyciągnęła po niego rękę.
- Co to?
- Nie twoja sprawa - Dean odrącił jej dłoń, za co oberwał w głowę.
- Nie będziesz mi mówić co jest moją sprawą, a co nie!
- Pilnuj swojego nosa! Nie musisz wiedzieć wszystkiego!
- Będę wiedzieć co będę chciała wiedzieć, nie ty decydujesz złamasie !
- Jak ja cię zaraz...

Westchnęłam. Oboje mieli bojowe, silne charaktery, a Nat jeszcze w dodatku ognisty temperament. Istna mieszanka wybuchowa. Sam nachylił się w moją stronę, aż poczułam ożeźwiający zapach jego szamponu.
- Może zostawmy ich na chwilę samych?
- Jest ryzyko, że motel wybuchnie.
- Więc lepiej żeby nie było nas w środku.
- Dobra, byle nie daleko. Chciałabym widzieć powstałe w wybuchu fajerwerki.

Wyszliśmy na zewnątrz a chłopak kupił w automacie dwie puszki zimnego napoju gazowanego.
- Długo jesteście w trasie? - spytałam się go.
- Praktycznie całe życie.
- A twój brat?
- On też. A co z wami? Jak zostałyście Łowczyniami?
- To było nasze przeznaczenie.
- Serio?
- Tak. Zawsze widziałyśmy więcej niż zwykli ludzie.
- A co z waszymi rodzinami? Jeśli to nie zbyt osobiste pytać...
- W porządku. Nie znamy swoich biologicznych rodziców.
- Więc kto was wychował?
- Mnie? Kapłan voodoo- roześmiał się.

W pokoju rozległ się dźwięk tłuczonego szkła.
- Może wracajmy - wpadliśmy, gdy ta dwójka stała na przeciw siebie, a pomiędzy nimi leżała rozbita butelka.
- Hej, już dość - Sammy rozdzielił ich. Jego postura robiła wrażenie.
- Skupmy się na sprawie. Giną dzieci.

Nieco ochłoneli, ale wciąż ciskali w siebie piorunującymi spojrzeniami. Wzięłam zmiotkę z łazienki i sprzątnęłam bałagan.
- Dziś w nocy odwiedzimy Rosebird. Przygotujcie się.

Padał deszcz, na naszą korzyść. Wśród gęstych kropli reflektory chevroletu były mniej widoczne. Jako że budynek był ogromny, rozdzieliliśmy się.
- Po przeszukaniu, spotkamy się w środku - rzucił Dean na odchodne.
- Uważajcie na siebie - dodał Sam.

- Na górze jest otwarte okno - Nat wskazała na drugie piętro. Zmarszczyła brwi. No tak. Ma lęk wysokości.
- Luz. Ja wejdę. Ty sprawdź piwnice. Wiesz że ich nie lubię - przybiła mi żółwika i zajęła się wyłamywaniem krat blokujących piwniczne okienko. Gdy już znalazła się w środku, założyłam luźno kraty, by ewentualny patrol nic nie zauważył. Założyłam skórzane rękawiczki i chwyciłam rurę odprowadzającą deszczówkę.

Wspinaczka nie była łatwa. Wiatr smagał moje ciężkie, przemoknięte ubranie, a ręce ślizgały się po mokrym metalu. Byłam jednak niska i drobna, co może i walce nie jest korzystne, ale w takich sytuacjach sprzyjające.

Przeszłam już niemal całą drogę na piętro, gdy usłyszałam na dole hałas.
Jakiś strażnik patrolował sierociniec, rozsądna rzecz, w świetle ostatnich morderstw. Przylgnęłam do ściany, modląc się, by mnie nie zauważył. Światło obcej latarki zaledwie mnie musnęło i człowiek odszedł. Odetchnęłam z ulgą i cicho podziękowałam temu na górze. Natalie często wyśmiewała moją wiarę, ale potrzebowałam jej, równie desperacko jak powietrza.

Rura znajdowała się bardzo blisko okna docelowego, wystarczyło mi się machnąć i już zwisałam z parapetu. Wciągnęłam się i znalazłam w opuszczonym pokoju. Widać że nie był używany od lat i należał niegdyś do kogoś niezwykle bogatego. Stare meble pokrywały grube warstwy kurzu. Zapewne własność Lady Katherine. Zadrżałam. Mokry materiał przylepił mi się do skóry, a w pomieszczeniu panował ziąb. Objęłam się i rozmasowałam ramiona by nieco się ogrzać. Poczułam wibracje w kieszeni. Telefon.
- Jeździec do Kruka. Chyba coś mam - w słuchawce rozległ się głos Nat.
- A dokładniej?
- Coś próbowało wyleźć z szafy.
- Gdzie? Jesteś sama?
- Meldujemy się na posterunku - niski głos Deana mnie uspokoił, moja przyjaciółka ma wsparcie.
- Mam do was dołączyć?
- Pierwsze piętro, 202. Przylatuj- rozłączyła się.

Ostatni raz omiotłam pomieszczenie wzrokiem, gdy usłyszałam stłumiony płacz. Dobiegał z szafy. Po cichu podeszłam do starego mebla. Otworzyłam drzwi, zaciskając dłoń na rękojeści noża.

Nic. Wnętrze wydawało się puste. Szloch pochodził z oddali. Czyżby szafa prowadziła do Narni? Nie pogardziłabym.

Trzymając nóż w zębach wygramoliłam się do środka i pchnęłam tył. Tak jak sądziłam. Tajne przejście.

Wchodząc głębiej odkryłam, dzięki Bogu, dość szerokie korytarze, bo naprawdę nie lubiłam zamkniętych przestrzeni.

Trafiam do pokoju dziecięcego. Nikt nie zauważył jak wyszłam z szafy. Chłopcy zajęci byli przytrzymywaniem przy ścianie zapłakanej dziewczynki.
- No i co brzydalu?
- Nie rycz, bo wyglądasz jeszcze gorzej.
- Jakby to było możliwe - roześmiali się. Okej, przegieli.

Złapałam największego z nich i przyłożyłam mu ostrze do gardła. Chłopak zrobił wielkie oczy i wyraźnie zmoczył spodnie. Nie dziwię mu się. Mokra, oblepiona kurzem i pajęczynami, z dzikim wzrokiem polującej zwierzyny sprawiałam przerażające wrażenie. Miał jednak dzieciak szczęście, że nie nazywałam się Natalie Jeffey bo zszedł by na zawał.

- Jak śmiesz śmiać się z czyjeś wady?
- Jjjja...
- Zamknij się - wskazałam na drzwi - znikajcie. Jeśli jeszcze kiedyś zaczepicie te dziewczynę lub jakąkolwiek inną, znajdę was i na słowach się nie skończy.

Uciekli, przepychając jeden drugiego. Uklękłam przy Sandy. Rzeczywiście jej twarz była bardzo kanciasta, a prawy policzek przecinała krzywa blizna. Dziewczynka nie grzeszyła urodą.
- Nie przejmuj się nimi - załkała, więc przesunęłam palcem po jej mankamencie.
- To czyni cię silną. Niepowtarzalną. Uroda przemija, ale wnętrze nie - banał, skuteczny.
- Chciałam żeby cierpieli tak jak ja - zachlipiała.
- Zemsta nie sprawi, że twój ból zniknie.
- Ona powiedziała, że to mi pomoże.
- Ona? - wyprostowałam się. Sandy pokręciła głową.
- Kto? - wciąż nie chciała odpowiedzieć, wyraźnie się wstydziła. Albo bała.
- Powiedz mi.
- Pani Rosebird.

No tak. Potwór z szafy nie był potworem, a duchem. Tylko dlaczego, nie widzieliśmy tego wcześniej? Spojrzałam za siebie. Korytarze! Dawniej musiały służyć Lady do przemieszczania się, więc po śmierci kobieta nie zmieniła zwyczajów. Ponownie weszłam do przejścia. Jak mogłam wcześniej tego nie zauważyć? Odór ducha był obezwładniający. Korytarze rozwidlały się w każdą możliwą  stronę, tworząc cholerny labirynt. Aż dziwne, że nikt ich wcześniej nie zauważył.

Było  ciemno. Po stopie popełzo mi coś o tysiącach nóżek. Wzdrygnęłam się. Nie wiedziałam gdzie mam iść. Które to było piętro? Pierwsze. Więc muszę zejść na dół. Jak? Telefon mi padł, zawsze zapominam go naładować.

Gdzieś usłyszałam krzyki. Nat, gdzie jesteś? Zamknęłam oczy. Potrzebowałam ją wyczuć. Wśród zimnej martwoty i smutku utraconego dzieciństwa, serce Jeffey było jak ogień. Bardzo wyraźne. Kierując się instynktem w końcu trafiłam do pokoju numer 202.

Dużo mnie ominęło. Cole kulił się koło łóżka, a Winchesterowie, którzy już się chyba skapnęli, kto jest mordercą, w raczej co, próbowali odgonić go pogrzebaczem. Wcisnęłam w rękę przyjaciółki pocisk z soli, zawsze miałam je w zapasie. Natalie przeładowała broń i strzeliła w plecy Lady Rosebird. Duch zniknął, ale huk wystrzału postawił na nogi personel sierocińca.

- W nogi! - krzyknął starszy z braci i czym prędzej wyskoczyliśmy przez okno.

Pognaliśmy do zaparkowanej kawałek dalej Impali. Sekundę po tym jak wsiedliśmy, po ulicy przejechał radiowóz. Zmoknięci, bo ulewa przybrała na sile i ciężkie krople dudniły uderzając o maskę samochodu, naładowani adrenaliną nie mogliśmy złapać oddechu.

- Skąd wzięłaś się w tamtym pokoju? - Dean odwrócił się na przednim siedzeniu i spojrzał na mnie.
- Nie czepiaj jej się! - krzyknęła Nat.
- Spokojnie, znalazłam tajemne tunele, szafy były ich wyjściami.
- Duch musiał się nimi przemieszczać, dlatego dzieci myślały że to potwór.
- Czyli duch - zaległa cisza. Odgłos syreny policyjnej nikł w oddali.
- Czyj to był duch? Nie zdążyłam się przyjrzeć.
- Lady Katherine Rosebird.
- Rosebird? Tak na nazwisko miał gość z którym gadaliśmy. On ją przyzwał?
- Tylko po co?
- Nie on. Jedna z wychowanek, Sandy.
- Dziewczynka miałaby przyzwać rządnego krwi zdechlaka?
- Ci chłopcy bardzo jej dokuczali. Chciała zemsty.
- No i ją dostała.
- Wiemy gdzie została pochowana ta babka?
- Tak - Sam wpisał coś w laptop- na cmentarzu niedaleko.

Mężczyźni rozwalili niewielki grób i wspólnie odkopaliśmy trumnę. Wysuszone ciało szybko zajęło się ogniem. Przed nami pojawił się duch Katherine,znikający z krzykiem pod wpływem płomieni. Przestało padać, jednak wciąż nieco trzęsłam się z zimna i nawet ciepło ognia nie pomagało. Spotkania z niespokojnymi duszami zawsze mnie rozstrajają. Kichnęłam.
- Na zdrowie.
- Trzymaj - Sammy okrył mnie swoją kurtką.
- Dziękuję - była wyraźnie za duża, ale pachniała nim i dawała ciepło ludzkiej obecność. Natalie wzięła mnie pod rękę.
- Wracajmy już. Chcę siedzieć z przodu - zakomunikowała.
- E- e, mowy nie ma. To miejsce Sama.
- Poradzę sobie z tyłu.
- Widzisz?
- A tylko spróbuj tknąć radio...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro