Rozdział IV. Czarne Maski

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Coś było mocno nie tak. Z końca długiego korytarza, tam, gdzie pojawiają się czarodzieje zdążający do wind nie dało się słyszeć już charakterystycznego odgłosu aportacji. Irina zwróciła się w tamtą stronę i ze zdumieniem stwierdziła, że cały ten tłum ludzi zatrzymał się. Wszyscy starali się przycisnąć do ścian.

Irina, Syriusz i Wayn byli za daleko, żeby dostrzec, co się stało. Ci, którzy stali wokół nich także nerwówo zaczęli się przyglądać zaistniałej sytuacji. Rozległo się głuche skrzypienie krat, windy w końcu nadjechały, ale nikt do nich nie wsiadł. Ta dziwna cisza nie trwała jednak długo.

Nagle strumienie czerwonego i zielonego światła z hukiem uderzały w sklepienie i ściany, które zaczęły się wykruszać. Ludzie w popłochu zaczęli padać na podłogę, by uchronić się przez zaklęciami i spadającymi odłamkami. Część z nich próbowała przedostać się do jedynej możliwości ucieczki, jaką były kominki. Inni zaatakowali nieznanych oprawców. Niestety byli i tacy, którzy upadali, by już nigdy nie powstać. Z ich gardeł wyzierał się ostatni rozdzierający krzyk, urwany tak nagle, jak zaczęty.

Irina była w kompletnym szoku, przerażona i zdezorientowana. Patrzyła z to wszystko ze strachem i zaskoczeniem wymalowanym na twarzy. Jej różdżka tępo zwisała w jej dłoni, a głos jakby uwiązł jej w gardle. Ralin znikł gdzieś w całym tym haosie i nie sposób było go dojrzeć.

Syriusz natomiast był w swoim żywiole. Kiedy minął pierwszy szok, umysł natychmiast zaczął działać. Wiedział, co robić, ale tym bardziej miał świadomość, że trzeba się spieszyć. Chwycił oszołomioną dziewczynę za rękę i podbiegli do kolumny, na tyle szerokiej, że mogli się schować. Jednocześnie miał dobry widok na to, co się działo. Dostrzegł mnóstwo przedziwnych czarodziejów. Zwarci w grupę, ciskali zaklęciami w przerażonych ludzi. Wszyscy mieli na sobie takie same, ciemnoszare szaty. Każdy z nich miał czarną maskę, zakrywającą twarz na tyle, że nie sposób było ich rozpoznać.

— Jedyna droga do wyjścia prowadzi prosto przez nich — powiedziała Irina, do której docierało już, o czym Black myśli.

— W takim razie idź tam, staraj się zbytnio nie wychylać i nie daj się złapać. Spotkamy się tam — rzekł Syriusz, który tylko uśmiechnął się cwaniacko i nawet nie czekał na odpowiedź.

Irina zaczęła biec w tamtą stronę. Cały czas starała się być jak najbliżej ścian. Co chwilę odbijała zaklęcia. Z trudem przedzierała się przez stłoczonych ludzi. Wciąż bardzo się bała tych ludzi w ciemnych szatach, ale to była jej jedyna szansa na ucieczkę.

Jakież więc było jej zdziwienie, kiedy zobaczyła, że Black robi zupełnie na odwrót. Wcale nie krył się wśród tłumu biegnących w różne strony osób. Irina aż przystanęła na kilka sekund.

Na Merlina, gdzie on się tego nauczył? - pomyślała.

Była naprawdę zdumiona jego umiejętnościami. Jego odwagą? Nawet nie starał się ukryć, ciskał w przeciwników zaklęciami i jednocześnie wciąż posuwał się do przodu. Irina z niechęcią przyznała sama sobie, że niektórych z nich nawet nie zna. W prawdzie zawsze Black był dużo lepszym uczniem od niej. Irina potrzebowała znacznie więcej czasu na przyswojenie wiedzy z lekcji, a on, nawet ze swoim lekceważącym podejściem, miał lepsze wyniki w nauce.

Oczywiście, zwrócił na siebie uwagę. Prawdą jest, że wystarczy jedna iskra, by rozpalić ogień. Kiedy ludzie widzieli jak jedna osoba jest w stanie walczyć, zaczęli się przyłączać. Był to co najmniej niesamowity widok świadczący o tym, że ludzie potrafią się zjednoczyć w obliczu niebezpieczeństwa. Szkoda, że działa to tylko w takich okolicznościach.

Mniej więcej w tym samym czasie dotarli do kominków, ale jednoczenie okazało się, że osobników w czarnych maskach pojawiło się jeszcze więcej. Jednak pośród ich krzyków, czyjś głos próbował się przedrzeć. Zarówno ona, jak i on poczuli odrazę na dźwięk tego zimnego, władczego tonu. Lecz co najważnjesze - ten głos był im znany.

Irina nie zastanawiała się długo nad wyborem miejsca. Wpadło jej do głowy tylko jedno miejsce. Syriusz tylko zdążył zacząć pytanie „Ale dokąd właściwie...", bo już wciągnął ich wir nieznanych kształtów i kolorów. Wypolerowana, drewniana posadzka Ministerstwa zniknęła i... stali na opustoszałej uliczce. Wokół piętrzyły się bloki mieszkalne. Nic nadzwyczajnego, zwykle mieszkania o elewacjach w kolorach, które nigdy nie odpowiadają wszystkim mieszkańcom. Takie, jakich w Londynie pełno.

Black rozejrzał się z zaciekawieniem po okolicy i zapytał:

— Dokąd my idziemy? Irino, co to za miejsce?

— To Northway Street — odparła, grzebiąc w torbie w poszukiwaniu kluczy — tylko to przyszło mi do głowy. No cóż, zapraszam do mojego mieszkanka. Po tym... wydarzeniu raczej nie powinno się włóczyć samemu po mieście.

Irina nie przyznawałaby tego głośno, ale miała cichą nadzieję, że jednak dowie się, co działo się z Blackiem przez te lata. Miała wrażenie, że widzi osiemnastolatka, który urządza mnóstwo żartów z przyjaciółmi i zawsze idzie pewnym krokiem, z cwaniackim uśmiechem, wiedząc, że większość dziewczyn będących tam właśnie wlepia w niego maślane oczy.

Musiała przyznać, że znów bardzo się zmienił. Od wybuchu wojny do momentu śmierci Lily i Jamesa tracił dawną chęć dynamizacji swojego życia. W pewnym momencie stał się ciągle bladym i małomównym cieniem samego siebie.

A teraz? Kompletna zmiana. Do tego jeszcze umiejętności walki, jakie mogłyby zawstydzić nawet aurora. Poza tym... wyglądał świetnie.

A więc, co takiego się wydarzyło?

— Tutaj mieszkasz? — zaczął, kiedy byli już na drugim piętrze i Irina otwierała drzwi — Myślałem...

— No niestety, nie miałam wyjścia — powiedziała, odkładając na półkę aktówkę z masą niepotrzebnych już dokumentów. To cud, że ich nie zgubiła.

— Dlaczego?

Irina cicho westchnęła. Powrót do tych wspomnień zawsze był bolesny. Opuszczenie rodziny, z którą była bardzo związana, okazało się jedną z najtrudniejszych decyzji, jaką przyszło jej podjąć.

— Przecież kiedy Sam Wiesz Kto był u szczytu władzy Śmierciożercy atakowali mugolaków — zaczęła, patrząc jak Black rozsiada się na średniej wielkości granatowej kanapie. — Zabijali nie tylko ich, ale także całe ich rodziny. Przecież nie zależało im na życiu mugoli. Ktoś donosił o pracownikach Ministerstwa, którzy byli mugolakami. Wymuszali informację, śledzili, czasem były jakieś przesłuchania, ale mało kto wychodził z tamtąd, nie trafiając do więzienia. Dlatego musiałam odejść, żeby ich ochronić. Moje zaklęcia ochronne i tak nic by nie dały. Wymazałam wszelkie ślady wskazujące, że kiedyś mieszkała tam jeszcze jedna osoba. Teraz pozostałam jedynie w pamięci rodziców i siostry.

Na chwilę nastała głucha cicha, którą Syriusz przerwał pytaniem, którego nie chciała usłyszeć:

— A dlaczego chociaż ich nie odwiedzisz? Voldemorta już nie ma, a Śmierciożercy się poukrywali albo są w Azkabanie.

Trochę było mu żal, słuchać o tak przykrej sytuacji, ale jednocześnie wiedział, że nigdy jej nie zrozumie. Jego stosunki z rodziną nigdy nie były dobre i nawet cieszył się, iż może o nich zapomnieć.

— Nie wiem, może nie mam odwagi po tym wszystkim spojrzeć im w oczy — mruknęła. — Ale... czy ci ludzie nie byli Śmierciożercami?

— Nie sądzę. Oni nigdy nie nosili ciemnoszarych szat, a jeśli w ogóle mieli maski to z całą pewnością nie takie. Z resztą, po co mieliby napadać na Ministertwo? Przecież aurorzy, jeśli już tego nie zrobili, napewno się z nimi rozprawią. Jest tam mnóstwo ludzi.

— Ale porządnie ich nastraszyli. Może to chcieli osiągnąć? Zamieszanie?

Ale wtedy przypomniała sobie coś jeszcze. Kiedy trochę ochłonęła, pomyślała o szczególe, który mógł mieć kluczowe znaczenie. Przerażający i wywołujące złe wspomnienia. Jak wyrocznia śmierci.

— A ten, który krzyczał? Ten głos... to napewno był...

— To Francis Delany...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro