Rozdział VIII. Włosy koloru migoczącego topazu...

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Slytherin! — zawołała tiara, a chłopak bez jakiegokolwiek wyrazu twarzy skierował się do stołu, gdzie tylko część osób klaskała. Niektórzy dalej byli tak zdziwieni całym zajściem, że kiedy zorientowali się, co się stało zwyczajnie nie zdążyli.

— Pan Lillie — profesor McGonagall jeszcze raz gestem ręki zaprosiła drugiego chłopaka.

Teraz i on zdjął kaptur. W przeciwieństwie do swojego towarzysza miał jasnobrązowe krótko ostrzyżone włosy i duże niebieskie oczy. Choć niski to jednak dobrze zbudowany.

Dryblas — pomyślała Irina przekąsem. Wrażenie jakie wywarł na nim Francis, sprawiło, że zbyt krytycznie oceniła Dryblasa.

Chłopak podszedł do stołka, ale tym razem tiara zastanawiała się odrobinę krócej nad przydziałem, ale w końcu zawołała:

— Slytherin!

Chłopak usiadł naprzeciwko towarzysza i obaj pogrążyli się w rozmowie.

Irina zamyśliła się jeszcze bardziej. Francis... jak to romantycznie brzmi — pomyślała. Zaczęło także zastanawiać ją ich przybycie. Szkoła Ilvermorny to przecież Ameryka Północna, więc co sprawiło, że przybyli taki szmat drogi tylko na ostatni rok?

— Iri... Irino... hej, Ambrose! — Ann machała dziewczynie przed nosem.

— Co?

— Przestań się na niego gapić, jesteś aż czerwona na twarzy — zaśmiała się.

Dziewczyna ostatni raz spojrzała na Ślizgona i zajęła się swoją kolacją.

— Jeszcze trochę a zacznę wierzyć w miłość od pierwszego wejrzenia — dodała Ann.

— Mam się czuć zazdrosny? — zapytał Black, który siedział nieopodal i słyszał każde słowo dziewczyn.

— A niby czemu? — prychnęła Irina, trochę zbyt gwałtownie odstawiając szklankę z sokiem dyniowym.

— Przecież jest twoim tajemniczym wielbicielem — udał oburzenie.

Irina tylko prychnęła jeszcze raz, czując, że inne zachowanie byłoby nieodpowiednie, bo nie chciała przez przypadek powiedzieć coś zbyt chamskiego ani także dać powodu innym a szczególnie koleżankom, żeby znów nie zaczęły tematu „tajemniczego wielbiciela"

~*~

Pokój wspólny Slytherinu mieścił się w lochach. Prefekt odprowadził dwóch nowych uczniów i pokazał ich dormitorium. Rozpakowali bagaże i zeszli na salonu, gdzie siedziało tylko kilka osób. Salon miał kamienne ściany i niskie sklepienie. Z sufitu zwisały na grubych łańcuchach zielonkawe lampy, co jeszcze bardziej podkreślało fakt, że znajduje się pod jeziorem. Najbardziej rzucającym się elementem wystroju był duży bogato zdobiony kominek, przy którym siedziało kilkoro uczniów z młodszych klas.

Francis Delany usiadł w najdalszym rogu pokoju, a razem z nim Nathan Lillie.

— Byłeś pewny, że tu trafisz? — zapytał Delany cicho, jednak głosem bardzo przejmującym i na swój sposób delikatnym.

— Oczywiście! — powiedział Lillie rubasznym tonem — Jestem czarodziejem czystej krwi. Wierzę w szlachetność, a nie — splunął — w te nonsensy o odwadze i mądrości. Świat stanął na głowie, mugole uczący się magii to przesada.

— Może masz rację, ale pamiętaj, że odkrywanie wszystkich kart na raz w niczym nam nie pomoże. Im mniej o nas wiedzą, tym lepiej, więc zachowaj z łaski swojej te poglądy dla siebie — warknął. On także nie musiał się martwić przydziałem. Nie dlatego, że był czystej krwi, choć to prawda, ale był diabelnie sprytny, co wykorzystywał do swoich celów. Potrafił przybrać maskę nawet wśród najbliższych, wiecznie udając i zasłaniając się bezpieczną kurtyną kłamstw i złudzeń. Dla niego odwagą nie było poświęcenie, lecz dobre wykorzystanie swoich umiejętności.

— I tak dobrze, że w ogóle tu dotarliśmy. Ojciec strasznie się wkurzył, jak mu powiedziałem, że chcę uczyć się w Hogwarcie, uważał to za kretyństwo — Lillie chcąc zmienić temat, wystąpił ze swoimi wątpliwościami — udało się tylko dlatego, że mam tu wuja, który przyjął mnie na jakiś czas do siebie. Jesteś pewien, że to się uda?

— Nie kryłem się ze swoimi zamiarami przed rodziną — wzruszył ramionami — być może nawet liczą na to, że załatwimy to szybko i bez zbędnych świadków. Żałuję tylko, że się spóźniliśmy. Wzbudzimy teraz tylko niepotrzebne zamieszanie

— Jeśli już mowa o odkrywaniu wszystkich kart — uśmiechnął się złośliwie — to czy masz zamiar zaprzestać gry w Quidditcha?

— Tego nie powiedziałem, ale mamy jeszcze cały rok. Bez pośpiechu, przyjacielu, zajmijmy się najpierw obserwacją, a potem odnajdziemy to, co zostawił po sobie Fryderyk Marquez...

~*~

Kilka dni po ich przybyciu zainteresowanie nimi stopniowo zniknęło, a w każdym razie uwagi na ich temat zachowywano dla siebie. Pilnowali, by tak zostało. Nie dawali nauczycielom powodów do czepiania się, dobrze się uczyli, ale nie byli zbyt chętni do nawiązywania nowych znajomości. Rozmawiali z innymi tylko wtedy, gdy to było konieczne.

Wychodzili właśnie z lekcji zielarstwa, którą mieli razem z Gryfonami. Uczniowie lubili sobie dogryzać i tym razem też tak było. Grupa chłopaków z Gryffindoru zachowujących się wyjątkowo głośno ciągle robiła żarty innym. Szli przed nimi, rozmawiając głośno, a potem zagarnęli do siebie jakąś dziewczynę.

Delany chcąc ich wyprzedzić, zszedł na bok, ale dziewczyna nagle się odwróciła i całym ciężarem na nią runął. Dziewczyna zachowała równowagę, opierając się o kamienną ścianę, ale on nie miał tyle szczęścia. Upadł na ziemię wytrącając jej torbę, której zawartość wylądowała obok niego.

— Och, przepraszam — powiedziała i wyciągnęła rękę w jego stronę.

Delany w mgnieniu oka zlustrował ją. Choć uśmiechała się przyjaźnie, z całą pewnością nie pasowała do jego ideału kobiety, ale nie mógł też powiedzieć, że jest brzydka. Płowe włosy opadały jej na plecy, ale całość nie przypomniała żadnej fryzury. Miała piegi na twarzy i policzkach w dodatku bardzo widoczne. Tylko oczy miała ciekawe, duże i wodnisto szare, wpatrujące się w niego z ciekawością.

Chwycił za jej dłoń, wstał i rzekł kordialnie:

— To ja przepraszam. Jak się nazywasz?

— Irina Ambrose — przygryzła wargę.

— Moje imię za pewne już znasz.

Schylił się i razem włożyli książki do torby. Kiedy jednak chwycił ostatnią, wypadła z niej kartka. Mimowolnie spojrzał na nią i dojrzał słowa Marquez 1678. Mało brakowało, żeby znów usiadł na podłodze. Był tak zszokowany, że zabrakło mu tchu. Powinien się cieszyć, ale nie. Był przerażony i zaniepokojony. Autorytatywnie przeżył nieprzyjemne zdumienie. Ambrose szybko zgarnęła wszystko i właśnie wtedy ostatnia szansa zniknęła mu z przed nosa. Miał w rękach coś, na czym zależało mu bardziej niż na czymkolwiek innym. Całą siłą woli zmusił się, żeby zachować olewczy wyraz twarzy.

— Ej, piegusku, wszystko w porządku? — zawołał któryś z chłopaków idących razem z nią.

— Nie mów tak do mnie, Black — warknęła, czerwieniąc się, choć widać było, że trochę ją to bawi.

Odwróciła się i już miała iść w stronę chłopaka, ale Delany złapał jej rękę i w desperacko próbował nie utracić swej szansy, mówiąc z, tak jak miał nadzieję, galanterią:

— Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy, Irino.

— Ja też — odparła z uśmiechem i ruszyła w stronę Gryfonów.

Oczy jak morze u wybrzeży Capri... — pomyślał z zadumą — i włosy koloru migoczącego topazu...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro