Nie ze mną te numery!

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Mała, brązowa sówka przysiadła na skraju przy plażowego śmietnika. W świetle ulicznej lampy błyskały przedmioty, które drobnym dzióbkiem wyciągała z metalowego kubła i przerzucała do pojemnej, materiałowej torby, stanowczo zbyt dużej, by drobne stworzonko było w stanie ją unieść.

Nagle sówka zastygła. Przekręciła głowę w stronę jednej z uliczek, wyraźnie nasłuchując. W jej głębi coraz głośniej rozbrzmiewały szybkie kroki. Płomykówka zahuczała cicho. Chwyciła worek w pazurki, bez trudu poderwała go z ziemi i zniknęła w najbliższej, pogrążonej w cieniu alejce.

Kroki nasiliły się. W światło latarni wpadł niemłody mężczyzna, jasny płaszcz łopotał za nim jak peleryna. W pełnym biegu mijał kolejne uliczki. Nie zauważył, jak w głębi jednej z nich zatrzasnęły się jakieś drzwi, ani szybkiego błysku, który nastąpił później. Jego myśli były zaprzątnięte innymi sprawami.

Nie, nie, nie, nie! Dopiero co go odzyskał, nie mógł go znowu stracić! Nie w taki sposób! Ledwo zdążyli się pogodzić! Nawet nie zdążył mu się odwdzięczyć, wynagrodzić wszystko, co przez niego wycierpiał!

Powinien był to przewidzieć! Przecież wiedział, że Stan przez lata narobił sobie wrogów! Powinien był zabrać broń ze statku! Walka przebiegłaby wtedy zupełnie inaczej!

Czemu zgodził się na pomysł brata? Nie powinni byli się rozdzielać! Poprowadziłby ich bezpieczniejszą drogą, zgubiliby pościg i wypłynęli z San Francisco, zanim tamci by się zorientowali!

Przez te wszystkie lata nauczył się, że nigdy nie wolno tracić czujności! Dlaczego uznał, że w rodzimym wymiarze będzie bezpieczniej?

Zawiódł brata. Zawiódł go na całej linii. Znowu. Poczuł się zbyt pewnym siebie, myślał, że po pokonaniu Billa już nikt im nie zagraża. Nie mógł oczekiwać, że po wymazaniu pamięci, nawet jeśli w większości udało się ją odzyskać, Stan będzie świadom wszystkich czyhających na niego niebezpieczeństw. To rolą Forda było zadbać o ich bezpieczeństwo. Przez trzydzieści lat, które jeden bliźniak spędził w miarę bezpiecznie w Wodogrzmotach, prowadząc Turystyczną Pułapkę, drugi codziennie przemierzał coraz to dziwniejsze wymiary, ucząc się przetrwania nawet w najmniej sprzyjających warunkach.

Ford w ogóle nie powinien był brać brata na tę podróż! Przecież wiedział, że będzie niebezpiecznie! Stan nie miał doświadczenia starszego bliźniaka, nie wiedział, jak radzić sobie w tak kryzysowych sytuacjach! A Ford znów samolubnie stwierdził, że potrzebuje towarzystwa! Niczego nie nauczył się przez te czterdzieści lat! A teraz znowu go stracił, z powodu własnej głupoty!

Jak znowu spojrzy w oczy Dippera i Mabel? Jak im powie, że ich ukochany wujaszek został porwany przez jakichś gangsterów i nigdy nie wróci do domu? Już raz przeszli przez piekło, które Ford sam na nich ściągnął. Bez niego nigdy nie trafiliby do Wodogrzmotów, nie spotkaliby Billa, nie przeżyliby Dziwnogeddonu. Tak samo jak Stan.

Dzielny, niezłomny Stan. Przez trzydzieści lat nie stracił nadziei. Przez trzydzieści lat trwał na posterunku, byleby tylko uratować człowieka, który zniszczył jego życie. Zdolny poświęcić siebie samego, by uratować świat, swoją rodzinę, a nawet najgorszego brata w historii.

Ford nie mógł go teraz zostawić. Nie po tym, co Stan przez niego wycierpiał, nie po tym, ile dla niego poświęcił. Musiał go uratować. Za wszelką cenę.

Ciemne ulice San Francisco, rozświetlone jedynie poprzez uliczne latarnie, zdawały się ciągnąć w nieskończoność. Ford biegł najszybciej, jak potrafił, ale chodnik pod nim przesuwał się zbyt wolno. Każda stracona minuta mogła być tą ostatnią dla Stana. Ile by teraz dał za jakiś teleport lub jakiekolwiek inny wynalazek pozwalający przemierzać kilometry w mgnieniu oka!

Wreszcie w oddali zamajaczały maszty setek jachtów. Ford, nie zwalniając, wpadł na pomost. Kamień spadł mu z serca, kiedy zobaczył spokojnie unoszącego się i opadającego na falach Stan O'Wara. Rozbłysła w nim iskierka nadziei. Może jednak uda mu się ocalić brata.

***

Podłoga powoli przesuwała się pod stopami ciągniętego przez dwóch dryblasów Stana. Zbity na kwaśne jabłko, nie miał siły iść o własnych siłach. Częściowo faktycznie było to prawdą, z drugiej strony nie chciał ułatwiać porywaczom zadania. Niech się trochę pomęczą.

Tymczasem myśli Pines'a pędziły jak szalone. Ciągle słyszał słowa Rico, które padły, gdy wyprowadzano więźnia z magazynu.

Powiadomcie wszystkie warty. Mają mieć oczy szeroko otwarte. Nawet mysz nie ma prawa się przemknąć. Chcę mieć go żywcem.

Czemu wydał takie rozkazy? O kim mówił? Na czym tak mu na tym zależało?

Chwilę wcześniej Rico usiłował rozgryźć działanie namierzacza. Planował, przyglądając się kropkom na jego ekranie. Musiał coś na nim zobaczyć, skoro podjął takie, a nie inne decyzje. Wiedział, że urządzenie Stana łączy się z drugim, identycznym. Najpewniej domyślał się, że tamto ma takie same funkcje.

Do tego jeszcze spytał podwładnych, czy odezwał się dryblas, który miał pozbyć się Forda. Pewnie nieruchomy, czerwony punkt nie wzbudziłby podejrzeń Rico. Uznałby, że urządzenie razem ze swoim właścicielem leży w jakimś dole lub na dnie zatoki. Natomiast jeśli kropka się poruszała, pojawiało się pytanie, kto przemieszczał się razem z namierzaczem.

Możliwe, że wyznaczony przez Jorge'a osiłek zgarnął dziwaczne urządzenie jako trofeum i faktycznie nie zamierzał odbierać telefonów od szefów. Wtedy Rico nie miał czym się martwić. Z drugiej strony każdy, kto natknął się na niekontaktującego z rzeczywistością Forda, mógł podebrać zawartość kieszeni jego płaszcza. Wtedy to najpewniej podwładny będzie musiał się tłumaczyć z utraty ciekawych łupów. Istniała jednak jeszcze jedna opcja. Możliwość, której Stan pragnął tak bardzo, że bał się o niej myśleć. Nie chciał robić sobie złudnych nadziei, tylko po to, by potem gorzko się rozczarować.

Jednak co innego mogło wywołać taką reakcję szefa bandy oprychów? Rico z góry założył, że na jego posiadłość włamie się intruz. Z treści rozkazów wynikało jasno, że spodziewa się tylko jednego nieproszonego gościa. Tylko jeden człowiek we wszystkich wymiarach był dość szalony, by posunąć się do takiego kroku. W końcu musiał wyrobić tygodniową normę zgrywania bohatera.

Im dłużej Stan nad tym myślał, tym bardziej utwierdzał się w swoich wnioskach. Ford przeżył. Uciekł, wymknął się, oszukał przeciwników w jakiś sposób, cokolwiek. W końcu spędził trzydzieści lat w najdziwniejszych wymiarach, często ścigany przez tamtejsze prawo. Nie mógł dać się zabić w tak głupi sposób jak najzwyklejsza w świecie banda oprychów. Oj nie, jeśli miał odejść z tego świata, to z dużo większą pompą. Już nie raz dowiódł, że w pakowaniu się w kłopoty nie miał sobie równych. Jak na przykład w tej chwili.

Niczego nowego się ten mądrala nie nauczył. Stary uparciuch. Z Billem było tak samo. Popędził bohater w pelerynie ratować wszechświat, a potem się dziwi, że zrobili z niego Oscara. No i kto go potem musiał ratować?

Niestety, tym razem nikt. Ford wpadnie w pułapkę jak śliwka w kompot. Nieważne, ile dziwacznych ustrojstw uzbierał przez trzydzieści lat szlajania się po tysiącach najróżniejszych wymiarów, sam jeden nie da rady całemu gangowi. Nawet element zaskoczenia nie pomoże, Rico już przygotowywał się do schwytania intruza. A kiedy mu się to uda... Stan nie miał pojęcia, jakie plany miał wobec braci herszt bandy. Wyrównywanie rachunków za domniemane krzywdy z przeszłości już brzmiały wystarczająco złowróżbnie. I najpewniej przy odbieraniu "długu" oprychy nie zamierzały się ograniczać tylko do osoby dawnego znajomego. W końcu po co wyżywać się na tylko jednym Pinesie, skoro prosto w ich łapska zmierzał drugi bliźniak?

Nie! To, czym sobie Stan nagrabił gangsterom w przeszłości, to tylko i wyłącznie jego problem. Nie mógł pozwolić, by tamci za jego własne przekręty karali jeszcze Forda. Był tylko jeden sposób, by tego uniknąć. Musiał jakoś się wywinąć. I to szybko. A potem znaleźć brata, zanim on znajdzie osiłki Rico.

Tylko jak wywinąć się trzem rosłym dryblasom, kiedy miał spętane ręce a na głowie worek? Już nie wspominając o braku wiedzy na temat swojego aktualnego położenia, ale tę kwestię Stan postanowił odłożyć na później, kiedy, a raczej: jeśli, uda mu się rozwiązać trzy dużo bardziej bezpośrednie problemy.

Myśl Stan, myśl! nakazał sobie, potrząsając głową. Poczuł, jak worek delikatnie przesuwa się na karku. To jest to! Wystarczy odpowiednio się pochylić, by materiał spadł na ziemię! W tym momencie ktoś trzepnął Pinesa w potylicę, jeszcze bardziej przesuwając tkaninę.

- Nie szarp się tak! Myślisz, że nic nie ważysz? I tak trudno cię nieść! - warknął ktoś tuż przy jego prawym uchu.

- Może już sam może iść - rozległo się sapnięcie po lewicy Stana.

- Cisza! - warknął Jorge. Jego głos wręcz ociekał wściekłością. Dwa osiłki posłusznie umilkły.

No właśnie. Co z tego, że zrzuci worek, jak ma tych trzech na karku? Trzymali go mocno za ramiona: zmęczony, pobity Stan nie miał szans na siłowe wyrwanie się. Natomiast był całkowicie pewien, że jedna nieudana próba ucieczki wystarczy, by tamci przypilnowali, aby kolejna już nie nastąpiła. Z drugiej strony Rico i Jorge na pewno nie planowali dla starego znajomego pobytu all inclusive, więc skoro na dłuższą metę dni więźnia i tak były policzone, to może warto podjąć ryzyko?

Zaskrzypiały drzwi. Stan już kilka razy w przeciągu parunastu ostatnich minut słyszał ten dźwięk, ale tym razem dołączył do niego powiew zimnego, nocnego powietrza, wyczuwalnego nawet przez worek. Dwa osiłki wyciągnęły więźnia na dwór.

***

Stan O'War II unosił się i opadał na falach wewnątrz niewielkiej zatoki. Garść gwiazd słabo migotała na nocnym niebie, resztę zasłoniły chmury lub przyćmiły światła San Francisco. Żadna z lamp zamontowanych na łodzi nie rzucała światła na wąski pas plaży i rosnących za nią drzew. Dalej rysował się łuk niewysokiego wzgórza. A za nim, według wskazań namierzacza, znajdował się Stan.

Ford wyłączył silnik i zabezpieczył ster, a następnie zarzucił kotwicę. Zanurkowawszy do kajuty, wyciągnął potrzebny sprzęt z szafek i skrzynek. Już w drodze z portu do zatoki przygotował w głowie listę ekwipunku na tę akcję. Ostrożnie wszystko rozplanował. Kiedy wróg miał zdecydowaną przewagę liczebną, musiał postawić na dyskrecję i szybkość. Zbyt duża ilość gadżetów mogła pozbawić go tych atutów.

Odpowiednio wyekwipowany, ostatni raz upewnił się, że wszystkie zabezpieczenia działają jak należy. Miał nadzieję, że ustronność zatoki i nocna ciemność wystarczą, by uchronić łódź przez potencjalnymi rabusiami, ale lepiej dmuchać na zimne. W końcu nie takie rzeczy widział.

Wyciągnął z kieszeni czarnego płaszcza najzwyklejszą w świecie połówkę łupiny orzecha włoskiego. Obejrzał ją dokładnie i przejechał palcem po zewnętrznej powierzchni, szukając ewentualnych szczerb. Dopiero kiedy żadnej nie znalazł, ostrożnie wychylił się za burtę i upuścił skorupkę na wodę.

Przypadkowy obserwator mógłby w tym momencie zauważyć krótki rozbłysk błękitnego światła na wodach zatoki. Ford schował do kieszeni czerwoną latarkę. Na wodzie dalej unosiła się łupina orzecha, ale rozmiarami bardziej przypominała małą szalupę.

Naukowiec z wiosłem w dłoni przeskoczył do prowizorycznej łódki. Łupina zakołysała się pod nim niebezpiecznie, ale utrzymała dodatkowy ciężar. Dopiero kiedy chybotanie ustało, Ford powiosłował do brzegu.

***

Wciąganie na schody trudno było nazwać wygodnym dla którejkolwiek ze stron. Dla bezpieczeństwa własnych łydek Stan zaczął macać stopami kolejne stopnie, nieco ułatwiając oprychom wnoszenie go wyżej. Mimo to stale nad nimi rozbrzmiewał gniewny, ponaglający głos Jorge'a. Wreszcie całej czwórce udało się dostać do wnętrza budynku. Trzy pary kroków rozbrzmiały na gładkiej posadzce.

- Szefie, ale do piwnicy w przeci...

- Wiem, gdzie mamy iść! - Jorge warknięciem przerwał protesty podwładnego. - Zamknijcie się i róbcie, co mówię!

I tak pociągnięto Stana w głąb budynku. Raz po raz słyszał zgrzyt otwieranych drzwi, równie często posadzka zamieniała się w dywan i odwrotnie. Pines liczył wszystkie zakręty, starając się odtworzyć w głowie przebytą trasę. Jeśli uda mu się jakoś uciec osiłkom, dzięki utworzonej w głowie mapie będzie w stanie wrócić na zewnątrz. Jednak nie trzeba było mieć dobrej wyobraźni przestrzennej, by zauważyć, że albo osiłki kręcą się w kółko, albo znajdują się w naprawdę dużej budowli.

Nagle kroki idącego z przodu Jorge ucichły. Pozostałe dwa osiłki zatrzymały się gwałtownie, aż Stanem szarpnęło. Nikt się nie odezwał, żaden dźwięk nie zamącił napiętej ciszy.

- Puśćcie go - odezwał się nagle jednooki. Jego podwładni nie wykonali polecenia od razu. Stan był praktycznie pewien, że w tym momencie wymieniają niepewne spojrzenia nad jego głową. Zwlekaniem jedynie zwiększyli irytację szefa: - Ruszcie się! Nie mamy całej nocy!

Dwa osiłki podciągnęły więźnia i postawiły go na ziemi. Puścili jego ramiona, upewniwszy się, że ten potrafi samodzielnie utrzymać pion. Pines długo nie nacieszył się tym stanem.

Gwałtownym ruchem zerwano mu worek z głowy. Jednocześnie jakaś ręka błyskawicznie przycisnęła go do ściany, aż uderzył o nią potylicą. Jaskrawe światła eksplodowały mu przed oczami.

- Krew ciężko się zmywa z dywanu, szef nie będzie zadowolony - uprzejmie poinformował jeden z osiłków.

- W takim razie przypilnujecie, żeby ani jedna kropla na niego nie spadła! A teraz idźcie pilnować, by nikt mi nie przeszkadzał! - warknął Jorge tuż nad uchem Stana. Pines powoli odzyskiwał ostrość widzenia, ale im więcej kształtów dostrzegał, tym mniej się z tego powodu cieszył. Tuż przed jego okiem zwisał niemały, lśniący w świetle lamp nóż. Zaraz za nim rysowała się twarz jednookiego. Każdy mięsień wykrzywił we wściekłym wyrazie, bardziej przypominając wymyślną maskę niż żywy organizm.

Stan już raz spotkał się z takim widokiem.

Jorge wdarł się do wnętrza małego mieszkania przed ledwo uchylone drzwi. Jego twarz była cała poobijana, na miejscu prawego oka ziała krwawa plama. Opłakany stan oprycha nie przeszkodził mu w miotaniu najgorszych przekleństw, których znaczenia Stan mógł się jedynie domyślać. Zaskoczony gospodarz nawet nie zdążył zareagować, kiedy osiłek wpadł na niego całym swoim impetem, przygniatając go ściany. W dłoni napastnika błysnęło ostrze noża.

Dwa dryblasy bez dalszych słów sprzeciwu odeszły w przeciwne strony. Ich buty cicho szurały o jasnoszary dywan. Stan nie odważył się obrócić głowy chociażby o cal, by sprawdzić, jak bardzo się oddalili. Cały świat zawęził mu się do lśniącego ostrza, oddalonego jedynie o kilka centymetrów od jego twarzy.

- Taaak.... Rico nie będzie zadowolony - mruknął pod nosem Jorge, zbyt cicho, by stojące na czatach osiłki mogły go usłyszeć. Powoli obracał nóż, raz przybliżając go, raz oddalając od twarzy więźnia. Wyraźnie się zastanawiał, gdzie najpierw użyć ostrza. Stan nagle poczuł dziwną solidarność do kotletów i steków.

Pines wolał nie zaznajamiać się bliżej z ostrym kawałkiem metalu. Najpierw uderzył głową w nos Jorge'a, a zaraz potem przywalił kolanem w krocze stojącego tuż przed nim mężczyzny. Wymknął się z jego uścisku, zanim tamten zdążył otrząsnąć się z szoku po pierwszym bólu.

- Ostatnio nieco się rozpanoszył - Stan spróbował nawiązać rozmowę, byle tylko utrzymać nóż z dala od swojego ciała. Niejasne wspomnienia, przebłyskujące w głowie Pinesa podpowiadały, że w czasie odsiadki w Kolumbii dwójka gangsterów była wobec siebie równa. Przez te lata Rico musiał jakoś się wybić, zostawiając Jorge'a na niższej pozycji. Najwyraźniej tego drugiego nie zadowalał taki rozwój wypadków.

- Mało powiedziane! Wszystko przez ten przeklęty kompas! Raz wpadł mu w łapska i już uważa się za króla świata! - syknął Jorge, potrząsając nożem. Stal błysnęła niebezpiecznie blisko twarzy Stana.

- Królem jest ten, który ma koronę - zauważył szybko, paplając, co mu tylko ślina na język przyniosła. Jednooki z irytacją machnął dłonią, czubek ostrza przeciął powietrze tuż przed nosem więźnia.

-  To nic nie daje! Już sam z siebie daje mi to cholerne pudełko i nic! - Jorge podniósł głos na tyle, że mogli już go usłyszeć stojące na czatach osiłki. Kątem oka Stan zauważył, jak jeden odwraca się w ich kierunku. Jednooki nie zwrócił na nich najmniejszej uwagi, zamiast tego jeszcze dodał, nieudolnie naśladując głos Rico: - Jorge, mój stary druhu, wyręczysz mnie dzisiaj.

Stan długo nie nacieszył się swoim sukcesem. Do pomieszczenia wpadło kolejnych trzech poobijanych oprychów z żądzą mordu w oczach. Zza nich wyłonił się Rico, równie zmaltretowany co jego podwładni.

- Może pora podjąć bardziej stanowcze kroki? - zasugerował Pines, idąc za ciosem. Nie wiedział, pod czyją "opieką" czeka go gorszy los, ale chaos u władzy zawsze dawał dużo możliwości tym żyjącym niżej. Lub jeszcze niżej.

Jorge zmrużył oko, bruzdy na jego twarzy pogłębiły się. Stan momentalnie zrozumiał, że posunął się o jeden krok za daleko. Zimne jak lód żelazo oparło się o jego szyję.

- Ohoho, widzę, że ktoś tu do czegoś zmierza - cichy, zimny głos mężczyzny okazał się być dużo bardziej złowróżbnym, niż wszystkie jego poprzednie krzyki razem wzięte. Czując na sobie ciężar ostrza, Stan nie ważył się nawet przełknąć śliny. - Nie zapędzaj się tak, nie skłócisz nas ze sobą. Radziłbym ci nie wtykać tego wielkiego nosa w nie swoje sprawy, ale ta rada byłaby spóźniona o trzydzieści lat.

- Jesteś nam coś winien, Pinefield! - krzyknął wściekle Rico, wskazując palcem na Stana.

- Ta!? To mnie złap! - odparował tamten i rzucił się do ucieczki. 

Nagle Jorge opuścił nóż. Równocześnie wolną ręką chwycił Stana za podbródek.

- Niestety musimy się pośpieszyć - syknął Jorge. Wlepił jednookie spojrzenie w więźnia tak, jakby samą wolą mógł zabijać. Szarpnął w bok głową więźnia. Dopiero teraz Stan mógł zobaczyć, co przez cały czas Jorge mu zasłaniał własnym ciałem. Było to ogromne lustro, zajmujące całą powierzchnię przeciwległej ściany, ciągnąc się w obie strony długiego korytarza. W świetle rzędu żyrandoli rozwieszonych pod wysokim sufitem niewyraźnie widział swoją poobijaną twarz. Chociaż w tym momencie trudno było ją nazwać twarzą. Teraz bardziej przypominała jeden, wielki siniak. Jorge milczał przez chwilę, pozwalając więźniowi przyjrzeć się własnemu obliczu. 

- Miałem to zrobić na dole, ale tam nie ma lustra. Przyjrzyj się uważnie. Ostatni raz widzisz swoją facjatę parą oczu. Pozbawiłbym cię obu, ale wtedy nie zobaczysz wszystkich niespodzianek, jakie dla ciebie przygotowaliśmy - syknął mu do ucha. Przed nosem Stana znów zawisło ostrze noża. Leniwie przechyliło się w stronę to jednego, to drugiego oka. - Prawe czy lewe... powinienem ci wydłubać to samo, które odebrałeś mnie, ale skoro ja nie mam prawego, to może ty powinieneś stracić lewe. W końcu równowaga w przyrodzie musi zostać zachowana... - zastanawiał się na głos, na jego twarzy zakwitł paskudny uśmiech. Stale wodził nożem to w jedną, to w drugą stronę, wyraźnie się zastanawiając. 

- Rzuć monetą - zaoferował Stan i zmusił się do potulnego uśmiechu. W jego głowie zaczynały się kształtować zalążki planu, ale by go wykonać, musiał choć trochę odciągnąć od siebie nóż...

- Ha! A już rozważałem wycięcie ci jęzora. Może jednak na coś jeszcze się przyda! - wykrzyknął Jorge, uśmiechając się szeroko. Poklepał wolną dłonią więźnia po policzku. Potem sięgnął nią do kieszeni, by wyciągnąć skórzany, stanowczo nietani portfel. Przez krótką chwilę siłował się z nim jedną ręką, ale w końcu uznał, że tak nie dostanie się do pieniędzy. Opuścił nóż...

Stan zareagował błyskawicznie. Z całej siły władował kolano w krocze stojącego tuż przed nim mężczyzny. Tamten zawył z bólu i odskoczył do tyłu, ale Pines jeszcze nie skończył swojego dzieła. Kontynuując ruch, kopnął dłoń trzymającą nóż. Przedmiot upadł na dywan. Nie oglądając się na zwijającego się w cierpieniach Jorge'a, Stan popędził wzdłuż korytarza.

Osiłek pilnujący wyjścia wyraźnie nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Dopiero w ostatniej chwili przypomniał sobie, że wypadałoby złapać więźnia. Wyciągnął ramiona, ale Stan zanurkował w przeciwną stronę, o włos omijając łapy dryblasa. 

Nie zwalniając, wypadł do jakiejś przestronnej sali. Światła potężnych żyrandoli odbijały się na błyszczących kafelkach podłogi. Czerwone zasłony z luksusowych materiałów opinały łukowate, wysokie na trzy metry okna. Pod ścianami ciągnęły się rzędy stołów, zakrytych białymi obrusami. 

Stan nie miał czasu się temu wszystkiemu dokładnie przyjrzeć. Wybiegł przez najbliższe drzwi. Za sobą jeszcze usłyszał gniewne wrzaski Jorge'a:

- Co tak sterczycie? Za nim!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro