Rozdział VII. Zdrajca

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

W podziemiach dawnej rezydencji panowała nerwowa atmosfera. Niecodzienność tej sytuacji była kolejnym problemem. Nikt nie wiedział, co robić.

Nathan i Francis w milczeniu przeszli do największego z pomieszczeń, w którym zwykle wszyscy się spotykali.

W pokoju stare meble zostały poustawiane bez większego sensu, dlatego większe zebrania były pozbawione wydźwięku, kiedy część osób musiała zadowolić się zdezelowanym fotelem w kącie pokoju albo kontentować się po prostu podłogą. Naturalnie próbowano coś z tym zrobić, ale powszedni właściciel zabezpieczył prawie wszystko zaklęciem trwałego przylepca.

Jak się okazało, byli ostatni, dlatego szybko usiedli na małej sofie oddalonej od kominka na tyle, że panował tam lekki półmrok. Francis spojrzał na obecnych ludzi i ze zdziwieniem stwierdził, że nie ma prawie nikogo z wyższym stanowiskiem. Mogli jeszcze nie wrócić.

W takim razie, po co się tu spotykają?

Chwilę później drzwi się otworzyły i wszedł wysoki mężczyzna o kasztanowych włosach opadających mu na ramiona. Odziany w czarną szatę prawie zlewał się z obrazem, za którym stanął. Był młody, ale wyraz twarzy jaki przybrał, mówił jasno, że jest pewny siebie i nie warto się mu sprzeciwiać. Jego piwne oczy, lekko zniekształcone przez grube, prostokątne oprawy błyskawicznie przebiegły po twarzach wszystkich zebranych ludzi, którzy w milczeniu czekali na jego słowa.

Francis nie od razu go skojarzył, ale Nathan dobrze wiedział, kim jest. Paul Bradshaw należał do ścisłego grona zaufanych ludzi Pazura. W zasadzie tylko ta mała grupa wiedziała o nim coś więcej. Znali jego imię, którego właściwie nigdy nie używał. Z niewiadomych przyczyn uznał, że posługiwanie się pseudonimem będzie lepszym rozwiązaniem. Lillie myślał, że to dość zabawne, iż nawet własnym pracownikom nie ufa na tyle, by je zdradzić. On jednak je znał. Devlin Thero doszedł to perfekcji, jeśli chodzi ukrywanie tego, co mu zawadzało. Zawdzięczał temu swój sukces. Każdy jego ruch był zaplanowany i rozważny. Błąd, nawet najdrobniejszy mógł doprowadzić do katastrofy.

Dlatego też Bradshaw się tu znalazł. Jako prawa ręka Devlina Thero wcielał jego plany w życie. Był niezawodny, a w każdym razie musiał taki być, jeśli chciał żyć.

— Nie udało się — powiedział z wyrzutem, znów spoglądając po wszystkich, jakby szukał winowajcy.

Niestety to on za wszystko odpowie.

— Nie mieliśmy w planach teraz się ujawniać, ale sytuacja nas do tego zmusiła — ciągnął — nie znaleźliśmy dziennika. Dostaliśmy pewne informacje, że go przechowują w Ministerstwie, a zastaliśmy tylko niepotrzebne dokumenty.

Nathan poczuł się trochę nieswojo, ale nie okazał tego w żaden sposób. Poczuł jednak, że całe to przemówienie nie jest tylko w celu informacyjnym. Bradshaw ma podejrzenia i między wierszami ukrył wyraźne pytanie „Może ktoś mi to wyjaśni?"

Sprytne, pomyślał.

Podejrzewał i Nathan przyznawał mu rację. Wątpił jednak w to, aby Bradshaw czy ktokolwiek doszedł do prawdy. Jego działania były przemyślane i musiał tylko utrzymywać to w ścisłej tajemnicy. Nie był przecież głupi i wiedział, że stawka jest wysoka.

Bradshaw w odpowiedzi otrzymał tylko milczenie. W prawdzie się tego spodziewał, ale mimo wszystko poczuł irytację. Obecni tu ludzie byli tylko pionkami, które czekały na wydanie rozkazu. Jego rozkazu. Ale ludzie nie byli bezwzględnie posłuszni jak figury w czarodziejskich szachach, dlatego trzeba było zagrodzić im wszystkie inne drogi. W okrutny sposób.

— Jeśli nie mamy dziennika, dotrzemy do tych informacji inaczej. Przez tego cholernego mugola, potomka Srebrnej Damy. Nazywa się Joe Dahlgren. Zajmie się tym Delany, Culver, Lillie i Hiram. Nie obchodzi mnie to jak, ale macie go znaleźć i przyprowadzić tu. Żywego — powiedział głosem nieznoszącym sprzeciwu.

Wybrał czwórkę ludzi posiadających najlepsze zdolności magiczne i bardzo liczył na to, że im się uda. Nie miał serca z kamienia i pokładał naprawdę szczerą wiarę we wszystkich. Cóż jednak z tego skoro nie wolno mu było w żaden sposób okazać uczuć. Tak byłoby lepiej dla wszystkich. Prócz jego sumienia.

~*~

— Dziwne — mruknęła Irina sama do siebie.

Już od rana uważnie śledziła bieżące informacje w każdej czarodziejskiej gazecie, jaka tylko wpadła jej w ręce tego dnia. Powtarzała to słowo po przeczytaniu prawie każdego obszernego artykułu na temat ataku w Ministerstwie. Tylko na tyle mogła się teraz zdobyć. Cała ta sytuacja była owiana tajemnicą. To było jakieś takie niejasne. Bez sensu.

Wszystko działo się tak szybko. Wprawdzie obiecała sobie, że nie będzie plątać się w kolejne tajemnice i kłopoty, ale swoją ciekawość tłumaczyła sobie tym, że omal tam nie zginęła. Chyba każdy na jej miejscu chciałby poznać wszelkie okoliczności zdarzenia. Był to też rodzaj sposobu odciągnięcia myśli. Ale im więcej czasu mijało, tym silniejsze rosło w niej przekonanie, że musi złamać swoją własną obietnicę.

W końcu postanowiła przeczytać dziennik Srebrnej Damy. Wzięła książeczkę. Ze zdumieniem stwierdziła, że dłonie lekko jej drżą. Przypomniała sobie dokładnie moment, w którym znalazła wiadomość Fryderyka Marqueza o tajemnicy Marii Adelaide.

Czy właśnie ma w rękach klucz do drzwi następnej przygody?

~*~

— Ale dawno nie byłem w Londynie — zauważył Eric, rozglądając się na wszystkie strony — ciągle tylko ganiam po jakiś dziurach za przestępcami albo siedzę w domu. Przydadzą mi się wakacje.

Kathrina wywróciła oczami, a Syriusz zaśmiał się cicho.

— Nie żeby teraz coś się zmieniło — mruknęła.

Szli jedną z głównych ulic Londynu. Minęły już godziny szczytu, ale wciąż było mnóstwo mugoli zmierzających w sobie tylko znanym kierunku. Eric był zafascynowany miastem, które odwiedził tylko kilka razy w życiu, natomiast Kathrinę średnio interesowały te szczegóły. Jej myśli krążyły wokół jednego celu i zamierzała go zrealizować. Kierowali się do Ministerstwa Magii. Mieli nadzieję, że uda im się rozejrzeć i zdobyć jakieś informacje, które mogły okazać się pomocne.

Wewnątrz było niesamowicie pusto. Trudno się jednak dziwić. Ludzie pewnie bali się przychodzić do pracy. To sprzyjało trójce, ale jednocześnie musieli zachować większą ostrożność, aby nie przykuć zbyt dużej uwagi, kiedy będą się rozglądać.

Czarodzieje wciąż się tu kręcili, ale nikt nie zatrzymywał się na dłużej tylko szybko zmierzał do windy albo do wyjścia. Syriusz, Kathrina i Eric rozdzielili się. Black postanowił przejść dokładnie tą samą drogą, którą biegł razem z Iriną. Oczami wyobraźni odtworzył sobie całe wydarzenie. Niestety nic mu nie pomogło. Jeszcze nie.

Znalazł się już bardzo blisko wind. Kiedy jeszcze bardziej pogrążył się w myślach, usłyszał drażniący dźwięk rozsuwania się krat i z windy ktoś w pośpiechu wyszedł. Odwrócił się i stanął twarzą w twarz z Ralinem.

— Black? — zdziwił się, zanim zdarzył ugryźć się w język — Cóż... dzień dobry.

— Dobry — odparł — opuszczasz biuro?

Wayn rzeczywiście trzymał dość mocno wypchaną aktówkę. Kiwnął głową.

— Przynajmniej na razie. Mam wrócić na koniec przyszłego tygodnia. A co z Iriną? Nic jej nie jest? Ty widziałeś się z nią chyba ostatni.

Syriusz trochę się zmieszał. Czuł się źle z tym, że znów popełniał ten sam błąd, nie biorąc pod uwagę jej uczuć. O ile w ogóle chciała go jeszcze znać.

— Nie, wszystko w porządku. Zdążyliśmy szybko uciec.

Podeszli jego przyjaciele. Eric przywitał go z uśmiechem, a Kathrina skinęła tylko głową.

— Po co wróciłeś? Chyba tu nie pracujesz. Nie zrozum mnie źle, ale przyjaźnimy się z Iriną od lat. I wiem, że od dawna nie byłeś w Londynie — ostatnie zdanie Wayn wypowiedział z lekkim naciskiem.

— Musiałem wrócić. Sytuacja, a raczej zagrożenie tego wymagało — odparł wymijająco.

Powoli przypominał sobie, że Wayn także należał do Gryffindoru. Tak, był o rok starzy. Być może nie przepadał za Huncwotami? Może stąd to uprzedzenie do niego.

— Och — prychnął, ożywiając się nagle — to naprawdę okropne. I do tego jeszcze ten dziwny typ z książkami — zaczął narzekać na kiepskie środki ochrony.

— Typ z książkami? O czym mówisz? — zapytała Kathrina, przerywając potok jego słów.

Wayn spojrzał na nią i odparł:

— Dzień przed tym atakiem ktoś przyniósł Irinie paczkę. Naturalnie byliśmy bardzo zdziwieni, bo pocztą zajmują się tylko sowy. Ale ona się uparła. Użyliśmy wszelkich zaklęć, aby sprawdzić czy to coś niebezpiecznego, ale okazało się, że to tylko zwykły dziennik, ale pochodzący z dziewiętnastego wieku. Antyk w doskonałym stanie! I pomyśleć, że ci straszni ludzie włamali się do działu, gdzie przechowywane są księgi i rzeczy z dawnych czasów niezbadane dotąd. Przeczytałem to w popołudniowym wydaniu Proroka. Dziwne, prawda?

Jego słowa natychmiast wywołały w całej trójce zastrzyk adrenaliny. Spojrzeli po sobie z nadzieją. Nie chcieli mówić tego na głos w obecności Ralina, ale właśnie znaleźć następny kierunek.

I nadzieję, która dawała siłę nawet w najgorszych chwilach...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro