Rozdział XVII. Niekompletna drużyna.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nathan Lillie po raz kolejny zerknął na zegarek. Dochodziła godzina siedemnasta, a jego towarzysz sporo się spóźniał. Od dłuższego czasu czekał na skraju lasu przy wyjściu ze szkoły. Nagle usłyszał szelest. Poruszył się niespokojnie, a chwilę potem schował się w krzakach. W pogotowiu trzymał już różdżkę i wytężył wzrok.

Po chwili odetchnął z ulgą. Na zakręcie pojawił się Delany, ale za nim jak cień szła dziewczyna. Owa Gryfonka, z którą rozmawiał.

— Co ona tu robi? — zapytał, patrząc niechętnie na dziewczynę — Ta szlama jest... chyba mi nie powiesz, że...

— Nie miałem wyjścia — odparł lakonicznie — przejrzała mnie. Nie mogłem pozwolić, żeby uciekła.

— Miałeś tylko wyciągnąć od niej informacje — burknął Lillie.

— Spokojnie. Zaraz wszystko nam wyśpiewa.

Szarpnął brutalnie Irinę za ramię. Nathan ostrożnie wyjął mapę, wręczył jej pióro i kałamarz.

— No dalej. Gdzie jest okręt? — warknął na nią Delany.

Dziewczyna jakby pogrążona w transie podeszła do mapy i narysowała koło wokół gór nie daleko Hogwartu.

Lillie ze zdumieniem spojrzał na Irinę. Nie sądził, że jej i tej bandzie nieumiejących zachować się żartownisiów cokolwiek uda się znaleźć.

— Skąd to wiesz?

— Z dziennika pokładowego jednego z marynarzy. Jego ostatnia pozycja wskazuje właśnie na to miejsce.

— Co mają zamiar zrobić Huncwoci? — zapytał Delany.

— Jutro rano wyruszą. Będą deportować się od jaskini do jaskini od strony wody.

— Dobry pomysł — przyznał — zrobimy tak samo, ale wyruszymy teraz. Pod osłoną nocy może będzie trudniej, ale bezpieczniej. Wygląda na to, że jednak się do czegoś przydali.

— A ona? — zapytał Lillie.

— Idzie z nami.

— Oszalałeś?!

— Nie. Nie zostanie tutaj, żeby jeszcze powiedziała o naszych planach. Poza tym, jeśli ta banda kretynów jakimś cudem znajdzie statek zanim przeniesiemy złoto, przyda się nam jako zakładniczka. To będzie prosty układ. Oni pozwolą nam zabrać skarb a wtedy nic jej się nie stanie. A przecież nie chcieliby, żeby taka ślicznotka — przejechał dłonią po jej policzku — zginęła.

Wspólnie wyszli za bramę szkoły. Po chwili rozległ się głośny trzask...

~*~

Syriusz Black zwlókł się z łóżka jako pierwszy. Godzina prawie wpół do szóstej to dla niego stanowczo za wczesna pora. Niechętnie zebrał potrzebne rzeczy i zszedł do pokoju wspólnego, chcąc się rozbudzić. O takiej porze nie spodziewał się nikogo i z zadowoleniem usiadł w najwygodniejszym fotelu. Niestety nie mógł zbyt długo delektować się spokojem i przyjemną atmosferą. Usłyszał czyjeś kroki. Wstał i zobaczył... Ann. Dziewczyna wyglądała na bardzo zmęczoną, ale była już w kompletnym stroju jakby gotowa do lekcji.

Bez słowa na powitanie zapytała przejętym głosem:

— Nie wiesz, co się stało z Iriną?

— Nie... a co? — powiedział, czując narastający niepokój.

— Nie wróciła na noc! Nie zostawiła żadnej kartki... po prostu zniknęła. Nie mogę dłużej czekać. Idę do profesor McGonagall — powiedziała coraz bardziej zdenerwowana.

— Nie! — zawołał.

Dobrze wiedział, że to popsułoby ich plany, a nie mogli tego dłużej odkładać. Przez chwilę pomyślał, że może sama wyruszyła na poszukiwania, ale jakoś nie chciało mu się w to wierzyć. To nie tylko nie było w jej stylu, a nawet jeśli to na pewno by ich uprzedziła.

— A to czemu?

— Bo... wiem, co mogło się stać — skłamał. Jedynie podejrzewał, ale i to nie miało sensu.

Ann wytrzeszczyła oczy i jak sowa wpatrywała się w niego.

— Daj nam tylko czas. Nie idź do McGonagall.

— A to dlaczego? A jak coś jej się stało?

— Później ci to wyjaśnię.

— A teraz nie możesz?

Zanim jednak zdążył coś wymyślić, po schodach zeszli jego przyjaciele. Syriusz wpadł w gąszcz rozmów i skierował się do portretu. Słyszał, że Ann jeszcze coś mówi, ale zdążyli wyjść. Na korytarzach było pusto. Po drodze nikogo się spotkali. Syriusz zaczął się zastanawiać na tym wszystkim. Zrozumiał, że cokolwiek jej się stało jest winą Francisa. Niestety nie miał pojęcia, gdzie może być, ale czuł narastający wciąż niepokój. Udało mu się przekonać Jamesa, żeby nie szedł do wioski i potem już się z Iriną nie widział. Wolał, żeby zaczęto jej szukać, zrobić cokolwiek byleby tylko się znalazła, ale to zaprzepaściłoby ich ostatnią szansę na rozwiązanie tajemnicy Starego Przeznaczenia. Cel uświęca środki? W takim razie czemu jest to takie niesprawiedliwe?

Wyszli i zatrzymali się przed drzwiami wejściowymi.

— Co jest z Iriną? Dlaczego jej nie ma? — zapytał James.

— Może zaspała? — powiedział Peter.

— Nie mamy czasu. Musimy iść — rzekł Remus, wzdychając.

— Myślicie, że sama tam poszła? Łapo, nie przychodzi ci nic do głowy?

— Nie wiem — odparł, czując odrazę do wypowiedzianych słów.

— Starujemy z niekompletną drużyną — powiedział Remus — mam nadzieję, że to nie jest zły znak.

— Nie możemy dłużej zwlekać — mruknął okularnik.

Wyjął pelerynę niewidkę. Peter zmienił się w szczura, żeby oszczędzić miejsca. Wskoczył na ramię Remusa i jakoś zmieścili się pod peleryną. Postanowili iść tajnym przejściem do Wrzeszczącej Chaty i z tamtąd wyruszyć. Kiedy dotarli na miejsce, złapali się za ręce i ruszyli ku przygodzie...

~*~

Cała czwórka znalazła się na zboczu góry. Chłodna bryza omiotła ich twarze, co jeszcze bardziej pogłębiło ich wewnętrzny lęk przed nieznanym. Szum potężnych fal uderzających o skały sprawił, że nie mogli oderwać się od tego widoku.

— Gotowi? — zapytał Remus lekko zachrypniętym głosem.

— A jakżeby inaczej? — powiedział żartobliwie James, choć nikomu nie było do śmiechu, a i on sam nie był pewny swoich słów.

Odczekali jeszcze chwilę, spojrzeli w dół na pierwszy skalny otwór i deportowali się. Nie było to takie łatwe jakby się zdawało. Perspektywa wpadnięcia do lodowatej wody nie była pocieszająca. Na szczęście znaleźli się w bezpiecznym miejscu. Otwory lub jak kto woli jaskinie miały ponad pięćdziesiąt metrów wysokości i około dwudziestu metrów szerokości. Woda nieustannie zalewała najbliższe skały.

Syriusz szedł na samym końcu, czasami czując, że nie dłużej wytrzyma kolejnych uderzeń wody. Kiedy przedarli się przez najgorszy odcinek poczuł nagłą ulgę. Z przemoczonymi rzeczami jakoś poradzili. W mgnieniu oka wysuszyli wszystko prostym zaklęciem.

W jaskini było wilgotno i chłodno, ale nie na tyle, żeby nie można było wytrzymać. Droga także okazała się niezbyt męcząca. Najgorsze okazało się to, co ujrzeli na końcu drogi. Nic. Żadnych śladów, wskazujących na obecność kogokolwiek czy czegokolwiek. Zmuszeni byli wrócić. Potem znów deportowali się do następnego miejsca i sytuacja powtórzyła się.

Choć droga nie była trudna ani zbytnio męcząca to siłę i chęć dalszej walki o swoje przekonania odbierał im widok tej pustki napotykanej na zawsze na końcu. W końcu, po przeszukaniu czterech jaskiń, usiedli by coś zjeść. Tego akurat im nie brakowało. Peter zadbał by jedzenia było aż za dużo.

— Została nam ostatnia jaskinia. Ostatni promyk nadziei — westchnął Peter.

— Jeśli się nic tam nie znajdziemy, będziemy musieli wrócić — zadecydował James choć minę miał nietęgą.

— Gdzie popełniliśmy błąd? — zawołał Remus lekko histerycznym tonem — Wszystko się zgadzało! Wszystko układało się jak puzzle. On... on musi tu być. Dlaczego...

— A może popełniamy ten sam błąd co Marquez? — zapytał jak dotąd milczący Syriusz.

— A co chcesz przez to rozumieć?

— Robimy dokładnie to samo, co on. I tak jak on nic nie znaleźliśmy. A jeśli ten statek nie istnieje?

Po jego słowach zapadła cisza. Nikt nie chciał głośno przyznać mu racji, ale wszyscy w duchu czuli, że taka jest prawda...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro