Rozdział XVIII. Marquez? Odkryta tożsamość.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Irina otworzyła szerzej oczy. Zamrugała kilka razy. Ujrzała coś, co z całą pewnością nie istnieje. Szeroki na conajmniej dwanaście metrów drewniany pokład. Zorientowała się, że siedzi na wilgotnych, zimnych i skrzypiących przy najdrobniejszym ruchu drewnianych belkach. Kiedy jednak po raz pierwszy wstrząsał nią dreszcz, świadomość zupełnie powróciła.

Szarpnęła się gwałtownie, ale nie mogła ruszyć rękami. Spojrzała za siebie i zobaczyła grubą, ostrą i wilgotną linę, która była przewiązana wokół jej rąk i przymocowana do masztu, o który się opierała. Wpadła w rozpacz. Od łokcia aż po czubki palców nie czuła nic. Ani bólu, ani chłodu. Nie wiedziała, jak długo tu jest, ale wystarczająco, żeby stracić czucie w zdrętwiałych dłoniach.

Jej oddech stał się płytszy, a panująca tu wilgoć i chłód zaczęły stawać się nie do zniesienia. Powoli jednak zaczął docierać do niej fakt, gdzie jest. To statek. Najprawdziwszy handlowy galeon. Poznała to po jego niezbyt pokaźnym uzbrojeniu. Ledwie kilkanaście dział. Spodziewała się jednak ogromnych ładowni pod pokładem. Jeśli legenda była prawdziwa, to musiały być wyładowane złotem.

Zrozumiała także dzięki komu tu jest. To Francis rzucił na nią klątwę Imperiusa. Pewnie zmusił ją do powiedzenia wszystkiego, co wie i razem z Dryblasem się tu dostali. Z bezsilności miała ochotę krzyczeć, ale wydanie z siebie jakiekolwiek dźwięku zaprzepaściłoby jej jedyną szansę na uwolnienie się od tego strasznego człowieka. Jej położenie okazało się gorsze niż sądziła. Nie miała różdżki, nie mogła ruszyć rękoma, w pobliżu nie było nic, co by się przydało, było zimno, w dodatku uczucie głodu jeszcze bardziej zmniejszyło jej siły, choć starała się je od siebie odepchnąć.

Zaczęła się rozglądać i coraz bardziej szarpać. Niestety usłyszała kroki zbliżającej się osoby. Od strony mostku wychynął Delany. Jego oczy, w które dotąd Irina chciała się bez przerwy wpatrywać, zwęziły się, kiedy dostrzegł, że się obudziła. Podszedł do niej bardzo powili, napawając się strachem, który w niej wzbudzał.

— Czego ode mnie chcesz? — Irina zapytała, starając się by jej głos nie zdradził narastającego w niej przerażenia.

— Od ciebie? Nic — powiedział obojętnie — To była twoja decyzja. Nikt cię siłą nie ciągnął do jaworowego szpaleru. Widzę, smakują ci słówka cukrowane, ale pamiętaj, że życie to gra, brudna i nieprzewidywalna.

— Ale zawsze sprawiedliwa — mruknęła z frustracją.

Delany niespodziewanie wyciągnął różdżkę i przyłożył ją Irinie do szyi, powodując bolesne wrażenie duszenia.

— W tej grze może być tylko jeden zwycięzca, a ty i tak zginiesz. Nikt nigdy nie dowie się, że tu byłaś i nas widziałaś.

— Nie jestem sama — powiedziała, krztusząc się.

— A co może liczyć na tego kretyna Blacka? — zaczął się pokładać ze śmiechu — Jeśli tu przyjdą, nie zdołają cie uratować.

Syriusz... — pomyślała — Huncwoci.

Ogarnęło ją coś w stylu żałosnej ekstazy. Przypomniała sobie, że Black kilkakrotnie mówił o Francisie, że to podejrzany typ, ale ona nigdy go nie słuchała. Wyrzuty sumienia musiała jednak odłożyć i zacząć myśleć. Mózg w końcu zaczął pracować na najwyższych obrotach. Choć nie wiedziała, ile tu jest ani ile zajęło im dotarcie tu, to miała nadzieje, że Huncwoci wyruszyli dzień po jej odejściu o świcie. Wszystko wskazywało na to, że jest w jaskini, co znaczy, że się nie pomylili i jeśli tylko Huncwoci przeszukają ustalony teren, jest szansa na uratowanie.

Ale żeby szansę otrzymać, trzeba im dać czas. A żeby mieć czas należy wykorzystać punkt zaskoczenia — to jak narazie jej jedyna broń. Francis był zbyt mądry na jakieś wymyślone historie, ale przy tym bardzo próżny. Co szkodzi spróbować od tej strony?

— Skazaniec zawsze może wyrazić ostatnią prośbę — powiedziała ostrożnie.

Francis przestał w końcu mierzyć w nią różdżką. Wciąż w jego oczach płonących szaleńczym blaskiem były iskierki zadowolenia. Wyraźnie bawiła go ta sytuacja.

— A więc jakież to życzenie ma Irina Ambrose, Gryfonka, która wkrótce zostanie tu zapomniana jak prawda kryjąca się na tym statku — z początku ze śmiechem wypowiadane słowa stały się zimne i przerażające, a każde kolejne było dla Iriny najgorszą torturą.

Jeszcze nigdy nie była tak przerażona. Zachowanie zimniej krwi graniczyło z cudem. Musiała jednak zdobyć się na wypowiedzenie kilku słów, co było jej jedynym ratunkiem, żeby zyskać tak cenny czas.

— Chcę wiedzieć, jak na to wpadłeś. Dlaczego znalazłeś się w Hogwarcie, mimo nauki w Ilvermorny. Skąd znasz nazwisko Marqueza?— powiedziała i pochwaliła się w duchu, że zabrzmiało to tak, jakby nie bała się tak bardzo.

Francis uniósł lekko kąciki ust. Leniwie bawiąc się różdżką, odrzekł:

— To zabawne, że akurat o nim wspomniałaś. Ale sposób, w jaki wymawiasz to nazwisko, utwierdza mnie w przekonaniu, że masz o nim błędne mniemanie. Z pewnością widziałaś w izbie pamięci jego portret — na widok jej zdziwionej miny poczuł satysfakcję — no tak, ten wspaniały, przystojny Fryderyk. Doskonale grający Quidditcha, wybitny z transmutacji. Nie wielu wiedziało, że tak naprawdę był lekkomyślny, zadufany w dobie, a złoto kochał bardziej niż brata.

— Brata? — powtórzyła Irina jak echo.

— Fabian Marquez zawsze był cieniu brata i tylko on widział to jakim na prawdę był człowiekiem. To on próbował powstrzymać go przed pójściem na poszukiwania. Maria Adelaide — wskazał na statek — stała się dla Fryderyka najważniejsza. Zginął, próbując ją odnaleźć. Fabian wiedział o ukrytej gdzieś w zamku wiadomości, ale na próżno szukał. Na szczęście prawie całe swoje życie opisał w dzienniku — z kieszeni szaty wyjął zieloną książkę z pożółkłymi kartkami — który przez wieki przechodził z ojca... na syna...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro