Rozdział V. Opalizująco zielone oczy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

W głosie Syriusza to nazwisko tak dziwnie brzmiało. Tak znajomo. Czyżby naprawdę wrócił do Anglii? Czy to możliwe, żeby on wrócił?

— Wrócił... — powiedziała bardziej do siebie.

— Sądziłem, że mają zakaz powrotu do Anglii.

— Oh, co on znów kombinuje? Wtedy zależało mu tylko na złocie, więc dlaczego teraz miałby atakować Ministerstwo Magii? Jaki w tym cel?

Irina zaczynała się denerwować. Jeden dzień wystarczył, aby jej spokojne, monotonne życie przybrało obraz koszmaru z przed lat. Była kompletnie bezradna wobec niewiedzy. W dodatku ponowne spotkanie z dawanym wrogiem nie wróżyło nic dobrego.

— Delany czy Marquez, nieważne, ale z pewnością nasze spotkanie z nim ściągnie więcej kłopotów — dodała ponuro, patrząc na pogrążonego w myślach Blacka.

Niedługo potem ciszę przerwała sowa płomykówka, która wleciała przez otwarte okno. Irina spodziewała się gazety jeszcze dziś, która miała przedstawić informacje o dzisiejszych wydarzeniach. Niemniej jednak zdziwiło ją to, że sowa trzyma jeszcze kopertę. Podała Syriuszowi gazetę i zabrała się za list.

Pisał do niej Wayn. Pytał się, czy wszystko w porządku i przestrzegał przed zbyt szybkim powrotem do pracy. Był zdania, że lepiej zostać w domu przez kilka dni póki sytuacja się nie uspokoi i nie będzie wiadomo więcej.

Irina szybko naskrobała odpowiedź i oddała ją zniecierpliwionej już sowie, po czym ją wypuściła.

— Piszą o stratach — powiedział Syriusz, podnosząc wzrok znak gazety — są ranni, trzy osoby nie żyją. Gmach jest zniszczony. Pracownicy się boją, duża część odmawia powrotu do pracy. Raczej ciężko tu mówić o przypadku, chociaż atak nie wyglądał na dobrze zaplanowany. Nawet z tej perspektywy muszę przyznać, że było kilka niedociągnięć.

Ale Irina przestała słuchać wywodu Blacka na temat prawidłowo przeprowadzanych ataków grupowych i wykradających się co chwila przechwałek o swojej wiedzy.

— Przypadek — zaczęła, próbując niezgrabnie sformułować nowy pomysł — to nie mógł być przypadek. Może próbowali coś zdobyć? A nastraszenie ludzi wydaje się dobrym pomysłem.

— W taki sposób? Całe społeczeństwo o nich mówi! Jak na złodziei mają zbyt dobre wejścia.

— Może chcieli zdobyć rozgłos? Ujawnić się czy coś w tym stylu...

— Z pewnością im się to udało. Nie rozumiem tylko, po co.

— Jeśli to jakaś organizacja to, dlaczego chcieliby ściągnąć sobie na głowę aurorów? Przecież rozgryzą ich!

— Aurorzy czasem potrafią nawalić — powiedział Black z przekąsem.

Wcale nie chciał tego mówić, ale... jakoś tak mu się wyrwało. Nie przepadał za ludźmi, do których jeszcze za czasów szkolnych chciał należeć. Miał do tego powód.

Irina spojrzała na niego pytająco, ale nic nie odparł. Uzyskała jedynie przepraszające spojrzenie, kiedy podniósł się z kanapy.

Syriusz był święcie przekonany, że nie pierwszy już zresztą atak na Ministerstwo jest niczym w porównaniu do jego problemów. Chyba jeszcze nigdy nie był aż tak rozdarty. Bardzo chciał być szczery z Iriną. W końcu kiedyś byli bliskimi przyjaciółmi. Ale to było kiedyś. Miał wrażenie, że pod wpływem impulsu w końcu powie o wszystkim, co się działo przez te lata. Wyjaśni te powody i spróbuje odbudować ich relację. Ale czy nie powie o jedno słowo za dużo? W końcu teraz ma nowe życie. Lepsze? W prawdzie nie złożył jeszcze broni, ale przez ten czas zdążył się całkowicie odciąć od dawnego życia. To błąd?

Nie przybył zresztą do Londynu bez celu. Nie sądził jednak, że wpadnie na Irinę i wpakują się w sam środek niebezpiecznej akcji. Wiedział, że musi wracać, a jednocześnie myśl o pozostaniu tutaj wydawała się o wiele lepsza.

— Muszę iść, wybacz.

— Znów zamierzasz odejść?

Zdumienie pomieszane z żalem w oczach Iriny sprawiły, że poczuł się jeszcze gorzej.

— Wiesz, po tym wszystkim chyba należą się mi się jakieś wyjaśnienia — powiedziała, starając się nadać obojętną barwę głosu... nie wyszło.

— Ja... chciałbym to wszystko jakoś naprostować — odpowiedział cicho — ale chyba jeszcze nie potrafię. Wybacz.

Mimo wszystko przytulił się do niej. To było niemym „przepraszam", które ciężko było mu wypowiedzieć. Potrafił dobrze ukrywać emocje, bo nigdy nawet nie umiał ich dobrze okazać. Nawet teraz miał prawie kamienna twarz, ale nie wiedział, co robić.

Wyszedł, pozostawiając zszokowaną dziewczynę. Była przepełniona żalem. Nie miała już siły na kolejne problemy. Opadła tylko na miejsce, które jeszcze chwilę temu zajmował Syriusz i zatopiła się we wspomnieniach, które przybierały coraz ciemniejsze barwy...

~*~

Pod wieczór rozpętała się burza. Deszcz bębnił w dachy domów, a grzmoty głucho dawały o sobie znać gdzieś z oddali. Dwójka ludzi jednak zdawała się nic nie robić z ulewy. Pojawili się jakby znikąd na leśnej drodze niedaleko obrzeży Londynu. Wiatr nieprzyjemnie świstał im w uszach, ale byli już blisko celu. Zaraz za zakrętem rozpościerał się duży dom. Ongiś piękna rezydencja bogatej rodziny, która, jak każdy taki dom, kryła tajemnice historii.

Weszli do środka, lecz nie do samego domu a do podziemi. Długie korytarze utrzymane w zielono-szarych kolorach były oświetlane ciepłym światłem pochodni, dzięki czemu były mniej mroczne. Dotarli do obszernego pokoju, zastawionego meblami wykonanymi z mahoniowego drewna. Wyjątkowe i drogocenne. Jak perełki kolekcjonera.

Mężczyźni na pierwszy rzut oka znacząco się od siebie różnili. Pierwszy był średniego wzrostu, dobrze zbudowany. Jasnobrązowe włosy opadały mu bez ładu na czoło. Tylko oczy do niego nie pasowały, które ponoć są zwierciadłem duszy. A więc Nathan Lillie miał wrażliwą duszę, przepełnioną emocjami.

Drugi, wyższy, miał smukłą sylwetkę i zadarty nos. Proste, kruczoczarne włosy ściągały mu do ramion. Z niekrytą wyższością patrzył na otaczające go pomieszczenie. Zielone oczy Francisa były zimne i nieczułe. Opalizująco zielone oczy.

— Nie cierpię tej nory. Kto wpadł na pomysł, żeby tu urządzić kwaterę główną?! — burknął Lillie z tęsknotą wspominając słońce wczorajszego dnia.

— Tu jest najbezpieczniej. Ale jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, niedługo się stąd wyniesiemy. Przyznaję, wolałem ciepły pokój wspólny w Hogwarcie — odparł Francis, zdejmując przemoczoną pelerynę.

Po dłuższej chwili rozpalili w kominku i usiedli w fotelach tuż przy nim. Na ich twarzach malowało się zmęczenie, dlatego z ulgą przyjęli przyjemne ciepło ognia.

— Nie ma nikogo? — zapytał Nathan.

— Chyba jesteśmy pierwsi. Podobno Pazur ma coś do załatwienia, dlatego spotkanie będzie jutro.

— Po co właściwie używamy tego zamiast jego imienia?

— Sam nie wiem — prychnął — mało kto zna jego prawdziwe imię.

— To sprawia, że ciężko mu w stu procentach zaufać.

— Masz rację, Dryblasie — przyznał, szczerząc się.

— No wiesz — Nathan udał oburzenie — to wymyśliła Ambrose. Och, mimo wszystko nigdy o niej nie zapomnę.

— Widziałem ją dzisiaj — powiedział nagle Delany.

— Naprawdę?! Kiedy?

— W Ministerstwie. Uciekała razem z tym Blackiem.

— Być może tam pracują.

— Może, ale jestem zdania, że o niej nie zapomnimy. Coś czuję, że nasze drogi jeszcze się spotkają...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro