Rozdział VII. Ci to mają wejście...

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Idziesz na śniadanie? — Dorcas zapytała Irinę po raz trzeci tego ranka.

— Poczekam na Ann — odparła, ziewając.

— Jestem tak głodna, że nie wytrzymam — zaśmiała się brunetka i odwróciła do wyjścia — tylko się nie spóźnijcie!

Irina rzuciła się z powrotem na łóżko i oddała rozmyślaniom. Zeszłej nocy Ann tylko wydawało się, że zasnęła. Irina obudziła się, kiedy Ann wychodziła, a potem zauważyła, jak idzie do lasu. Mimo że nie miała w zwyczaju okazywać wścibstwa to bywały sytuacje, w których ciekawość zwyciężała. Tym razem też tak było, bo przecież nie na co dzień z niewiadomych przyczyn wychodzi się do lasu w środku nocy w dodatku bez różdżki.

W końcu Ann się obudziła.

— Która godzina? — zapytała, ziewając potężnie.

— Wpół do dziesiątej — powiedziała.

— O nie... spóźniłyśmy się na śniadanie... a właściwie, po co na mnie czekasz?

— Może ty mi powiesz, dlaczego robiłaś sobie wycieczki do lasu w środku nocy? — powiedziała nietaktownie, patrząc jak przyjaciółka walczy z rozczesaniem swoich średniej długości włosów w kolorze jasnego blondu.

Irina obserwowała reakcję przyjaciółki, jednak z całą pewnością nie była taka jak się spodziewała. Ann zastygła ze szczotką w dłoni, po czym poderwała się najwyraźniej całkowicie rozbudzona. Wbiegła do łazienki i równie szybko z niej wypadła już całkowicie gotowa do wyjścia.

— Dobrze się czujesz? — dziewczyna była tak zdziwiona jej zachowaniem, że ledwo udało jej się sklecić sensowne zdanie.

— Oh, Remus, muszę wiedzieć co z nim jest — rzuciła chyba bardziej do siebie i skierowała się do wyjścia.

W tym momencie Irina się naprawdę przeraziła i bez dalszych prób wydobycia z Ann jakiejkolwiek informacji poszła za nią.

Blondynka zapukała do drzwi dormitorium Huncwotów, ale gdy nikt jej nie otworzył, ruszyła, a raczej pobiegła, z powrotem do pokoju wspólnego, a potem w kierunku Wielkiej Sali.

Ponieważ Ann była wyższa, Irina miała pewną trudność, żeby dotrzymać jej kroku, a jeśli doda się to tego wszystkiego jeszcze jej nie najlepszą kondycję, można sobie wyobrazić, że dotarła bardzo zdyszana do Wielkiej Sali. Mimo to rozejrzała się, ale Huncwotów nie było przy stole Gryfonów.

No tak pewnie już zjedli — pomyślała z żalem i zazdrością, patrząc jak inni zjadają się tymi wszystkimi pysznościami.

— Pewnie są u pani Pomfrey — stwierdziła ni z tego ni z owego jej przyjaciółka.

— Na prawdę zaczynam się martwić. O co chodzi?

Ale zanim się obejrzała Ann już biegła do skrzydła szpitalnego. Irina westchnęła ciężko, po raz ostatni rzuciła tęskne spojrzenie na kończące się już śniadanie i poszła.

Dogoniła ją dopiero przy samym skrzydle szpitalnym i razem weszły do środka. Faktycznie Ann miała rację. Huncwoci tu byli. Stali przy łóżku, w którym leżał... Remus. Nie wyglądał za dobrze, co jeszcze bardziej zmartwiło Irinę.

— Jak się czujesz, Remusie? — Ann nieśmiało spytała, podchodząc do nich i dopiero teraz zorientowali się, że prócz nich jest ktoś jeszcze.

— W porządku — odrzekł krótko, lecz na jego twarzy zagościł niewyraźny uśmiech — miło, że wpadłyście.

— Cześć, Ambrose — powiedział Black, który nagle podszedł do niej i potrząsnął jej ręką — musimy ci podziękować!

— Co proszę? — początkowo Irina sądziła, że się przesłyszała.

— A ściślej mówiąc — wtrąciła Ann — podziękować twojemu gadulstwu.

Kiedy dziewczyna dalej stała jak wryta, Ann opowiedziała całą historię, a wszyscy wysłuchali jej w milczeniu.

— To prawda? — Irina czuła jak się czerwieni. Wcale nie uważała tej cechy dobrą, ale mimo to była pełna podziwu, że Ann nawet w takim momencie zachowała zimną krew. Ba! Wykazała się niezłym sprytem i odwagą, której, choć nie chciała się przyznać nawet przed sobą, zazdrościła jej — Jesteś...

— Potworem?! Tak, zdecydowanie — powiedział Remus, łapiąc się za włosy i mimowolnie szarpiąc.

— Nie powiedziałam tak — patrzyła bezczelnie jak inni próbują go uspokoić i trochę żałując, że nie umie odpowiednio się zachować — i wcale tak nie uważam. To przecież nie twoja wina... a swoją drogą, kto cię pogryzł?

— Fenrir Greyback — odparł zrezygnowany, biorąc ogromną tabliczkę czekolady.

Irina przypomniała sobie, jak kiedyś o nim czytała. Niewiele, krótką wzmiankę w Proroku Codziennym, ale to wystarczyło, żeby wyrobić sobie o nim opinię. Straszny skurwiel — pomyślała, coraz bardziej współczując Remusowi.

— Po każdej pełni musisz iść do skrzydła szpitalnego? — Ann znów nieśmiało ciągnęła rozmowę coraz bardziej zbliżając się do Remusa w przeciwieństwie do Iriny, która wciąż stała kilka metrów dalej nie wiedząc, czy podejść, czy nie.

— Różnie bywa, ale dzięki Glizdkowi, Łapie i Rogaczowi nie jest tak źle. W zasadzie to całkiem przyjemnie.

— Teraz rozumiem, skąd wzięły się wasze przezwiska — zauważyła.

— Kiedy cię wypuszczą? — zapytała Irina.

— Pani Pomfrey mówi, że po południu.

Rozmawiali jeszcze chwilę, a potem stopniowo zaczęli wychodzić. W końcu Irina została z nim sama i postanowiła dokładnie wyjaśnić odkrycie w bibliotece, bo jak dotąd nie było okazji. Remus miał okazję przeczytać także ową legendę, którą dziewczyna przepisała z myślą, że jeszcze się przyda.

— Niesamowite — powiedział z podziwem — żałuję, że nie byłem wtedy z wami, ale... wyobrażasz sobie ile dróg teraz stoi przed nami otworem? To duży krok, ale myślę, że Marquez wiedział jeszcze więcej tylko dlaczego zostawił tę wiadomość?

— Z jego wiadomości można wywnioskować, że raczej nie miał wsparcia od przyjaciół i z jakiegoś powodu nie otrzymał pomocy na czas, skoro zdecydował się na takie wariactwo, ale — urwała na chwilę zastanawiając się, czy jest w stanie ubrać w słowa męcząca ją od dłuższego czasu myśl — być może był świadomy, że umrze.

Sam fakt, że w ogóle wypowiedziała te słowa, zmieszały dziewczynę jeszcze bardziej. Przeszukała informacje na temat tajemniczego chłopaka i jej obawy rzeczywiście się potwierdziły. W książce podano rok jego śmierci - 1678. Irina bardzo go żałowała i choć była jeszcze za młoda, by wiedzieć, co tak na prawdę znaczy cierpienie i śmierć to odezwała się w niej dusza romantyczki skrzętnie skrywana przez wszystkimi. Bardzo długo myślała, w jaki sposób mogło się to wydarzyć i w swojej wyobraźni stworzyła na prawdę wiele wariantów.

~*~

Irina jeszcze przez jakiś czas rozmawiała z Remusem, wylewając z siebie wszelkie obawy, ale konieczność pójścia na lekcje przerwała i już przydługą dyskusję. Na popołudniowych lekcjach Lupin faktycznie się zjawił.

Po lekcjach odrobiła z przyjaciółkami wszystkie prace domowe i razem zeszły na kolację. Omawiały właśnie urodę Puchona także z siódmej klasy, kiedy drzwi gwałtownie się otworzyły. Gwar wesołych rozmów natychmiast ucichł i wszyscy wlepili oczy w jedno miejsce. Stały tam dwie postacie ubrane z czarne peleryny podróżne z kapturami narzuconymi na głowę. Jedna z nich była wyraźnie wyższa i smuklejsza, natomiast druga okazała się zupełnym przeciwieństwem.

Dyrektor, Albus Dumbledore, powstał i magicznie wzmocnionym głosem oznajmił:

— Choć minęły już prawie dwa tygodnie września chciałbym serdecznie powitać dwóch uczniów Francisa Delany oraz Nathana Lillie uczących się uprzednio w szkole Ilvermorny, którzy zaczną siódmy rok nauki. Mam nadzieję, że ciepło ich przyjmiecie!

— Ci to mają wejście — mruknęła Lily do Iriny, kiedy chłopcy dumnym krokiem ruszyli do stołu nauczycielskiego.

Profesor McGonagall szybko wyszła, by po chwili wrócić z tiarą przydziału starą wyświechtaną czapką, która przydzielała nowych uczniów.

Chłopcy podeszli do niej i nauczycielka powiedziała:

— Pan Delany.

Wyższy z nich wreszcie zdjął kaptur. Mimo że stał bokiem, dziewczynie udało się dojrzeć jego twarz. Słowo „przystojny" raczej tu nie pastowało, należało do słów zbyt zwyczajnych i mało wyrażających. On był niezwykły. Miał czarne włosy mniej więcej do ramion, lecz nie falowane jak Syriusz tylko proste. Szczupła sylwetka, mocno zarysowane kości policzkowe oraz zadarty nos dopełniał to wszystko. Jednak najbardziej rzucały się jego oczy. Opalizująco zielone oczy.

Kiedy usiadł na stołku, omiótł chłodnym spojrzeniem całą salę, a Irina poczuła, że przebiegła ją dreszcz. Dorcas nachyliła się do niej i szepnęła:

— Ale przystojniak, prawda?

— A jakie ma śliczne oczy — odszepnęła, zanim zdążyła się ugryźć w język...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro